[30] Biesy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

https://youtu.be/F30G87zlRPw

Richard Bennett nie potrafił zliczyć, ile razy w ciągu ostatnich trzech lat był wzywany na komisariat lokalnej policji. Nie zdziwił się specjalnie na wieść, że powodem wezwania okazała się Cleo. Nieco bardziej zaskoczyło go natomiast to, że towarzyszyła jej także Maxine.

Kompletnie jednak niezrozumiałe było już zupełnie dla mężczyzny to, że jego nieodżałowane córki nie powitały go spojrzeniami zbitych szczeniaczków za krat celi, ale siedziały otulone w koce przy stoliku na zapleczu komisariatu, raczone gorącą herbatą.

Nie wszedł do środka, ale obdarzył je obie zdumionym spojrzeniem, rzuconym w szczelinę wejścia, doszukując się w tym jakiegoś sensu. Przecież musiały coś nabroić, prawda?

— Panie Burmistrzu? — Gary Evans pojawił się zupełnie nagle wraz ze swym tubalnym głosem, zanim Richard zdążył sięgnąć do klamki.

— Co tym razem? — Richard odwrócił się gwałtownie. Nie zabrzmiał przyjaźnie, mimo że okoliczności może powinny go do tego skłaniać. W końcu nie należało zadzierać z policją, gdy twoje dzieci wpakowały się w jakieś bagno, ale w tym momencie nie miał siły na uprzejmości.

— Federalni. — Przez twarz Garego przemknął cień niezadowolenia. — Wyobraża to sobie pan? W naszym Neville takie historie się dzieją, że człowiekowi się nie śniło! A mogłoby się wydawać, że z dala od miasta czeka tylko spokojne życie.

— Przepraszam, ale nic z tego nie rozumiem.

— Jak to? To nie słyszał pan? Godzinę temu aresztowali Teodora Andersona. Mężczyzna został znaleziony w krytycznym stanie. Przewieziono go do najbliższego szpitala, ale jeżeli się z tego wykaraska, zostanie zaciągnięty przed sąd.

— Ten inwalida? — Richard potrzebował chwili na zastanowienie, zanim w jego głowie wyklarował się pożądany obraz. Niewiele wiedział o tym człowieku ponad to, że był samotnikiem i raczej nieszkodliwym typem. Gdyby w miasteczku doszło do tragedii, Anderson byłby ostatnią osobą, jaką Bennett miałby śmiałość o cokolwiek podejrzewać.

No cóż, życie bywało dziwne.

— Ha, a żeby tylko jego! — Gary wzniósł oczy do nieba. — Mieliśmy też napaść z bronią w ręku.

— Tylko co wspólnego z tym mają moje dzieciaki?

— Były na miejscu zdarzenia.

Richard przymknął oczy. No tak. Jakżeby inaczej. Jakby w ich rodzinie mało już było skandali. Niech się teraz ludzie dowiedzą jeszcze i o tym. W końcu gorzej nie będzie.

Zmienił jednak szybko zdanie, gdy usłyszał.

— Ledwo uszły z życiem. Ten ćpun próbował do nich strzelać. Szczeniak jeszcze, wciąż miał mleko matki pod nosem, a już ma kryminalne zarzuty. 

— Co? — Richard natychmiast otrzeźwiał.

— Napastnik celował do nich z broni — poprawił się Gary, najwyraźniej uznawszy, że słowo „ćpun" nie przystoi w ustach policjanta. — Gdyby nie szybka interwencja policji byłoby krucho. — W tym momencie dumnie wypiął pierś, najpewniej dopatrując się w tym jakiejś własnej zasługi. — Może pan to sobie wyobrazić? Takie rzeczy! Ja nie mogę! — Pokręcił głową, wciąż nabuzowany sensacją.

— Kim był ten człowiek? Kto celował do moich córek!? — Richard czuł, jak krew w jego żyłach osiąga stan wrzenia. — Mam nadzieje, że siedzi teraz w areszcie!

— To nikt z Neville, ale podejrzewamy, że współpracował blisko z Andersonem. — Gary chrząknął, nieco zaskoczony wybuchem rozmówcy. Burmistrz lubił się denerwować, ale zawsze pilnował, aby nie okazywać tego zbyt ekspresyjnie. — Trudna sprawa. Federalni się tym zajmą. Było jakieś włamanie na ich serwery czy coś. No i Anderson od kilku miesięcy jest na ich celowniku. To ponoć gruby gość, w sensie... że narozrabiał i to porządnie. Nie sądzę, aby się z tego wywinął. Resztę życie przesiedzi za kratkami, o ile przeżyje. Został postrzelony, jest w stanie krytycznym.

— Richard Bennett? — Richard obrócił się, widząc znacznie młodszego od Evansa mężczyznę, ubranego na elegancko, który pokazał mu odznakę federalną.

— Zgadza się.

— Porucznik Steven Harrison. — Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. — To ja badam sprawę z Amorem.

— Kim? — Richard nerwowo podrapał się po czole, na którym powoli wstępowały kropelki potu.

— Jeszcze nikomu nie postawiliśmy zarzutów, ale to kwestia czasu, panie Bennett — odparł Steven. — Mężczyzna, który jest głównym sprawcą, jest podejrzany o liczne cyberprzestępstwa, w tym szantaż młodzieży szkolnej, ale także o nielegalne pranie brudnych pieniędzy. Miał wspólników.

— Mój Boże... — Richard oparł się o ścianę. Takie rzeczy w Neville, w tym spokojny, małomiasteczkowym miejscu, gdzie nawet muchy latały otępiałe z nudów.

— Pańskie córki i ten chłopak wykazali się wielką odwagą. Może być pan z nich dumny. Zachowali się, jak trzeba.

— Chłopak?

— Jake, ten Wellington — wtrącił Gary. — Zdaje się, że w tym momencie składa zeznania.

— Nadal nie rozumiem. — Richard pokręcił głową. — Co oni tam robili?

— Tego się chcemy dowiedzieć — odparł Steven. — Na razie proszę nie tracić zimnej krwi.

— Nie mam zamiaru. Poza tym proszę mi wierzyć, moja młodsza córka skutecznie mnie zahartowała.


— Tato? — Cleo natychmiast podniosła się z krzesła, gdy tylko ojciec wszedł do pomieszczenia, gdzie aktualnie przebywały.

Zawsze brał przestrzeń w posiadanie, ale tym razem wyglądał na mniejszego, mimo to wciąż na kogoś, na kim mogły bezwzględnie polegać.

Nie czekała zatem na nic.

Natychmiast się uściskali. Nie robili tego często, więc dziewczyna przywarła do niego niczym do ostatniej deski ratunku, pozwalając w końcu poczuć się dzieckiem.

— Już dobrze, kochanie. Max... — Richard wyciągnął ramię ku drugiej córce, która miała wyraźne opory przez okazaniem potrzeby przytulenia w jej wieku. W końcu jednak skapitulowała i utonęła ochoczo w ramionach ojca.

Trwali tak chwile w uścisku, pierwszy raz czując się naprawdę zjednoczeni.

— Przepraszam. — Maxine naraz się odsunęła. — Powinnyśmy były ci o wszystkim powiedzieć, tato. To nasza wina. Zachowałyśmy się idiotycznie.

— Tak, powinnyście. — Oczy Richarda nabrały głębi. — Wiecie, co się tu wyprawia? Będzie z tego jakaś gruba afera! Wszędzie, aż roi się od federalnych! Mogło się wam coś stać. To był niebezpieczny człowiek!

— Po prostu musiałyśmy dorwać tego drania — szepnęła Cleo. — To wszystko była jego wina. Sprawa z Allanem, z mamą... miałyśmy dosyć.

— Dlaczego nie powiadomiłyście od razu policji?

— Nie wiedziałyśmy, kim on jest — rzekła Max drżącym głosem. — Najpierw musiałyśmy zdobyć jakiś dowód.

— Och, dziewczynki. — Richard cmoknął karcąco. — Czy wam się wydaje, że to jakiś film? Że zdołałybyście same zdemaskować niebezpiecznego kryminalistę?

— Ale... trochę nam się udało, nie? — W oczach Cleo znów pojawił się tak doskonale mu znany, hardy błysk.

Tym razem się uśmiechnął.

— Najważniejsze, że nic wam się nie stało.

Mówiąc to, przytulił je jeszcze raz.


— Stary, to jakiś kosmos. — Louis zwalił się całym ciężarem ciała na skórzaną kanapę w garażu Marvina. — Za każdym razem, jak o tym pomyślę, to nie wierzę.

— Więc naprawdę mu to udowodnią? — Jake wolał się upewnić, ponieważ, kiedy Helen oznajmiła, że ich niedoszły producent zlecił śledztwo, szybko wyszło na jaw, że wirus, od którego padły serwery wytwórni, ma bardzo charakterystyczny i złożony kod. Kod, który pasował do pewnego schematu. Coś jak specyficzna kreska w malarstwie. Po prostu da się zauważyć, że to styl jednego autora.

— Sprawa wciąż jest w toku, ale jeżeli do tego dojdzie, będziemy czyści. — Marvin uśmiechnął się na całą szerokość twarzy, wyglądając w tamtym momencie dość groteskowo, ale nikogo to nie obchodziło.

Wszystkim spadł po prostu kamień z serca. Być może nie dojdzie do żadnego procesu, a sprawa rozejdzie się po kościach.

Mieli w cholerę szczęścia.

Od aresztowania Andersona oraz Travisa minął tydzień.

Przez cały ten czas w Neville nie mówiono o niczym innym jak o tym. W szkole nie dało się z tego powodu żyć.

Jake był zaczepiany na każdym kroku przez żądnych sensacji uczniów, którzy wciąż nie dowierzali, że tak niepozorna osoba stała za tą wieloletnią grą.

Szkoła wydała specjalne oświadczenie, w którym wyraziła swoje niedowierzanie oraz oburzenie, zarazem próbując przekonać rodziców, że tak naprawdę o niczym nie wiedziała, chociaż sprawa działa się pod nosem nauczycieli.

Jake nie wierzył w to ani przez chwilę, ale nie był od tego, aby cokolwiek im udowadniać.

Chciał po prostu, aby sprawa z Amorem definitywnie dobiegła końca. Chciał znowu grać muzykę z kumplami, umawiać się z Cleo i korzystać z uroków ostatniego semestru trzeciej klasy liceum.

— Wciąż nie rozumiem, dlaczego on to robił. — Helen pokręciła głową.

Dyskutowali już o tym wiele razy, tak, że temat wychodził im bokiem, ale potem okazywało się, że wciąż nie mają jeszcze dość, że muszą od nowa poruszyć te same kwestie, chociaż wszyscy czworo wiedzieli, że dzięki temu sprawa nie stanie się dla nich bardziej zrozumiała.

— Był chory. — Marvin skwitował to wzruszeniem ramion. Nigdy nie potrzebował w niczym głębszego sensu. Wystarczyło mu proste wytłumaczenie, by świat znowu znalazł się na swoim miejscu.

— Jest wielu chorych ludzi, ale ilu z nich przez lata bawi się z uczniami w pojebaną grę? — warknął Louis, strzelając palcami, czego Helen okropnie nienawidziła i głównie dlatego to robił.

Jake'owi momentami zdawało się, że ta dwójka zbliżyła się do siebie, mimo że nigdy niczego oficjalnie nie zadeklarowali. W każdym razie po tamtej sprzeczce, gdy Helen wyszła obrażona, coś między nimi zaiskrzyło, natomiast w przypadku Wellingtona było odwrotnie.

Helen oddaliła się od niego, wycofała. Nie patrzyła w jego kierunku, mało się do niego odzywała, jednak postanowił nie robić z tego afery. Uznał, że dziewczyna potrzebuje czasu i przestrzeni.

— Gra nie była jego jedynym przewinieniem — odezwał się, podrygując stopami w tak muzyki, która leciała z włączonego nieopodal radia. — Podobno, ale nie jestem pewien, zamierzają postawić mu, aż siedem zarzutów, w tym o nielegalne hakowanie kont bankowych i wyciągania brudnych pieniędzy.

— Istne jaja! — Louis otworzył szerzej oczy.

— Myślę, że chciał coś sobie udowodnić — stwierdziła nagle Helen.

— To znaczy? — Marvin rzucił jej zaskoczone spojrzenie.

— No wiesz, nie dość, że przeżył powojskową traumę, to jeszcze wylądował na wózku, stracił swoją niezależność, sprawność. Myślę, że tacy ludzie chcą koniecznie przekonać się, że mogą być silniejsi od innych, że siła fizyczna nie zawsze jest decydująca, że można dominować nad kimś także siłą umysłu, swoją wiedzą.

— A ty gdzie nauczyłaś się stawiać takie diagnozy? — zadrwił Louis.

— W przeciwieństwie do ciebie czasem zaglądam do książek, interesuje się innymi rzeczami — mruknęła, splatając ramiona. — Też by ci się to przydało, cwelu.

Louis w odpowiedzi wystawił jej język.

— Akurat, pewnie przeczytałaś o tym w gazecie.

Jake wzniósł oczy do sufitu. Pewne rzeczy nie zmieniały się nawet pomimo okoliczności.


— Mam tego dosyć, zaraz dzwonię do Garego i niech ich aresztują! — Richard odsunął się od okna, nabuzowany wściekłością.

Odkąd wybuchła afera z Amorem, trawnik przed ich domem zamienił się w niekontrolowany biwak dziennikarzy z całego kraju.

Australia była wręcz zafascynowana tematem niebezpiecznej gry, której stawką były mroczne sekrety uczestników, a fakt, że szkoła przez tyle lat udawała ślepą, tylko podgrzewał atmosferę do dyskusji.

Niektórzy rodzice wyszli przed szkołę z transparentami, domagając się zwiększenia bezpieczeństwa dla swoich dzieci.

To sprawiało, że dziennikarze byli niczym drapieżna zwierzyna w obfitych latach żeru.

Szybko okazało się, że to Bennettowie są najciekawszym kąskiem, więc nawet wyrzucenie głupich śmieci stało się praktycznie niemożliwe.

— Wszystko dobrze, mamo. Oni sobie zaraz pójdą. — Maxine siedziała obok rodzicielki na kanapie w salonie.

Lynette była bardzo niespokojna z powodu sytuacji.

— Andy? Możesz usiąść koło mnie? — Desperacko wyciągnęła dłoń ku Cleo.

Nadal nazywała ją imieniem zmarłego syna. Mimo to dziewczyna starała się nie przejmować się tym tak bardzo i tłumaczyć sobie, że to przez chorobę, że przecież matka nie robi tego specjalnie.

— Oczywiście, mamo. Już. — Siadła i pozwoliła, aby roztrzęsiona dłoń rodzicielki zamknęła jej własną w mocnym uścisku, domagającym się pokrzepienia.

Lynette była jak mała dziewczyna. Bezbronna i wystraszona, a także całkowicie pogubiona w rzeczywistym świecie.

— Co za biesy przypałętały nam te łachudry na podwórko!? — W holu dało się słyszeć poirytowany głos Alby, wzniesiony tubalnie tuż po trzaśnięciu z oporem drzwiami. —Prawie podarli mi nowiutką sukienkę! Psia krew! Cholerniki jedne! — klęła głośno.

— Przykro nam, Albo. — Richard wyszedł jej naprzeciw. — Zrozumiem, jeżeli na jakiś czas zechcesz wziąć urlop.

— Urlop? — Kobieta popatrzyła na niego niczym na wariata. — Przecież właśnie teraz jestem najbardziej potrzebna! Niech pan nie będzie niepoważny — złajała go jak dzieciaka, na co Cleo wymieniła z siostrą półuśmiechy.

Gdy zjawiała się Alba, atmosfera w domu robiła się luźniejsza.

— Zrobiłam zakupy — oznajmiła Aborygenka, na co obie bardzo się ucieszyły, ponieważ nie było nawet mowy, aby iść do sklepu.

Wyprawa do szkoły zaś była jak przejście przez piekło, ale wszyscy czworo mieli nadzieje, że kiedyś sytuacja się skończy. Bo musi, prawda?

— Albo, ratujesz nam skórę. — Richard uśmiechnął się szeroko, bliski temu, aby uściskać kobietę, mimo że nie wyglądała na skorą, aby na to pozwolić.

— No ma się rozumieć. — Kobieta prychnęła głośno. — Może któraś z was pomoże przy obiedzie? — Zerknęła na dziewczęta w salonie. — Przyda wam się normalne zajęcie po tym, jak narozrabiałyście.

— Ja chętnie. — Max od razu wstała. — Popilnujesz mamy?

— Jasne. — Cleo skinęła głową.

Nagle telefon w jej kieszeni zawibrował, informując o dostarczonej wiadomości.

To Jake.

Żyjesz jakoś? Kilka razy próbowałem się do ciebie dostać, ale te hieny okupują ci podwórko".

Omal się nie roześmiała, próbując sobie wyobrazić Wellingtona w skazanej na niepowodzenie akcji stanięcia pod jej drzwiami bez wsadzenia mu w oko mikrofonu.

Obawiam się, że nie masz szans. Kocham Cię", odpisała mu z uśmiechem.

— Kto to? — zapytała radośnie Lynette. — Masz dziewczynę? A może chłopaka?

— To Jake, mamuś.

— Jake? Znam go? — Kobieta przechyliła ciekawsko głowę.

— Tak, był kiedyś w Lincolnie, pamiętasz? Przedstawiłam ci go.

— Ach tak! — Uśmiech matki rozkwitł na jej wargach pełną krasą, chociaż oczy pozostały wciąż balansujące na krawędzi rzeczywistości a jawy. Czasami Lynette wyglądała jak ci niewidomi. — To taki miły, porządny chłopiec. Cieszę się, że się z nim spotykasz, Andy.

— Tak, bardzo go kocham, mamo — wyznała, przygryzając wargę. Rzadko miała okazje rozmawiać na ten temat z rodzicielką, ale nawet jeżeli widziała w niej w tym momencie kogoś zupełnie innego, Cleo wiedziała, że matka ją kocha, że w jej świadomości jest jej rodzonym dzieckiem.

— Och, kochanie. — Lynette uniosła dłoń i dotknęła nią rozgrzanego policzka dziewczyny, którą wzruszenie ścisnęło za gardło. — Tak pięknie wyrosłaś, maleńka.

— Tak, mamo. — Skinęła głową i nagle zastygła w bezruchu. — Co powiedziałaś?

— Że tak pięknie wyrosłaś.

— Maleńka? — Miała wrażenie, że to sen. 

— Jestem z ciebie naprawdę dumna.

Łzy potoczyły się po policzkach Cleo. Być może był to jedynie chwilowy przebłysk świadomości, ale dla niej znaczył naprawdę wiele.

Wyciągnąwszy ramiona, objęła matkę z całych sił. 


~~*~~~~*~~~~*~~

Wiecie co? Nie mogę uwierzyć, ale ta historia coraz bliżej ma końca i... jakoś mi tak dziwnie. Z jednej strony bardzo chcę już skończyć How To Play i zabrać się za nowe projekty, ale z drugiej, ściska mnie w piersi, gdy o tym myślę. W każdym razie, chciałabym Wam raz jeszcze podziękować za tak liczny odzew dla tej historii. <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro