powrót

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 Nie dręczyłem już Mili. Spróbowałem zapomnieć o całym W. i fakcie, że tam też ciągle płynie czas. Postanowiłem odciąć się od tego wszystkiego – zacząłem czytać jeszcze więcej poezji, czasem zerknąłem do podręczników. Przyszedł maj. Matura poszła mi chujowo, ale nie na tyle, by martwić się poprawkami. Nie miałem siły wychodzić z domu i korzystać z wolnego ani na pracę, ani na próżniactwo. Znowu tkwiłem bez żadnego celu w czterech ścianach pokoju.

Raz, leżąc za łóżku, zobaczyłem ćmę. Głupie stworzenie uderzało niemal rytmicznie w rozgrzaną żarówkę, jakby przyciągał ją niewidzialny magnes. Patrzyłem długo na ten widok i choć pewnie wyglądałem na półprzytomnego, w mojej głowie wręcz buzowało od myśli. Poczułem, że muszę wracać do W.. Nie do Modesta, nie do Mili, ale do wujostwa, do spokoju i wewnętrznej regeneracji. Tylko tam mogę przemyśleć, co właściwie chcę w życiu robić oraz w jaki sposób mogę to osiągnąć.

Pod koniec maja ruszyłem w długą drogę do W.. Przez ten czas wcale nie myślałem o Modeście. Mój umysł wyparł jego istnienie, zupełnie jakbym nigdy go nie poznał. Przestrzeń W. pozostawała nieskalana – był tylko pies sąsiada, taras, ciotka Teresa robiąca kawę zbożową z miodem oraz wuj Witek narzekający na nieśmiesznych spikerów z radia, które nawijało w kuchni przez cały dzień.

Będąc już na miejscu, cieszyłem się ogromnie. Zupełnie jakbym był martwy przez cały rok tylko po to, by wykrzesać z siebie trochę pozytywnych uczuć. Dobrze było wrócić do swojej strefy komfortu.

Ciotka Teresa również bez przerwy musiała mi przypominać, że dzięki mnie ten dom chociaż trochę ożywa. Na powitanie ucałowała moje skronie niezliczoną ilość razy. I, oczywiście, postanowiła przygotować kawę zbożową z miodem.

– Zaraz przygotuję, a ty idź się rozpakuj – poleciła mi z uśmiechem.

Lubiłem swój pokój na piętrze. Było to miejsce urocze i wypełnione starymi meblami, ale w życiu nie nazwałbym go zagraconym – wszystko tu do siebie pasowało. Nad sędziwym łóżkiem znajdowała się półka, gdzie zostawiałem książki kupione na dworcu i przeczytane w trakcie podróży do W.. Patrząc na tę kolekcję ktoś mógłby pozornie ocenić, że gustuję w literaturze naprawdę słabej. Niech nie wini mnie, a kioski na dworcach.

Ten rok wreszcie nabierze barw, myślałem sobie, wypakowując swoje rzeczy. Nie pokażę się nikomu z W., może nawet i Mili – wszyscy będą myśleć, że zostałem u siebie. Modest nie istnieje. I tego należy się trzymać.

Zszedłem na parter i zostałem zalany pytaniami o maturę oraz inne bzdety. Odpowiadałem na wpół szczerze, dorzucając trochę wesołości, od której zbierało mi się na wymioty. Ciężko jest z radością opowiadać o swoich planach na przyszłość, kiedy się ich nie ma, ale jednocześnie nie chciałem rozczarowywać ciotki i wuja. Zawsze wierzyli w moją inteligencję, więc nie chciałem im pokazać, że wszystko, co miało miejsce w dzieciństwie, od dawna zbiera swoje żniwa. Wobec systemu jestem debilem. I wkrótce okaże się czy uda mi się to zmienić.

Ostatecznie powiedziałem, że poprawię maturę i załapię się na przyszłoroczną rekrutację. Widziałem po ich twarzach, że średnio podoba im się ten pomysł, ale nie powiedzieli tego głośno. Rozmowa szybko stała się przeszłością i popijając kawusię skupiliśmy się na lokalnych sprawach. Plotki z W., ostatnie wydarzenia w kraju oraz inne, kompletnie bezwartościowe dla nas rzeczy. Znów było beztrosko i przyjemnie. Wyszliśmy przed dom.

Dzień powoli się kończył i golden hour stanowiąca obiekt kultu wszystkich średnio zaawansowanych fotografów, pozłacała niemal wszystko, włącznie z tarasem. Siedzieliśmy w troje, delektując się kawunią, zupełnie jakby cały świat zamknął się w tej małej przestrzeni. Pomyślałem sobie, że chciałbym mieć dom na wsi. Wypełniłbym go starymi meblami i ciężką, podrobioną porcelaną. Kupiłbym odtwarzacz i mnóstwo kaset z wszelaką muzyką (bo w przeciwieństwie do winyli kasety są tańsze, a niestety bardzo niedoceniane). Delektowałbym się taką rutyną aż do rychłego zgonu, zapewne jeszcze przed czterdziestką. Pierwszy dzień mojego pobytu w W. nawet się nie skończył, a ja już miałem jakieś marzenie.

Nagle ciotka Teresa podniosła się.

– Wypadałoby przejechać się jeszcze do sklepu – powiedziała do wuja, po czym skierowała wzrok na mnie. – Pomożesz mi, Maks?

– Jasne – odparłem. Bilans moich obietnic na to lato właśnie wyniósł zero, bo przecież miałem siedzieć cały czas w domu.

Może nikt mnie nie zobaczy, pomyślałem sobie.

Ciotka już krzątała się po domu, szukając torebki. Wuj również wstał i ruszył do przedpokoju, gdzie wisiały kluczyki.

– Pamiętasz jeszcze jak się jeździ? – zapytał, rzucając je w moim kierunku.

– Nie – odparłem z uśmiechem, niestety całkiem szczerze.

Ale ciotka nie bała się ze mną jechać. Wuj miał problemy zdrowotne i unikał prowadzenia samochodu, więc moja obecność była pod tym względem kolejnym atutem.

Ostatecznie daliśmy radę, bo na drogach W. panowały pustki. Podwiozłem ciotkę po większy sklep, poprosiłem, żeby kupiła mi coś zimnego do picia, a sam czekałem w samochodzie, przestawiając archaicznie brzmiące audycje radiowe na coś przyjemnego dla ucha.

Na zewnątrz temperatura wreszcie zaczęła powoli spadać. Już wyobraziłem sobie, że spędzam wieczór przy otwartym oknie, czując przyjemny chłód i próbując wreszcie coś napisać. Ta myśl tak mi się spodobała, że mimowolnie stuknąłem palcami w kierownicę.

Ciotka wróciła po około kwadransie. Słońce jeszcze świeciło, momentami nieprzyjemnie drażniąc moje oczy.

– Kupiłam lody – powiedziała ciotka z dziecięcą radością. – Możemy jechać skrótem, żeby się nie ugotowały w tym samochodzie.

– Jakim skrótem?

– Skręć w prawo za znakiem, a potem cię poprowadzę.

Posłusznie wykonałem to i następne polecenia. Z czasem ogarnąłem, że skądś kojarzę tę drogę. Oślepiony po raz kolejny przeklętym słońcem, spojrzałem przez okno i zobaczyłem mały żółty domek. Szlag by to wszystko, pomyślałem.

Postanowiłem sobie nie ulec żadnym emocjom w tym momencie. I całkiem dobrze mi poszło, bo poza chęcią zwrócenia kawusi, byłem silny. Jechałem dalej, doskonale znając już drogę do domu.

I chciałbym teraz wyznać, że wróciłem do domu, napiłem się zimnej pepsi, którą kupiła mi ciotka, a potem przez większość nocy mój mózg próbował dobrać dla mnie jak najbardziej dźwięczne słowa do wiersza, ale skłamałbym okropnie. Nim dojechałem do domu, zobaczyłem kogoś, kto miał w te wakacje nie istnieć. Nasze spojrzenia się spotkały i od razu zrozumiałem, że muszę zaraz tam wrócić, bo on będzie czekał. Podenerwowany do granic możliwości dojechałem pod dom i wymigałem się od rozpakowywania zakupów „spacerkiem na ból głowy".

Biegłem, ile sił w nogach i nie wiedząc po co. Spotkamy się, ale nic z tego nie będzie. On na pewno już o mnie zapomniał. Powinno to działać w drugą stronę – ale nie działa. Choćbym nie wiem, jak chciał, jedno spojrzenie sprawia, że znów bez przerwy o nim myślę.

Wreszcie dostrzegłem jego sylwetkę, nieco dalej niż poprzednio. Stał oparty o samotne przydrożne drzewo, nie odrywając ode mnie wzroku. Zatrzymałem się, aby wreszcie złapać trochę powietrza, po czym zacząłem zbliżać się w jego stronę.

– Po co tu przyszedłeś? – zapytał oschle.

– Bo wiedziałem, że będziesz czekać – odpowiedziałem bez wahania.

– Nie chcę cię tu więcej widzieć. – Jego ton stał się pełen agresji, przez co jeszcze bardziej nie wiedziałem, co robić. Był wściekły, jakby wcale nie miał żadnej dziewczyny i chował urazę o to, że bałem się kontaktu.

Odsunął się ode mnie i poszedł w swoją stronę, a ja, nie chcąc wyciągnąć z tego spotkania głupich niedomówień, w przypływie odwagi chwyciłem go za rękę. Nie zdążyłem nic dodać, bo Modest natychmiast odwrócił się i przywalił mi pięścią w skroń. Zrobił to z takim zamachem, że upadłem na ziemię, przez chwilę widząc wszystko niewyraźnie.

– Masz mi się więcej nie pokazywać oczy, rozumiesz? – niemal wrzasnął. Zwieńczył swoje dzieło kopem w brzuch i odszedł.

Leżałem pod drzewem jeszcze długo. Było już ciemno, a ja nadal nie potrafiłem się podnieść i przestać płakać. Czułem ból i zmęczenie, a moje ciało nie miało zamiaru współpracować i drżało bez przerwy, okradając mnie z resztek sił. Nim dowlokłem się do domu, minęło sporo czasu, nie wspominając już o tłumaczeniu się ciotce. Nie chciała wierzyć w żadne wytłumaczenia, a ja kompletnie nie byłem w stanie wymyślać dogłębnego sprawozdania. Potem większość nocy spędziłem na bezsensownym patrzeniu w ścianę. Zasnąłem nad ranem, ale tylko na chwilę. Miałem gorączkę. Półprzytomny fizycznie i psychicznie miałem ochotę umrzeć na miejscu. Przez kilka dni mojej powolnej śmierci i strachu ciotki Teresy jedynym nowym postanowieniem było pójście do Modesta. Powinienem się go teraz bać, ale nie bałem się wcale. Chciałem rozmowy, potrzebowałem jej. Gdyby faktycznie nie chciał mnie widzieć, nie reagowałby taką agresją.

Kiedy tylko więc mój stan zdrowia po „nieszczęśliwym wypadku" i przeziębieniu minął, odwiedziłem mały żółty domek.

I tak wszystko zapętla się do samego początku tej historii. Przeprosił mnie, pozwolił przyjść dnia następnego, a ogromne brzydkie ćmisko stukało swoim owadzim cielskiem o żarówkę.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro