Modest

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 Modest tak naprawdę miał na imię Mikołaj, ale zanim się poznaliśmy, niemal wszyscy mówili już na niego inaczej. Nigdy nie pytałem skąd to nietypowe przezwisko. Pewnie i tak bym nie zrozumiał.

Na początku wcale nie gadaliśmy. Nie było o czym, bo łączyli nas wspólni znajomi i przypadkowe spotkania. Ciężko stwierdzić, kiedy nastąpił przełom i zaczęliśmy rozmawiać, ale na pewno nie były to rozmowy na wysokim poziomie. Modest nie miał ciekawych zainteresowań, nasze gusta muzyczne w żaden sposób nie odnajdywały punktu wspólnego, a jedyny wiersz, jaki mu się w życiu podobał to „Pantofelek". Nie wiem, czy można to podciągnąć pod fascynację twórczością Andrzeja Bursy.

Może dlatego, mimo wielkości tej wiochy, poznałem go później niż resztę.

Może dlatego mi się spodobał.

Prawdę mówiąc, próba zrozumienia podłoża tego uczucia jest chyba niemożliwa. Wiele razy chciałem sobie to wytłumaczyć i uporządkować. Siadałem wtedy na schodach werandy (tak jak teraz), piłem miętę i zastanawiałem się, co mi się w nim podoba. Czemu mi się w nim podoba. I po jaką cholerę przyjeżdżam tu rok w rok, a między nami do niczego nie doszło. Taki proces myślowy zataczał koło każdego lata.

Aż do zeszłego roku.

Pamiętam, że ktoś wpadł na pomysł urządzenia balangi nad ogniskiem. Moi znajomi z W. nie mieli za bardzo gdzie indziej imprezować, chyba że u kogoś w domu. Ale byli dorośli i nie chcieli narzucać się staruszkom, więc pod wieczór zgadywali się pod lasem. Przed laty ktoś przyniósł tam trochę kamieni i zrobił banalne konstrukcyjnie ławki, które służą do dziś. Taki sobie relikt międzypokoleniowy. Młodzież W. lubiła te ogniska, czasem zdarzyło się, że sprzątała po sobie, nim chwiejnym krokiem ruszyła z powrotem do domu. I tak za każdym razem. Nieraz myślę sobie, że chciałbym czerpać taką radość z rutyny, a nie tylko posyłać pajacowate uśmieszki znad butelki piwa. Warto dodać, że ci wszyscy ludzie strasznie mnie lubią, a ja nie wiem czemu. I to nie jest tak, że ja ich nie lubię – właściwie mam do nich stosunek neutralny. No, może poza Modestem i Milą, ale oni akurat najbardziej mieszają mi w życiu.

Cholera, odbiegłem od tematu. Balanga.

Przypominam sobie, że nie chciałem iść. Ale musiałem, bo Modest. I fakt, że zobaczę większość towarzystwa po raz pierwszy w te wakacje. Miałbym już z głowy integrację za cały miesiąc. Tak więc od rana wydzwaniałem do Mili, czy pójdzie ze mną. Chciałem mieć z kim pogadać, ale ona nie cierpi większości ludzi, których musiałaby spotkać. Opierała się dość długo, ale ostatecznie zgodziła się. To mnie trochę podniosło na duchu i nie musiałem zaprzątać sobie głowy, jak to wszystko będzie – bo będzie w porządku.

Ale Mila nie przyszła. Napisała, że koniecznie musi zostać w domu, ale coś mi się w ową konieczność nie chciało wierzyć. Musiałem poradzić sobie sam, a towarzystwo zebrało się spore. Znałem wszystkich tych ludzi, lepiej lub gorzej. Z częścią bawiłem się w dzieciństwie, kiedy byłem nieznośnym gówniarzem i bez przerwy się wymądrzałem. Z innymi utrzymywałem dobry kontakt w gimnazjum, przyjeżdżając na wakacje, żeby odsapnąć od ciągłych lotów WWA-Rotterdam. Ta potrzeba wytchnienia była tak desperacka, że ciągle ciężko mi zrozumieć swoje decyzje towarzyskie w tym czasie. Cóż, każdy popełnia błędy. Potem zacząłem wreszcie dojrzewać, ale i tutaj mój charakter zakpił sobie ze mnie. Przez dziewięćdziesiąt dziewięć procent obecnego życia czuję się, jakby mnie ktoś przeżuł i wypluł.

Zabawa trwała w najlepsze. Rozmawiałem z ludźmi o byle czym, a właściwie odpowiadałem na ich pytania, udając, że cieszy mnie to niezmiernie. W gruncie rzeczy zajęty byłem mordowaniem Mili w swojej wyobraźni, bo takich rzeczy przyjaciołom się nie robi. Poza tym próbowałem dzielnie znosić fakt, że Modest cały czas się na mnie gapi. Nie wiedziałem dlaczego i było to niesamowicie stresujące. Miałem wrażenie, że w głębi duszy chce mi przypierdolić. Ogółem mój zbiór informacji o Modeście był malutki; wiedziałem jak naprawdę się nazywa, że mieszka w starym, żółtym domku i że jak się zdenerwuje, chce komuś przypierdolić. I istniało ogromne prawdopodobieństwo, że właśnie ja jestem szczęściarzem, który zaraz dostanie po twarzy, a wtedy żadne moje „dobre kontakty" z towarzystwem z W. mnie nie uratują.

Kto wie, czy nie zrozumiał, dlaczego czasem silę się na rozmowę z nim. Czemu lubię obserwować jego lekki chód, być przy nim, kiedy śmieje się śmiechem dźwięcznym i miłym dla ucha. Połączył fakty i mnie zabije. Zabije mnie, bo przecież nie jesteśmy ani w WWA, ani w Rotterdamie. Bo jesteśmy w W. i on nie będzie się krył z faktem, że taka sympatia jest dla niego bluźnierstwem, dewiacją, jakimkolwiek słowem, które jego mały mózg sobie w tym momencie wymyślił.

Chciałem to wszystko przerwać, więc zamiast czekać na egzekucję wstałem i pożegnałem się ze wszystkimi, tłumacząc się, że ciotka pilnie potrzebuje mnie w domu. Nikt nie drążył tematu i chwała im za to. Machnąłem ręką na pożegnanie, po czym ruszyłem przez skoszone pole w stronę domu.

Było już całkiem ciemno, więc włączyłem latarkę w telefonie. Przyzwyczaiłem się do ciepła ogniska tak bardzo, że teraz cały świat z dala od niego był jedną wielką lodówką. Drżałem na ciele i z zimna, i ze strachu. Miałem wrażenie, że Modest idzie za mną, ale zbyt bałem się odwracać. Kiedy przeszedłem już całe pole i dotarłem na drogę, stopniowo zacząłem się uspokajać. Chwilę później aż chciało mi się śmiać z powodu tej idiotycznej sytuacji. Chyba zbyt wiele sobie wyobrażałem. I dobrze, przynajmniej ten mały kryzys zapewnił mi spokój na resztę wieczoru.

Dla wszelkiej pewności odwróciłem się i poczułem, że przez chwilę nie mogę oddychać. Jakaś niewyraźna i oddalona o kilkaset metrów sylwetka podążała w moim kierunku. Zacząłem biec, ale wtedy usłyszałem za sobą głos Modesta.

– Czekaj!

Nie chciałem czekać. Chyba po raz pierwszy poczułem ogromną chęć ratowania własnego życia. On przecież już wie. Już na pewno wie. Rozwali mi łeb o pierwszy przydrożny kamień. A potem powie wszystkim, dlaczego. Całe W. się dowie. I znienawidzi mojego trupa. Może nawet napiszą o mnie w lokalnej gazecie.

– Czekaj, do cholery! – krzyknął ponownie Modest. Przestraszyłem się na tyle, że wreszcie się zatrzymałem. Trudno, wszystko jedno. Może tak po prostu musi być.

Modest podbiegł do mnie, patrząc na mnie przez chwilę z wyrzutem.

– O co ci, kurwa, chodzi? – zapytał. – Chciałbym z tobą pogadać. Tylko obiecaj, że nie zaczniesz spierdalać.

W odpowiedzi usłyszał jakieś niewyraźne chrząknięcie.

– Czemu nie było dziś Emilii?

Akurat takiego pytanie kompletnie się nie spodziewałem.

– Nie wiem. Miała przyjść, ale nie przyszła.

– Myślałem, że się przyjaźnicie.

– Bo tak jest.

– Więc w niczym jej nie oszukujesz?

Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi z tą rozmową.

– Wiesz, na ogół przyjaciele się nie oszukują – odpowiedziałem, próbując w ciemności dostrzec wyraz jego twarzy. Była zupełnie niewzruszona. – Chociaż dziś rzeczona panna Emilia oszukała mnie, mówiąc, że przyjdzie, a nie przyszła.

To chyba nie była satysfakcjonująca odpowiedź i od razu zrobiło mi się głupio z tego powodu. Przez chwilę trwała między nami niezręczna cisza. Na początku myślałem, że z mojego powodu, ale okazało się, że wszystko jest jeszcze bardziej skomplikowane.

– Kilka dni temu rozmawiałem z nią – wyznał. – Powiedziała, że mnie lubisz.

Zerwałem się do ucieczki, ale prawie się udusiłem, bo Modest złapał mnie za kaptur.

– Miałeś nigdzie nie spierdalać.

Odwróciłem się w jego kierunku. Powoli zacząłem rozumieć, że oboje jesteśmy przerażeni w podobnym stopniu.

– Czyli nie kłamała... – ciągnął dalej Modest. – Nic się nie zmieniło?

– Nic – odparłem z trudem.

Poczułem na policzku lodowatą dłoń. A potem był pocałunek. Długi i czuły. Aż nieprawdopodobne, że ktoś, kto nie czyta poezji, może całować tak dobrze.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro