[9] Autostrada Śmierci

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

https://youtu.be/kbjnF8gHGDU

[Kocham tę piosenkę! Koniecznie posłuchaj!]

— Matt? — Echo cicho rozniosło się po słabo oświetlonej męskiej toalecie.

W środku na pierwszy rzut oka nikogo nie było, na co odetchnęła z ulgą, nie wyobrażając sobie znoszenia potępieńczych czy rozbawionych spojrzeń ze strony facetów, próbujących dociec co robi na ziemi zakazanej.

Stłumiła w sobie niechęć i weszła do środka, zaatakowana silnym odorem szczyn i wszelakiego brudu, znamionującego, iż mężczyźni są na bakier z czystością.

— Matt?

— Tutaj. — Doleciał ją głos z jednej z kabin pod wąskim oknem. Drgnęła przestraszona, a potem odetchnęła z ulgą.

Nie wystawił jej. Z chęcią pokazałaby Wellingtonowi środkowy palec.

— Wszystko w porządku? — Stawiając niepewne kroki, zbliżyła się do kabiny, skąd szybko dobiegł ją dźwięk... rzygania.

Początkowo była tak skonsternowana, iż nie zrozumiała, co się dzieje, ale już po chwili zawirowało jej przed oczami.

— Matt, wszystko dobrze? Odpowiedz! — Załomotała w drzwi.

— Tak... ja... ja tylko... — Znów go naciągnęło. — Chyba czymś się zatrułem — padła żałosna odpowiedź, a fetor soków żołądkowych omal nie zwalił ją z nóg.

— Jak mogę ci pomóc? — zapytała histerycznie. Pierwszy raz znalazła się w takiej sytuacji i nie minęła chwila, gdy zaczęła się trząść jak ostatni tchórz na ziemi.

— Ja... — Kolejny raz zwymiotował, a ją mimowolnie także naciągnęło. — Chyba... muszę do szpitala.

— Zadzwonię po karetkę. — Zaczęła desperacko szukać telefonu, ale wtedy głos Matta zabrzmiał zadziwiająco wyraźnie.

— Nie! Proszę! Żadnej karetki!

— Co?

— Cleo... proszę...

— Matt... przecież mówiłeś, że musisz do szpitala. — Cofnęła się, gdy niespodziewanie drzwi się otworzyły i ze środka wyłoniła się chorobliwie zielona twarz chłopaka z niesamowicie podkrążonymi oczami. W kącikach warg wciąż miał resztki rzygowin, których smród jeszcze intensywniej rozprzestrzenił się na całą łazienkę.

— Lubię tu przychodzić — wymamrotał żałośnie. — Będę pośmiewiskiem... — Grdyka w jego gardle podskoczyła i obrócił się gwałtownie, puszczając falę wymiocin do muszli klozetowej.

Cleo niemrawo oparła się o umywalkę, a żółć podeszła jej do ust.

— Matt, to nie jest śmieszne.

— Masz. — Drżącą ręką wyciągnął z kieszeni spodni kluczyki od auta. — Mogłabyś... mnie zawieść?

Zmarszczyła brwi, niechętnie sięgając do jego ręki.

— Nie mam prawka — powiedziała roztrzęsionym głosem. — Na Boga, nigdy nie prowadziłam nawet auta, Roy!

Odpowiedziałby jej, gdyby nie targnęła nim kolejna fala intensywnych torsji. Boże! W takim tempie wyrzyga własny mózg!

Bezradnie wpatrywała się w ciężkie kluczyki na dłoni, zastanawiając się, co powinna zrobić. Zadzwonienie po karetkę byłoby rozwiązaniem po linii najmniejszego oporu, ale jakoś... nie mogła mu tego zrobić.

Może dlatego, iż ogarnęło ją współczucie. Na pierwszej randce chłopak rzyga jak opętany kot... to dość... przykre. Nie chciałaby, żeby role się odwróciły. Jednak gdyby to ona była w jego sytuacji... no cóż, cieszyłaby się, gdyby Matt jej pomógł, a po wszystkim zechciał jeszcze z nią porozmawiać.

Postanowiła więc stanąć na wysokości zadania.

— Poczekaj. Zaraz wrócę. Obiecuję.

Wypadła z łazienki, sama nie wierząc w to, co planowała zrobić, ale na razie nie widziała dla siebie innego wyjścia.

Zatrzymała się wpół kroku, gdy w polu jej widzenia pojawiła się szczupła sylwetka Jake'a, pomagającego zespołowi poskładać sprzęt. Głównie perkusję, która wymagała najwięcej zachodu.

Nikt z Emerald Nightmare nie zwrócił na nią uwagi. Na sali wciąż panował niesamowity gwar, a drinki lały się strumieniami.

Wciągnąwszy bojowy oddech do płuc, ruszyła ku chłopakowi dziarskim krokiem.

— Chciałbyś zarobić w moich oczach kilka punktów? — Wypaliła na wstępie, zyskując dzięki temu zdumione spojrzenie chłopaka, jakby ten nie mógł uwierzyć, że osoba jej pokroju się do niego odezwała.

Być może uśmiechnąłby się zawadiacko, ale widząc przerażenie w oczach dziewczyny, sam się zaniepokoił.

— Wszystko dobrze? — Obrócił się całkowicie w jej stronę i wyciągnął ku niej rękę, ale ostatecznie się rozmyślił i nie dotknął.

— Potrzebuję twojej pomocy — powiedziała zdławionym głosem.

— Cleo, co się stało? — Zbliżył się do niej, a jego wzrok zaczął gwałtownie spijać emocje z jej twarzy, by cokolwiek z tego zrozumieć.

— Matt... on nie czuje się najlepiej — wyjaśniła z przestrachem. — Ktoś musi zawieść go do szpitala, ja... cholera jasna, nie umiem prowadzić.

Na moment usta Jake'a drgnęły, ale zachował powagę.

— Gdzie on jest? Pokaż.

— W męskiej łazience, rzyga. — Zaprowadziła go tam i nie musieli nawet wchodzić, żeby słyszeć, jak wymiotuje.

Jake skrzywił się od nadmiaru smrodu.

— Jezu...

— Jake...

— Ma mi zarzygać całe auto? — Spojrzał na nią sceptycznie.

— Miło wiedzieć, że jeszcze większy z ciebie kutas, Wellington! — wrzasnęła, głównie z histerii. — Nie twoim zasranym autem, ale jego. — Cisnęła mu do ręki kluczyki.

— Bomba. Zawsze chciałem poprowadzić tę super furę.

— Możesz być poważny?! — Zlustrowała go wściekłym spojrzeniem.

— On tylko rzyga, Bennett. Nie takie rzeczy już widziałem. Nic mu nie będzie.

— Pomożesz czy nie? — Wbiła w niego natarczywy wzrok, wprost spalając się z wewnętrznego upokorzenia.

— No nie wiem, nie wiem. — Zaczął się droczyć. — Muszę pomóc Louisowi wtachać perkusje na przyczepę. Marvin to straszny cienias w barach. Boję się, że jej nie dźwignie.

— Wal się! Poradzę sobie i bez ciebie! — fuknęła z zamiarem odejścia, ale złapał ją w łokciu.

— Dobra, zołzo. Co powiesz na taki układ: ja ci pomogę z twoim gogusiem, a w zamian ty umówisz się ze mną na randkę, co?

— Chyba cię pojebało!

— Wszystko ma swoją cenę. Zastanów się.

Miażdżyła go nienawistnym spojrzeniem, ale w głębi duszy wiedziała, że nie ma nikogo w tym klubie, na kogo mogłaby liczyć poza nim.

„Walczysz z przeznaczeniem".

— Dobra. Niech będzie. Ale tylko jedna randka, nie więcej.

— Zgoda. — Puścił ją i od razu wszedł do łazienki krokiem wesołego chłopca na wycieczce. — No dobra, Roy, zawieźmy twoją żałosną dupę do szpitala.

Matt rzygał przez całą drogę do plastikowej torebki. Zapach nowości szybko musiał ustąpić w aucie na rzecz niewyobrażalnego smrodu, przez co Jake bezceremonialnie spuścił szybę.

„No co?", spytało jego spojrzenie, gdy Cleo zerknęła na niego pretensjonalnie. „Przecież nie będę się tym truł".

Ostatecznie skapitulowała, gdy Matt wydał z siebie naprawdę paskudny dźwięk, a do siatki chlupnęła spora porcja tego, co miał w żołądku.

Cleo musiała głęboko odetchnąć i opuściła szybę także po swojej stronie, na co Jake zaśmiał się cicho.

Cała ta sytuacja nieźle go bawiła w przeciwieństwie do niej. Upokorzenie z dzisiejszego wieczora będzie płacić jeszcze przez wiele dni.

W końcu dojechali do szpitala, gdzie pracowali rodzice Matta. Cleo zawołała dyżurującą pielęgniarkę i razem z sanitariuszami wytaszczyli osłabionego chłopaka z auta, by posadzić go na wózek inwalidzki i przewieźć do środka do całodobowej dyżurki.

Nim zniknął w głębi sterylnego korytarza, posłał Cleo jeszcze błagalne spojrzenie, jakby chciał ją za to wszystko szczerze przeprosić.

Bennett przygryzła kciuk, odprowadzając go zdesperowanym wzrokiem. Nie sądziła, by mogła cokolwiek jeszcze zrobić. Wkrótce pewnie zjawi się jego matka, a nie miała specjalnej ochoty na spotkanie z nią.

Georgia Roy miała w sobie wyniosłość i tendencje do selekcjonowania ludzi na tych wartościowych i mniej. Oczywiście Cleo ze swoim buntowniczym podejściem do życia i ogólnym działaniu na szkodę wizerunku burmistrza Neville plasowała się w tej drugiej.

Wycofała się więc tchórzliwie, zanim Georgia zdołałaby ją dosięgnąć swoim potępieńczym wzrokiem i powiedzieć głośno, że to wszystko jej wina.

Wracając na parking, odetchnęła ciężko. Była tak przejęta tym wszystkim, iż zupełnie zapomniała o Jake'u, więc zareagowała przestrachem, gdy zobaczyła go opartego o samochód.

— Błagam, tylko nic nie mów! — Uniosła palec, gdy chłopak z szerokim uśmiechem szykował się do jakiegoś komentarza. — Wiem, co myślisz. Tak... zaliczyłam najgorszą randkę mojego życia. To totalna klapa i katastrofa, ale zanim będziesz się z kogokolwiek naśmiewać, wiedz, że to mogło spotkać każdego z nas i w moich oczach to nie dyskredytuje Matta.

— Ja tylko chciałem powiedzieć, że nie wiem, jak wrócimy do domu.

— O. — Mina nieco jej zrzedła, natomiast on poweselał.

— Moje auto zostało pod Jas-Jas, a o tej porze nie złapiemy raczej autobusu.

— Świetnie! — prychnęła — Niech ten wieczór będzie jeszcze bardziej dobijający!

— Spokojnie. Weźmiemy jego auto, co? — Pomachał jej dyndającymi na jego palcu kluczykami.

— Nie ma mowy! — Zareagowała ostrym sprzeciwem. — To byłaby kradzież.

Jake przewrócił oczami, jakby była straszną nudziarą.

— Zluzuj gacie, Bennett. Przecież ten goguś miał obowiązek cię bezpiecznie dowieźć do domu, ale jak widać... okoliczności nie sprzyjały...

„Walczysz z przeznaczeniem".

— ... więc pożyczenie sobie jego auta to coś zupełnie naturalnego w tej sytuacji — wytłumaczył z najwyższą precyzją. — Wsiadaj i nie marudź. — Otworzył jej drzwiczki.

— Mimo wszystko, to nie w porządku.

— A w porządku jest, żebyśmy całą noc siedzieli na parkingu? Lou po nas nie przyjedzie, bo jak znam życie, jak tylko odwiezie sprzęt do Neville, zapruje się z Marvinem do nieprzytomności.

— I będzie brakować tam ciebie, co? — Nie mogła darować sobie uszczypliwości, nadal nie wsiadając. — Zepsułam ci niezłą libację.

— W zasadzie... los się do mnie uśmiechnął. — Wyszczerzył zęby. — Nie wiem, czy widzisz, ale właśnie wygrywam w tę grę.

— Niczego nie wygrywasz. — Zła jak osa zajęła miejsce w aucie. — Bo, żeby wygrać, musiałabym się w tobie powoli zakochiwać...

— O tym właśnie mówię. — Z ręką na samochodzie, nachylił twarz w jej stronę i roześmiał się cicho. Potem zamknął drzwiczki i siadł za kierownicą. — Kocham to auto! Jest naprawdę cool. — Z mocą odpalił silnik i z piskiem wyjechał ze szpitalnego parkingu.

Cleo odwróciła się jeszcze w kierunku rozświetlonego budynku, czując kłujące wyrzuty sumienia.

A może powinna była zostać z Mattem?

W drodze powrotnej Jake nieźle dodawał gazu i chociaż ulice o tej porze były stosunkowo wyludnione, Cleo i tak podniosła raptowny krzyk, wgniatając plecy w fotel:

— Możesz nie pędzić, jakbyś szukał śmierci!?

— Jak zwykle przesadzasz! To cacko jest niezwykle intuicyjne, normalnie mógłbym nim jeździć bez przerwy.

— A wiesz, co mówi mi moja intuicja? Że zaraz wytrącimy głowy o najbliższe drzewo! — warknęła, gdy krajobraz za szybą niebezpiecznie zlewał się w jedną plamę.

— Spokojnie, jestem dobrym kierowcą! — zapewnił.

— Słuchaj, Wellington, jak chcesz wjechać na autostradę pod nazwą „Śmierć", to proszę bardzo, ale ja wysiadam, więc zatrzymaj się w tej chwili!

— Nie przes...

— W tej chwili! — ryknęła ogłuszająco, a on ostro dał po hamulcach, zatrzymując auto na środku drogi, owianej nocną ciszą.

— Jezu, ale z ciebie histeryczka.

Cleo oddychała ciężko, nie mogąc się początkowo ruszyć. Całe ciało miała zdrętwiałe od strachu.

— Już niedaleko.

— Wysiadam.

— Będę jechać ostrożnie — obiecał, ponownie ruszając. Tym razem dotrzymał słowa, chociaż dziewczyna i tak miała duszę na ramieniu, spisując w myślach łzawy testament.

Kiedy dojechali pod jej dom, wysiadła na chwiejnych nogach, nawet się nie żegnając.

— Cleo? — Dźwięk jego głosu zatrzymał ją w półkroku. Niechętnie się odwróciła, zastanawiając się, czy rychło puści pawia. — Ile zarobiłem punktów?

— Co?

— No punktów. Pamiętasz?

Dopiero po chwili dotarło do niej, co powiedziała wtedy, w barze. Dla niej to było całe wieki temu, niemal nierealna, odrębna historia, niemająca nic wspólnego z jej osobą.

Zwiesiła smętnie ramiona.

— Chyba żartujesz. Ani jednego.

— Więc kłamałaś? — Uniósł brwi, krzywiąc się z niesmakiem.

— Zawarliśmy już umowę, Jake. Teraz ty sobie przypomnij — warknęła ciężko, otępiała przez coraz silniejsze zmęczenie. — Chciałeś randkę i ją dostaniesz, to wszystko, ale w moich oczach nie dostaniesz punktu. Nie po tym, jak omal mnie zabiłeś.

— To Audi — Wskazał na auto pretensjonalnie. — Jeździć taką furą sześćdziesiąt na godzinę to ciężki grzech!

Spojrzała na niego kompletnie beznamiętnie.

— Dobranoc, Jake. Dzięki za pomoc, tyle to ci się należy. — Odmachała mu od niechcenia, a potem zniknęła w domu.

Cmoknął ustami z niezadowoleniem, a potem uśmiechnął się w stronę samochodu i dodał kolejny raz z ekscytacją.

— Auto jak marzenie.

Miała nadzieję, że przykra pogawędka z Wellingtonem zakończy serię niefortunnych zdarzeń sobotniej gorączki, jednakże ledwie przekroczyła próg domostwa, a w holu błysło drapieżne światło.

Oczy musiały przyzwyczaić się do światła, nim zobaczyła siedzącego w salonie ojca z twarzą tak grobową, jakby spędził w tamtym miejscu co najmniej tysiąclecia.

Wynurzył się z fotela niczym pradawne, rzucające klątwami bóstwo i przez moment Cleo była pewna, że takiego ojca przestraszyłaby się nawet Alba.

Problem w tym, że aborygenki nigdzie nie było widać, a jej przyszło mierzyć się z Richardem zupełnie samej.

— Tato? — spytała niepewnie, gdy nie raczył się odezwać w trakcie miażdżenia ją surowym spojrzeniem.

— Wiesz, która jest godzina? — wycedził surowym, rodzicielskim tonem, a jej od razu ulżyło.

— Dobra, spóźniłam się, ale...

— Wpół do drugiej! — Jego palec wycelował w stronę naściennego zegara, wiszącego w holu tuż nad doniczkową paprotką, odżywającą powoli dzięki podlewaniu przez Albę.

— Był problem. Matt zachorował. Musieliśmy odwieźć go do szpitala. — Nie tracąc rezonu, butnie spojrzała ojcu w oczy.

— Co mu się stało? — Na moment Richard złagodniał.

— Zapewne zatrucie żołądkowe. Piekielnie rzygał. Teraz jest na obserwacji. Jeszcze nie znam szczegółów.

Ojciec skrzywił się, jakby córka powiedziała coś wyjątkowo haniebnego, a potem chrząknął nerwowo.

— Jak wróciłaś do domu?

— Jake mnie odwiózł. — Wzruszyła ramionami.

— Jake? Jaki Jake?

— Jake Wellington. Bosz, jestem zmęczona, długo masz zamiar mnie dręczyć?

Spojrzenie Richarda pociemniało złowrogo.

— Ten od Wellingtonów na Riverwood? — spytał — Cleo, chyba wiesz, że takie towarzystwo nie jest dla ciebie odpowiednie?

Przewróciła oczami.

— Możesz wyluzować, tatku. Tak się składa, że akurat nie mam parcia na utrzymywanie żadnych stosunków z tym imbecylem.

Richard wyglądał, jakby miał ochotę wydusić z niej szczegóły, ale ostatecznie po prostu wzniósł poddańczo ręce.

— Daruję ci tylko dlatego, iż ostatnio zachowywałaś się przykładnie.

Cleo zmarszczyła brwi. Kolejny raz nie poznawała ojca. Richard zawsze toczył z nią zażartą wojnę, wymyślając coraz to dziwniejsze szlabany, do których ona nie zamierzała się stosować, przez co ich relacja jeszcze bardziej upadała.

Nigdy nie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego żyła w niej nieustanna potrzeba sprzeciwiania się ojcu. Maxine nigdy nie miała problemu z jego dyktatorskim stylem wychowania. To ona nauczyła go, że dzieci można bezkarnie porządkować niczym w wojsku, narzucając im szereg domowych zasad, trzymając na krótkiej smyczy.

Być może dlatego ona, Cleo tak bardzo działała Richardowi na nerwy, ponieważ okazała się trudniejsza w wychowaniu, a przede wszystkim nie pozwoliła sobie niczego narzucić.

Ale tym razem ojciec pierwszy odpuścił. Kolejny raz.

— Tato?

— Idź spać — rzucił zniechęcony. — Pogadamy jutro.

Było wiadome, że wstanie wcześnie do pracy i wróci późno wieczorem, a więc okazji do rozmowy nie zostanie za wiele, ale Cleo była zbyt zmęczona, żeby polemizować z ojcem.

Dzisiaj wydarzyło się tak wiele dziwacznych rzeczy, iż dokładanie sobie zmartwień w postaci dziwnie milusińskiego ojczulka nie było zachęcającym pomysłem.

Powiedziała więc krótkie: dobranoc i jakoś doczłapała się do łóżka, wcześniej starannie zdejmując sukienkę od Fridy.

— No nie! — jęknęła, dostrzegając, że w dole sukni widnieje okropna, brązowa plama.

I jak? Podobało Wam się? Jestem pod wrażeniem, że tak wielu z Was wierzyło w Matta, w to, że nie zostawił Cleo na pastwę losu. Kilku z Was także słusznie przewidziało, że się czymś zatruł. Jesteście Sherlockami <33333 Kocham Was <3333 Piszcie, co sądzicie o tym rozdziale. Cleo ma paskudnego pecha czy to dobrze, że zyskuje więcej przypadkowych okazji do rozwijania znajomości z Wellingtonem? :D Jestem bardzo ciekawa, jakie macie zdanie. :D Buziaki! :*

NASTĘPNY ROZDZIAŁ: 06.06.2017

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro