[26] Wojna, której nie da się wygrać

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

https://youtu.be/xNVZ4fzkSu8

Travis odsypiał właśnie kolejną z imprez, gdy wibrujący dźwięk dzwonka wrył się w jego mózg punkt czwarta po południu.

Chłopak ociężale uniósł głowę, początkowo szukając po omacku telefonu bądź budzika, kiedy uświadomił sobie z trudem, że nigdy takowego nie ustawiał.

— Szlag! — warknął, rzuciwszy twarz z powrotem na poduszkę.

Dźwięk dzwonka był jednak na tyle irytujący, że nie pozostało mu nic innego, jak zwlec zawszony tyłek z łóżka i pofatygować się do drzwi, które otworzył z miną „zaraz cię zabije, ścierwo ludzkie".

Szybko jednak jego oblicze przeszło diametralną transformację, kiedy w ułamku sekundy pojął, kto stał w progu. Nie zdążył nic zrobić, gdy para silnych rąk chwyciła go za koszulkę i rzuciła go w głąb mieszkania, przyciskając boleśnie do ściany.

Jęknął, odchylając głowę na bok, by wrzący oddech Wellingtona nie upalił mu twarzy.

— Jezu...

— Jezus ci nie pomoże! — warknął Jake i szarpnął chłopakiem tak mocno, że ponownie uderzył całym ciałem o ścianę.

— Wellington? — Travis posłał mu ordynarny uśmiech. — Ja wiem, że możesz na mnie lecieć, ale trochę mniej agresywnie wyrażaj uczucia.

— Módl się, żebym nie zdjął ci skóry z tej parszywej mordy!

Travis roześmiał się, wciąż będąc jeszcze trochę na haju. Jake nie mógł uwierzyć, że kiedyś ten człowiek był dla niego niemal Bogiem. Teraz widział w nim jedynie degenerata i społeczne ścierwo, które miało przed sobą tylko parę lat życia przy dobrych wiatrach.

— Mógłbym chociaż dowiedzieć się, o co chodzi? — Mina Travisa wyrażała zdumienie. Jake nie budził w nim strachu. Owszem, kiedy się ostatni raz widzieli, był niewyżytym dzieciakiem z miną zbitego szczeniaka, teraz zaś spoglądał na niego o głowę wyższy facet, gotowy rozkisić mu nos, ale Travis mierzył się w życiu z gorszymi mendami niż ten tutaj, dlatego wyłącznie skrzywił się cynicznie.

— Chcę wiedzieć, kto zapłacił ci za wywiezienie pacjentki z Lincolna. Jeżeli ładnie mi wszystko wyśpiewasz, może skończy się tylko na tej szarpaninie.

W oczach Travisa pojawiło się zaskoczenie.

— Co? Skąd wiesz?

— Wieści szybko się rozchodzą.

— To miało być poufne.

— Więc trzeba było nie chwalić się znajomym, chuju!

Travis zaklął szpetnie pod nosem, zły sam na siebie, ale potem, westchnąwszy, pokręcił głową.

— Sorry, stary, nie wiem.

Jake znów mocno nim uderzył. Miał nad nim sporą przewagę. Diler dragów był wyniszczony i niemal sponiewierany przez używki. Nie był w stanie się bronić, nie mając spluwy w ręce.

— Gadaj, co wiesz!

— Kurwa, nic nie wiem! — Travis nieskutecznie nim pchnął. — Dostałem zlecenie na dark necie. Kupę szmalu, to się skusiłem. Tyle.

— Pakujesz się w takie rzeczy, nawet nie wiedząc z kim?! — Jake uniósł brwi, chociaż niespecjalnie go to dziwiło.

Travis wzruszył ramionami, uśmiechając się przelotnie.

— Widzę, że zrobiłeś się prawy, Wellington. Kiedyś lizałbyś mi dupę, żebym tylko wprowadził cię w ten świat.

— Na szczęście w porę oprzytomniałem.

— Zawsze miałeś za małe jaja na takie rzeczy. — Travis przeczesał w dłoni tłuste włosy, marząc nagle o papierosie. — Nic nie wiem. Zabij mnie, ale niczego się nie dowiesz.

— Dawaj laptop!

— Co?

— Dawaj, kurwa, laptop!

— Chyba ocipiałeś! — Travis zaśmiał się i naraz syknął z bólu, gdy Jake uderzył go z całej siły w żuchwę.

— Dawaj, powiedziałem! — Oczy Wellingtona były czarne od gniewu.

Travis leżał na podłodze, masując obolałą szczękę. Jake wyminął go i wparował bez pytania do śmierdzącej wódką sypialni, w której walała się cała masa petów, a potem sięgnął po laptopa i jego kabel.

— Ani się waż! — krzyknął Travis, ale Jake nie zwrócił na niego uwagi.

— Oddam ci, gdy tylko namierzę tego idiotę.

— Kurwa, Wellington, totalnie zdurniałeś! — warknął Travis, ale nie powstrzymał go, wychodzącego z jego mieszkania. Splunął jednie krwią na ziemię, macając językiem ruszający się ząb.

— Naprawdę go masz? — Cleo spojrzała na niego z niedowierzaniem, siedząc z przodu samochodu, do którego chłopak wsiadł z laptopem pod pachą.

— Nie było trudno go zabrać. Travis wygląda, jakby miał się rozlecieć na kawałki, aż trudno uwierzyć, że dał radę zabrać z Lincolna twoją mamę — warknął i naraz się zreflektował. — Przepraszam.

— Nic nie szkodzi. — Pokręciła głową, gryząc paznokieć kciuka. Urwali się z ostatniej lekcji, żeby tu przyjechać.

Początkowo była nabuzowana i nastawiona na to, aby spojrzeć Travisowi w twarz i wygarnąć mu za wszystko, co zrobił, ale kiedy wylądowała pod znajomym blokiem, siły opuściły ją z miejsca, a strach ścisnął za gardło.

Jeszcze nie tak dawno, upojona na własne życzenie alkoholem, omal nie została zgwałcona. Wspomnienia w niej ożyły, a ciało odmówiło wyjścia z samochodu.

Była zła na samą siebie, za tę słabość, ale ostatnio przeżyła tyle stresujących sytuacji, iż stanowiła kłębek nerwów.

— I dziękuję — dodała, gdy Wellington nadal nie odpalił samochodu, musząc ochłonąć.

— Za co?

— Że tam poszedłeś.

— Zrobiłem to przecież także we własnym interesie. — Wysilił się na uśmiech.

— Przepraszam, że nie poszłam z tobą.

— Nie miałabyś co oglądać. Travis to trup. Kwestia czasu, kiedy przedawkuje i nie odratują go. Myślę, że ma poważne problemy finansowe, stąd skusiła go łatwa kasa.

— Skąd wiesz? — zdziwiła się.

— Znam go dość dobrze. To degenerat. Tacy jak on przestają podobać się w narkotykowym pół-światku. Musi tracić zlecenia, a ponieważ jest uzależniony, jego długi rosną. Naoglądałem się dość jemu podobnych, by znać ten schemat. — W jego głosie dało się wyczuć nutkę żalu. Jakby gdzieś pod skórą współczuł Travisowi.

Cleo ścisnęła go za rękę.

— Chciałabym powiedzieć, że go żałuję, ale...

— Wiem, nie musisz. — Pokręcił głową. — Połóż go z tyłu. — Podał jej wyniszczonego laptopa. — Mam nadzieję, że Travis nadal trzyma tam dowody swojej transakcji z Amorem.

Cleo starała się nie pokazać, że szemrające wokół niej rozmowy cokolwiek ją obchodzą, chociaż wiedziała, że na ustach wszystkich brzmi jej imię.

Świruska ma brata bliźniaka. Martwego – to właśnie gadali, popatrując na nią raz za razem od kilku dni, a sensacja wciąż nie obniżała temperatury.

Najgorsze, że wieści wykroczyły poza granice szkoły i rozbrzmiały hucznie w domach całego Neville, powodując, że lokalne gazety co rusz oczerniały burmistrza Bennetta, a wyborcy domagali się jego natychmiastowej abdykacji z urzędu. Po kilku dniach Richard wydał oświadczenie o swej rezygnacji oraz zawiadomił, że nie będzie startował w nadchodzących wyborach. To jednak nie złagodziło jego zszarganego wizerunku.

Ludzie patrzyli na nią wszędzie: w szkole, w sklepie, na ulicy i osiedlu. Niektórzy byli tak bezczelni, że podchodzili i pytali, jak się miewa, tylko po to, aby dać sobie pretekst do wypytywania ją o osobiste sprawy pod pozorem serdecznej troski.

Miała powoli tego dosyć.

I tego dnia nie było wcale lepiej. Ledwie tylko weszła do szkoły na pierwszą lekcję, uczniowie popatrywali na nią niczym na muzealny eksponat, który nagle ożył i zaczął przechadzać się wśród żywych, chociaż nie powinien.

Tylko Frida i Sheila wiernie trwały u jej boku niczym oddana straż. Gdy tylko dowiedziały się o skrywanym sekrecie rodziny Bennettów, wydzwaniały do niej non-stop, ale w pierwszych dniach odcięła się od nich zupełnie, chcąc skupić się na matce i dochodzeniu do siebie. Dopiero potem dała im szanse wykazać się, jako lojalnym przyjaciółkom. I nie zawiodły jej. Nie pytały, nie rozdrapywały ran, po prostu okazywały swą obecność, a tego głównie potrzebowała.

No i Jake. Cudowny, wspaniały Jake. Nie umiała sobie wyobrazić, jak zniosłaby to wszystko, gdyby nie on. Jake miał w szkole autorytet, jego wsparcie niosło też przesłanie do reszty uczniów. Wiedziała, że gdyby nie obecność Wellingtona szkoła okrutniej obeszłaby się z jej sekretem.

Miała jednak świadomość, że nie wszyscy są wielbicielami kopania leżącego. Byli i tacy, którzy autentycznie jej współczuli.

W kółku teatralnym kimś takim okazał się Matt. Jake nie uczęszczał już na ich zajęcia, więc wtedy rolę wsparcia brał na siebie Roy i wspaniale się spisywał. Zwłaszcza że Lilian chętnie utopiłaby ją w łyżce wody po balu.

Cleo każdego dnia miała nadzieję, że to w końcu się skończy, ale czuła, że nie może na to liczyć, głównie ze względu na ojca. Gdyby tajemnica zamknęła się w środowisku szkolnym, przeminęłaby w ciągu kilku tygodni, ponieważ jednak gadało całe miasteczko, skandal może utrzymać się nawet do miesiąca, albo i dłużej.

Najgorsze, że odbijało się to także na Maxine. Siostra coraz częściej powtarzała, że wraca do Sydney, że dłużej już tak nie pociągnie, chociaż Cleo błagała ją o wsparcie.

Z matką było średnio. Lynette była na silnych lekach, więc głównie spała lub wpatrywała się w apatycznie krajobraz, gdy przesiadywała w ogrodzie. Alba opiekowała się nią naprawdę wspaniale, niemal jak dzieckiem, ale to nie zmieniało faktu, że obu siostrom widok tak odciętej od życia matki sprawiał ogromny ból. Cały czas nosiły w sercu świadomość, że straciła ona syna, swoje upragnione dziecko i nic nie mogło tego już naprawić.

Przez to wszystko, Max spuściła gardę względem Amora. Mimo że zaoferowała, iż zajrzy do laptopa Travisa, szło jej opornie i bez większych skutków.

Za każdym razem, gdy Cleo widziała siostrę stukającą w klawiaturę bez głębszego wyrazu na twarzy, odnosiła wrażenie, że Max wcale nie pracuje nad wytropieniem tego parszywca. Nie mogła jednak wywierać na nią nacisku. Max wyglądała, jakby sama miała się za chwile zapaść w sobie. Bez wątpienia odziedziczyła wątłość psychiczną i emocjonalną po matce.

Cleo nie chciała stracić również jej. Po prostu by tego nie zniosła.

Sprawa utknęła w związku z tym w martwym punkcie. Tydzień mijał za tygodniem, a oni nie poczynili żadnego kroku naprzód.

— Mogą wnieść sprawę do sądu, sam już nie wiem, co powinniśmy zrobić. — Louis jęknął i zatopił palce w jasnych włosach.

Nikt mu nie odpowiedział, bo po prostu nie wiedzieli co. Siedzieli więc tylko smętnie w garażu Marvina, który sam spoczywał na jednej z odwróconych skrzynek i beznamiętnie stukał końcem buta o podłoże. Mieli apatyczne spojrzenia, tak pełne rezygnacji i braku nadziei na pozytywne rozwiązanie sprawy.

— To wszystko przez tę świruskę, Cleo! — Helen zacisnęła pięści, nie mogąc się już powstrzymać od złości. — Gdyby nie jej arcy świetny pomysł, by dorwać Amora, skończyłoby się normalnie.

— Normalnie? — Jake uraczył ją cynicznym pół-uśmiechem. — Czyli jak, Hel? Że w następnym semestrze kolejna para dzieciaków miałaby przerąbane? Ktoś musi dorwać w końcu tego skurwiela!

— Ale dlaczego to musisz być akurat ty? — Posłała mu wrogie spojrzenie. — Bo zakochałeś się w tej brudasce? Jeszcze kilka tygodni temu na sam jej widok cię krzywiło! A teraz tak cię zaślepiła, że poszedłeś na wojnę, której nie miałeś szansy wygrać, a co gorsza, wszyscy przez to cierpimy! — krzyknęła ze łzami w oczach.

Spuścił głowę, ciemne włosy przysłoniły mu twarz pełną poczucia winy. Ścisnęło go w żołądku na myśl, w jakie bagno władował przyjaciół.

Muzyka miała dawać im radość, teraz stała się powodem nieszczęścia.

— Przestań, Helen — fuknął nagle Marvin. — Wiesz dobrze, że Jake nie jest niczemu winny. Cleo zresztą też nie — dodał, widząc, że skrzypaczka otwiera już usta, by coś powiedzieć, ale szybko zamilkła i zacisnęła je buńczucznie. — Neville już od lat jest terroryzowane przez jednego człowieka. Tak nie może być. — Pokręcił głową.

— To jednak nie zmienia faktu, że potrzebujemy prawnika, dobrego prawnika, nie jakiegoś z urzędu — westchnął Louis.

— Zaglądałaś do komputera Travisa? — Cleo nieśmiało weszła do pokoju siostry, z którego Max nie wyszła od samego rana.

— O, już wróciłaś? — Starsza Bennett z zaskoczeniem oderwała wzrok od ekranu laptopa, ale wyglądała niezwykle smętnie. Policzki jej się zapadły, a oczy stały się nienaturalnie duże i jakieś takie wystraszone. Nie mówiąc, o wargach, popękanych od nieustannego zagryzania ich.

— Tak. — Cleo skinęła głową.

— Jak było w szkole? — Zabrzmiało to niezwykle matczynie.

— W porządku.

— Wiem, że kłamiesz. — Max uśmiechnęła się krzywo. — Cieszę się, że nie muszę już łazić do tego piekła, gdzie wszyscy wytykaliby mnie palcami.

Cleo poczuła ucisk w sercu. Usiadła na skraju fotela, wciskając dłonie między kolana.

— Max, mogę cię o coś zapytać?

— Tak.

— Masz wśród znajomych na roku kogoś, kto mógłby pomóc Jake'owi z tym pozwem z wytwórni? No wiesz, w tej sprawie, o której ci mówiłam.

Oczy Max na moment osnuły się mgłą niezrozumienia, ale po chwili ocknęła się.

— A tak, pamiętam. — Potwierdziła skinięciem głową. — Mogę podzwonić, gdzie trzeba. Nie ma sprawy, ale niczego nie obiecuję.

— Jasne, dzięki. — Cleo wysiliła się na uśmiech, po czym wróciła do wcześniejszego tematu. — A jak tam z komputerem Travisa?

— Amor zatarł wszelkie ślady, ale pracuję nad tym. Jestem bliżej niż dalej.

To mogłoby się już dawno skończyć, gdybyś wzięła się w garść, pomyślała kąśliwie Cleo, ale zachowała swoje podłe myśli dla siebie. Wciąż starała się zrozumieć siostrę i w niczym jej nie popędzać, ale czasami traciła cierpliwość. Miała ochotę nią mocno potrząsnąć. 

------------------------------------------

Przepraszam za przejściowość tego rozdziału. Niestety taki jest teraz etap powieści i nic nie mogę na to poradzić. Obiecuję jednak, że już niedługo rozwiązanie sprawy z Amorem. :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro