[6] Gdy dotykasz

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

https://youtu.be/W5nrAHk_x8M

— No więc, podjęłam ostateczną decyzję i Jake Wellington jednak dołączy do naszego zespołu — oznajmiła niechętnie Cleo na spotkaniu, a po jej słowach nastąpił natychmiastowy aplauz.

— Dziękuję, dziękuję. — Jake ukłonił się z uciechą jak to miał w zwyczaju, czyli robić wokół siebie stale wiele zamieszania. — Jesteście naprawdę przemili.

Cleo zmełła niechętnie w ustach ślinę i sięgnęła po ksero scenariusza, które następnie gwałtownie przycisnęła do brzucha chłopaka.

— Bierz. Podkreśliłam ci tam twoje kwestie. Masz dwa dni, żeby się tego nauczyć.

Jake w ostatniej chwili złapał plik kartek i, puściwszy jej figlarne oczko, zaczął kartkować, aż dotarł do miejsca, gdzie tekst był zaznaczony pomarańczowym markerem.

— Duch Lorda von Heine? — Podniósł brwi.

— Owszem. — Na wargi Cleo wpełzł zastanawiająco mściwy uśmieszek. — Zmarł na polowaniu w roku 1870. Błąka się po zaświatach w poszukiwaniu swojego ukochanego kota lorda von Puszka. Jednym słowem jest stuknięty.

— Psychol. Milusio. — Jake odwzajemnił uśmiech z całą dozą cierpkości, wynikającą z pojętej w mig zemsty, jaką dziewczyna wytoczyła wobec niego.

— Pomyślałam, że ta postać będzie ci wyjątkowo bliska sercu — wyznała Cleo, spoglądając na niego niewinnie niczym święta z kościelnych obrazów. — W końcu postać musi mieć coś, z czym łatwo nam się utożsamić, prawda?

— Chcę zauważyć, że mam alergię na koty.

— Nie o koty mi tu chodziło. — Poszerzyła uśmiech.

— Dobrze, weźmy się, duszyczki, już do roboty, ale zanim przejdziemy do pierwszej, wstępnej próby, na początek kilka rozgrzewających ćwiczonek. — Urshula Bayne nagląco klasnęła w dłonie.

Nie, żeby Jake miał pojęcie, o co chodzi, ale wszyscy zaczęli dobierać się dwójkami i doszedł do wniosku, że należy postąpić podobnie, a, że nie ulegało wątpliwościom kto winien być jego parą, odepchnął nieco mało subtelnie jakiegoś chłopaczka z blond włoskami.

— Hej! — Blondynek rozłożył szeroko ręce, ale Jake zareagował tylko niewinnym uśmiechem.

— Wybacz, stary, ale sam rozumiesz, ona jest moja.

— Co ty wyprawiasz, Wellington? — Cleo skrzyżowała ramiona. — Tobie się wydaje, że naprawdę dałam ci jakiś papierek własnościowy?

— Wciąż się staram, by go zdobyć, a zdaję się, że to jedynie kwestia niewielkiego czasu. Jak na razie idzie mi bez zarzutu. O ile w ogóle dowiem się, co się tutaj wyprawia...

— To będą ćwiczenia z zaufania. — Z odpowiedzią przyszła Lilian, pojawiająca się przy Matthewie w zastępstwie za Bennett. — Standard.

— Wiele mi to mówi. — Jake kiwnął głową.

— Na początek musisz rozłożyć ręce i ją złapać — wyjaśniła Lilian i na dowód sama upadła do tyłu, pochwycona w odpowiednim momencie przez Matta, którego grymas twarzy musiał mieć coś wspólnego z nowym członkiem w ich ekipie.

— No dalej, Bennett. — Jake klasnął w dłonie, a następnie rozłożył je. — Jakkolwiek jest to durne, widać tak trzeba. Wskakuj w moje ramiona póki chcą cię złapać. Nie ręczę, co będzie potem.

— Chyba oczadziałeś. Nie rzucę się w twoje ramiona.

— Nie ufasz mi? — Uśmiechnął się zawadiacko, podnosząc sugestywnie lewą brew.

— A to ci odkrycie! — prychnęła.

— No dalej, dalej! Nie ma wyjątków — zawołała pani Bayne. — Pamiętacie, o czym wam mówiłam? Jesteśmy jedną, wielką rodziną i sobie ufamy.

Jake nawet nie zechciał skomentować jak tandetnie to zabrzmiało, ale wszystko musiał mieć dobitnie wypisane na twarzy, bo spojrzenie Cleo nabierało ostrości.

— Słyszałaś? Ufamy sobie. — Zacytował z uciechą nauczycielkę. — Oczywiście nie mogę się zgodzić co do kwestii powiązań rodzinnych, złotko, ale cała reszta bardzo mi się podoba. No dalej, śmiało!

Cleo przewróciła oczami, ale ostatecznie stanęła do niego tyłem i po chwili męczącego wahania, upadła, spodziewając się brutalnego zetknięcia z podłogą.

Zamiast tego jednak poczuła jak dwie, silne dłonie zacieśniły się wokół jej tali, a jej plecy miękko przylgnęły do ciepłej koszulki chłopaka.

Pachniał drzewem sandałowym. Co za niedorzeczność!

— I to tyle? Już mi ufasz? — Jego głos, niebezpiecznie bliski, wślizgnął się do jej ucha niczym podmuch wiatru.

Wzdrygnęła się. Jak on to do cholery robił?

— Najbardziej na świecie, Wellington. Byłbyś pierwszym kmiotem, którego wyciągnęłabym z płonącego wieżowca — odpyskowała mu ironicznie, czym prędzej poszukując pionu dla swego ciała, jednakże jego ręce ani myślały ją puścić, robiąc wszystko, żeby nadal znajdowała się w jego objęciu.

— Wiedziałem, że to mi się opłaci. — Usłyszała ponownie głos Jake'a tuż przy uchu i zadrżała wbrew sobie. — To dopiero pierwsze kilka minut, a ja już mam szanse, żeby cię trochę po dotykać.

— Uważaj, żebym ja cię nie dotknęła! — ofuknęła go z irytacją. — Twojemu kroczu mogłoby się to średnio spodobać.

— Polemizowałbym z tym kroczem. — Bezwstydnie przytulił swój brzuch do jej pleców, więc sprowadzona do trybu ostatecznego, z całej siły nacisnęła butem na jego nogę, dbając o to, aby ostra krawędź kwadratowego obcasa wbiła się dokładnie w miejsce palców.

— Aj! — Puścił ją w tej samej sekundzie. — Mogłem się tego spodziewać po ostatnim ugryzieniu.

— Bolało, Wellington? — zapytała słodkim głosem. — Więc pomyśl, że twoje krocze potraktowałabym dwa razy gorzej. — Cleo poprawiła rozczochrane włosy i zerknęła w miejsce, gdzie spod białego rękawa koszuli, wyłonił się skrawek opatrunku.

Więc ugryzła aż tak mocno? Prawdę mówiąc nie wiedziała, ale trochę zrobiło jej się głupio. Nic dziwnego, że wszyscy mieli ją za wariatkę.

— Widać nie znasz pojęcia „uczyć się na własnych błędach" — stwierdziła z dobitną powagą wbrew myślom. — A teraz skup się na tekście. Nie ma mowy, żebyś zawalił to przedstawienie. No chyba, że naprawdę chcesz się znaleźć w płonącym budynku, ale bez szans na jakikolwiek ratunek.

— Po wszystkim? — Louis zaczekał na niego, oparty o maskę samochodu, od kilku dni mając ten sam, niezmienny wyraz twarzy ucieszonego głupka.

— Taaa... — Jake sięgnął po kluczyki. — Chciało ci się tyle tu siedzieć?

— A tobie chce się grać w tej głupiej sztuce?

— Ja to co innego, nie mam wyjścia.

— A ja nie daruję sobie okazji, by zobaczyć jak się męczysz. — Lou zajął miejsce pasażera.

Stare auto Jake'a odpaliło dopiero za trzecim razem i wytoczyło się z parkingu jak senna mucha, zaskoczona, że musi funkcjonować.

— Co grasz?

— Hrabiego von Puszka.

— Kogo?

— To znaczy Hrabiego... nie, Lorda von Heina czy jakoś tak. — Jake skupił się na drodze, dość mocno zakleszczając dłonie wokół kierownicy. Był wkurzony. Ostatnio bezustannie. Jakby los zrobił z niego żałosne skrzypce i teraz sobie na nim zabawnie pogrywał.

— Pff... ha ha, stary, naprawdę mi cię żal. O czym gadaliście?

— O moim kroczu.

— Co? Ha, ha, ha... rozwalasz mnie, stary! Już przeszliście do trzeciej bazy? Jestem zawiedziony. Myślałem, że potrwa to dłużej.

— Nie było miło, jeżeli o to ci chodzi — powiedział Jake, zerkając na przyjaciela wymownie. — Jeżeli chcesz się napatrzeć, jak cierpię męki przed tą bezmózgą istotą, to raczej cię nie zawiodę.

— Współczuję, stary, naprawdę współczuję. — Louis z zadowoleniem poklepał go po kościstym ramieniu.

— Sam sobie współczuję, a teraz pogadajmy o czymś, co nie ma związku z tą głupią grą, inaczej oszaleję.

— Dobra, dobra. Marv jakieś dziesięć minut temu napisał, że ten występ w trakcie balu to już jest załatwiony. Gramy.

— Naprawdę? Czad! — Jake po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się naprawdę szczerze. W końcu coś dobrego.

— Będziemy intensywnie ćwiczyć. Dasz radę?

— No ba, a czemu miałbym nie dać?

— Bo teraz się z ciebie zrobiła wielka aktorzyna, pannico!

— Weź, mnie nie rozśmieszaj. A kogo obchodzi to głupie przedstawienie? Mam z siedem kwestii do powiedzenia, nic wielkiego. Dłuższe są teksty piosenek, które musimy spamiętać.

— Jesteś pewien?

— Bardziej niż tego, jak mam na imię.

Cleo powzięła jakże ambitny plan, że tego wieczoru przyciśnie ojca i wydusi z niego tę wielką tajemnicę, którą miał czelność podzielić się z Maxine, natomiast ją wykluczył z grona wtajemniczonych niczym pięcioletnie dziecko.

To kolejny dowód na to, że ona i ojciec mieli dalej od siebie niż bliżej.

Niestety po wejściu do przedpokoju, od razu pojęła, że coś jest nie tak. Z kuchni dobiegły ją smakowite zapachy pieczeni, które ostatnio kojarzyły jej się jedynie z restauracjami.

— Tato? — zawołała niepewnie.

— Och, dzień dobry panienko Bennett. — Niespodziewanie zza węgła kuchennego wyłoniła się tęga sylwetka aborygenki, odzianej w turkusowy fartuch. — Obiad zaraz będzie.

— Alba? — Rozpoznała kobietę, nie omieszkując potraktować jej widoku dogłębnym zdumieniem. — Ty tutaj?

— Ano tutaj, tutaj. Teraz będę dla panienki i jej ojca gotować.

Brwi Cleo podniosły się coraz wyżej, demonstrując głębokie niedowierzanie.

— Ojciec dał ci pracę?

— A to coś dziwnego? — Alba zareagowała szerokim uśmiechem. — Przecież ja dobrze gotuję!

— Nie kwestionuję twoich umiejętności kulinarnych, po prostu... — Nie spodziewałaby się czegoś takiego po nim. Nie po ojcu.

Alba była mieszkanką Czarnej Wioski, koczowała w niewielkim, odrapanym domu wraz z mężem i czwórką dzieci. Jak większość z jej społeczeństwa żyła na dość niskim poziomie.

Cleo często przychodziła udzielać za darmo korepetycji jej synowi, Bardowi. Alba częstowała ją najpyszniejszymi plackami z cukrem na świecie i opowiadała historyjki z aborygeńskiego folkloru.

Ulubioną z nich była bajka o potworze, mieszkającym za wielką górą, który zjada księżyc kawałek po kawałeczku, co ma tłumaczyć, dlaczego za każdym razem nieco go ubywa.

To właśnie dla takich ludzi jak ona, Cleo podniosła głośny protest, gdy rada miasta postanowiła wysiedlić Czarną Wioskę.

Alba uśmiechnęła się do niej, jakby doskonale rozumiała, jakie myśli przechadzały się właśnie po głowie dziewczyny.

— Gdzie teraz mieszkacie? — Cleo przyjrzała się kobiecie, chcąc upewnić się, że nic jej nie jest.

— Burnu i dzieci pojechały do Queensland, do mojej siostry Apari — powiedziała o swoim mężu, zaglądając zarazem do piekarnika, podczas gdy Cleo stała w drzwiach, oparta bokiem o framugę, wciąż traktując obecność kobiety z niemałym szokiem.

Ojciec nawet tego nie raczył jej powiedzieć! Nie, żeby tym razem była zła. Alba jest jak matka i Cleo często napominała mu, jak wiele ona dla niej znaczy, głównie wtedy, kiedy Richard postanowił zburzyć wioskę, ale nie sądziła, by kiedykolwiek ją słuchał.

Zatrudnienie jej to pierwszy, mały dowód, że może się pomyliła.

— Niech panienka siada. Zaraz nałożę.

Smakowite zapachy, wypełniające cały dom sprawiły, że nabrał on milszego nastroju, a brzuch dziewczyny przypomniał o tym, że w szkole nie jadła lunchu.

— Nie mów do mnie panienko, Alba. Przecież wiesz, że tego nie lubię. To nie są czasy kolonialne.

— Wiem, panien... to znaczy Cleo. Po prostu dla mnie wszystkie ładne i młode dziewczyny są jak panienki. Lubię to słowo. Kojarzy się z czymś dobrym i niewinnym. Nieskażonym.

— Nie jestem dobra i niewinna — rzuciła Cleo automatycznie, ale Alba spojrzała na nią tak, jakby rozumiała o wiele więcej w kwestii pewnych spraw.

Alba przypominała o tym, jak bardzo brakuje jej matki. Normalnej matki. Takiej, która rozumie bez słów, widząc więcej niż ktokolwiek na świecie, bo takie powinny być wszystkie kochające matki.

— Proszę, jedz. Pewnie od dawna nie miałaś niczego porządnego w ustach. — Aborygenka położyła na stole półmisek smakowitej pieczeni w ziołach, polanych pysznym sosem z ziemniakami piure.

— Zjesz razem ze mną? — Cleo spojrzała na krzesło po drugiej stronie stołu, a Alba po chwili wahania się zgodziła.

Już po kilku minutach obie były najedzone za wszystkie czasy, a wzrok kobiety przeszył przenikliwy blask.

Złożyła nieelegancko łokcie na stole i przyjrzała się dziewczynie z tajemniczym błyskiem w oku.

— Coś się w tobie zmieniło — stwierdziła ku zaskoczeniu rozmówczyni.

— We mnie? — Cleo przybrała obronną postawę, chociaż jeszcze nie miała pojęcia, o co może chodzić.

— Wydajesz się bardziej promienna, wiesz o tym?

— Nonsens — sarknęła, odrzucając głowę na bok, jakby nigdy nie słyszała czegoś równie niedorzecznego.

— Ależ tak. Chodzi o jakiegoś chłopca, mam racje?

Cleo odniosła wrażenie, że dostaje głazem po czaszce. Spojrzała na Albę niemalże z wyrzutem.

— Skąd ci to przyszło w ogóle do głowy?

— Nie wiesz, że mówią na mnie wiedźma? — Kobieta rzuciła jej znaczące spojrzenie, podszyte żartem.

Mimo to Cleo nie było specjalnie do śmiechu. W Albie faktycznie drzemała jakaś stara, pradawna moc plemienna, którą biali ludzie nijak mogli pojąć.

To przerażające.

— Nie ma żadnego chłopca. — Cleo zebrała pośpiesznie ze stołu talerze, by uciec przed wzrokiem kobiety. — Nie interesują mnie głupie, szkolne miłostki.

— Czyżby? — Alba nie wydawała się ani trochę przekonana.

— Pewnego dnia się zakocham, owszem. Ale w kimś mądrym i otwartym na ludzi. Kimś kto będzie dzielił ze mną poglądy na życie — wytłumaczyła wyraziście, chcąc podkreślić, że ta kwestia nie podlega żadnym wyjątkom.

— Gdyby to było takie proste. — Kobieta uśmiechnęła się aluzyjnie. — Ja widzę, że miłość krąży wokół ciebie. Jest bardzo silna. Nie uda ci się jej oprzeć.

— Co za bzdury! Nie wierzę w te twoje proroctwa! — Cleo rzadko kiedy naprawdę złościła się na Albę, ale dzisiaj właśnie nadeszła pora by to zrobić, dlatego nieco hardo opuściła kuchnie po wrzuceniu naczyń do zlewu.

W głębi duszy miała jednak świadomość, iż słowa Aborygenki mają tajemną moc ziszczania się w przyszłości, dlatego przeszedł ją zimny dreszcz.

Nie zdołasz się jej oprzeć. Czy to znaczy, że nawet Alba sugerowała jej, że przegra? Że oprze się piekielnemu urokowi Wellingtona i do końca miesiąca jej płomienna nienawiść zmieni się w płomienną miłość?

Trudno jej było to sobie wyobrazić, ale z jakiegoś powodu czuła duchową destabilizację i poczucie zagrożenia.

Czy naprawdę okaże się aż tak słaba?

Rozdział pojawia się wcześniej specjalnie dla @ZbiorowaPsychoza - w ramach złagodzenia stresów maturalnych. ^^ ♥️♥️♥️ Mam nadzieję, że rozdział Ci się podobał, Kochana <3 I love u <3

@ZofiaAMackiewicz - nie bij mnie, proszę! Te "ćwiczenia" czy raczej "ćwiczenie" teatralne było pisane, zanim się z Tobą skonsultowałam w tej sprawie. Pewnie wyszło dziwnie, ale mam nadzieję, że to przełkniesz. I love u <3

A wszystkim czytelnikom życzę udanego tygodnia i jutro widzimy się także na #KlątwaCiernii.

Buziole! :****

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro