6. Samotnia Michała

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Czerwiec 93

AGNIESZKA

W kolejną niedzielę Michał zabrał mnie w okolice swojego domu.

— Nie będę oryginalny tak jak ty. Jesteśmy na moim terenie. — opowiadał.

Szliśmy przez sady należące do jego rodziny. Nigdy nie byłam w tym miejscu. Była to bardzo rozległa przestrzeń, z pewnością kilka, a może nawet kilkanaście, albo więcej, hektarów pola. Wszędzie, w równych rzędach, rosły jabłonie, jednak nie były to takie drzewa, jakie znałam z pniem i koroną. Jabłonie w sadzie były specjalnie przycinane, niewysokie, pędy boczne też nie były długie, ale miały mnóstwo kwiatów! Mogłam to stwierdzić, bo drzewa były tuż po okresie kwitnienia, gdzieniegdzie jeszcze widać było biały, uroczy kwiatek. Pomiędzy rzędami były dość duże odstępy, pewnie po to, aby dało się przejechać jakimś sprzętem rolniczym.

Oczywiście nie raz widziałam sady rodziny Sądeckich z drogi, która prowadziła na przystanek autobusowy, z którego dojeżdżałam do mojego liceum, przechodziłam obok nich praktycznie codziennie, ale nigdy jeszcze nie miałam okazji zobaczyć ich z bliska, a tym bardziej od wewnątrz.

— Wiesz, że nigdy nie byłam w takim sadzie jak ten? — powiedziałam do Michała.

— No widzisz, a ja niemal się w nim urodziłem. — zaśmiał się Michał.

— Jakie to dziwne, można mieszkać w tej samej wsi, a jednak żyć w zupełnie innych światach... — wyrwało mi się nieco filozoficznie.

— To teraz powiedz, jakie są twoje pierwsze wrażenia, taka pierwsza myśl na temat tego miejsca?

— Ale nie będziesz się śmiał? — zapytałam z uśmiechem.

— Nie wiem, zależy, co powiesz. Jestem bardzo ciekawy.

— Tutaj jest jak w innej rzeczywistości, nierealnie. Drzewa są podporządkowane człowiekowi, ale wyglądają na szczęśliwe, chociaż jednocześnie w ogóle nie wyglądają jak drzewa! Mogę obejrzeć? — zatrzymałam się przy jednej z jabłoni. Michał pokazywał mi miejsca cięć i innych zabiegów, opowiadał, w jakim celu się je wykonuje, a ja dotykałam te miejsca palcami. Obejrzałam dokładnie liście i kwiatostany.

— Niesamowite, do czego człowiek jest w stanie nakłonić roślinę — powiedziałam autentycznie zadziwiona.

Rozejrzałam się dookoła, żeby odnaleźć inne rośliny, ale poza trawami nic więcej tutaj nie było.

— Za czym się rozglądasz? — zapytał.

— Byłam przekonana, że w sadach, poza oczywiście drzewami owocowymi, rośnie wiele różnych roślin. Okazuje się, że nie miałam racji.

— Tutaj nie, ale chodź, pokażę ci zupełnie inny sad, taki o jakim mówisz. Jestem pewien, że ci się spodoba.

Zawróciliśmy i poszliśmy w drugą stronę, w pobliże domu Michała. Rósł tam piękny, rozległy, stary sad, niewidoczny z drogi publicznej, pełen wielkich drzew o wysokich pniach i rozłożystych koronach. Niektóre drzewa jeszcze kwitły. Mnóstwo owadów uwijało się w powietrzu, a pod drzewami, w trawie kwitło wiele różnych gatunków roślin.

— Och, jak pięknie! Dokładnie tak to sobie wyobrażałam. — mówiłam rozglądając się dookoła.

Drzew było dużo, spacerując między nimi, po zadbanej i ukwieconej trawie, poczułam się jak w niezwykłym lesie, jakby żywcem wyjętym z disnejowskiego filmu. Byłam zachwycona!

— Tutaj jest jak w bajce, albo na planie filmowym. Miałeś rację, ten sad bardzo mi się podoba.

Cały teren, na którym się znajdowaliśmy i na którym był dom Michała i wielkie tereny sadów, był ogrodzony, niedostępny dla postronnych, położony kilkadziesiąt metrów wyżej, niż cała wieś.

Nasza wieś leżała w dolinie niewielkiej rzeczki. Najstarsza, historyczna część wsi charakteryzowała się zwartą zabudową, w centrum niej był sklep, remiza strażacka, staw, boisko. Z każdej strony doliny teren wznosił się ku górze.

Wschodnie wzniesienie w całości zajmowały tereny należące do rodziny Sądeckich. Były tam sady, dom rodzinny i inne budynki, wszystko ukryte między drzewami, z prywatną drogą prowadzącą od drogi gminnej.

Na północno-zachodnim wzniesieniu mieścił się nieduży dworek dawnych właścicieli tych terenów, obecnie zniszczony i nieużywany, otoczony zaniedbanym dzisiaj parkiem i kilka domów, które zostały tam wybudowane w czasach powojennych, po reformie rolnej i parcelacji gruntów. W jednym z budynków mieszkała teraz moja rodzina. Mój pradziadek był ogrodnikiem na dworze i na skutek reformy został mu przydzielony budynek, nazywany "domkiem ogrodnika" i niewielki kawałek ziemi. Mój tata twierdził, że zamiłowanie do roślin odziedziczyłam właśnie po swoim pradziadku — ogrodniku.

Szliśmy z Michałem przez sady, aż doszliśmy na skraj wzgórza. Rzędy jabłoni skończyły się, a w pewnej odległości od nich rosły potężne drzewa, różnych gatunków, osłaniające sady przed zimnymi, północnymi wiatrami, które narażały drzewa owocowe na przemarznięcie — tak wyjaśnił mi Michał. Jednym z drzew była wysoka i rozłożysta wierzba płacząca, której długie gałęzie zwieszały się gęstą kurtyną do samej ziemi. 

MICHAŁ

Okazało się, że Agnieszka nie widziała wcześniej takich jak nasze, przemysłowych sadów z bliska. Była zdziwiona, że drzewa rosną tutaj inaczej niż w tradycyjnym sadzie. Zadawała wiele pytań, oglądała drzewa, a mówiła o nich jak nikt inny, jakby były rozumnymi istotami. Dla mnie naprawdę ciekawe było obserwowanie reakcji osoby, która nie ma pojęcia o sadownictwie. Mogłem wykazać się wiedzą. Popatrzyłem na sady jej oczami i było to fajne uczucie.

Sam nie wiem, dlaczego przyprowadziłem ją do mojej samotni. To był impuls. Od dawna nikt poza mną nie bywał tutaj, czasami, rzadko, zaglądał ojciec. Chyba chciałem odwdzięczyć się za zaufanie, jakim obdarzyła mnie pokazując mi swoje ulubione wzgórze. Chciałem ją zadziwić, zaskoczyć, zobaczyć uznanie w jej oczach. Miałem przeczucie, że ona doceni to co za chwilę zobaczy i że mogę jej zaufać.

Odsunąłem gałęzie wierzby płaczącej zwieszające się do samej ziemi i weszliśmy pod nie.

AGNIESZKA

Spodziewałam się zobaczyć w środku gruby pień drzewa i naturalną altanę utworzoną z gałęzi, jednak to co tam było, przeszło moje najśmielsze wyobrażenia!

Drzewo, jego pień i konary, było podstawą niezwykłej konstrukcji z drewna. Było to coś w rodzaju domku na drzewie, ale bardzo misternego, rozbudowanego, z dwiema poziomymi platformami połączonymi drabiną, z miejscem do siedzenia, leżenia i schowkiem na całe wyposażenie, chroniącym je przed deszczem.

— Och! -—odruchowo położyłam dłoń na ustach — Brak mi słów. — niemal odebrało mi mowę na widok tego co zobaczyłam — Nigdy czegoś podobnego nie widziałam. Jestem w szoku. Opowiedz coś o tym wszystkim — pokazałam ręką budowlę — będę miała chwilę, żeby dojść do siebie.

— Tata zbudował domek na tym drzewie dla mnie i Adama, gdy byliśmy dziećmi. Adam nigdy nie lubił się tutaj bawić, a ja odwrotnie, to była zawsze moja ulubiona miejscówka. Gdy dorosłem zacząłem udoskonalać konstrukcję, rozbudowywać wszystko, ulepszać. Właściwie wszystko zbudowałem od nowa.

— Naprawdę? To twoje dzieło? Jesteś niesamowity, skoro sam zbudowałeś coś takiego. — byłam pełna podziwu — Jeśli chciałeś zrobić na mnie wrażenie, to ci się udało — powiedziałam.

— I jak mogę wykorzystać teraz to wywarte na tobie wrażenie? — powiedział z prowokującym uśmiechem.

— Hmm.... pomyślmy... — udawałam, że się zamyślam — Już wiem! — podeszłam do niego tak blisko, że niemal stykaliśmy się ciałami i delikatnie położyłam dłonie na jego klatce piersiowej — Mogę pozwolić ci... — na chwilę zawiesiłam głos — spojrzeć głęboko w moje oczy — powiedziałam powoli — żebyś mógł w nich dostrzec szczere i pełne podziwu uznanie dla twojej pracy.

Uśmiechnął się kącikami ust. Przez chwilę patrzyliśmy sobie prosto w oczy, nie odwrócił spojrzenia, czego się spodziewałam. W końcu to ja odwróciłam wzrok i zamierzałam odsunąć się od niego, ale on położył swoje dłonie na moich i mocniej przycisnął je do swojej piersi.

— Zaraz, zaraz — powiedział — Pozwól, że to ja zdecyduję, kiedy moje spojrzenie zanurzy się tobie wystarczająco głęboko.

Trochę mnie zaskoczył, ale nie zamierzałam się wycofać i dać mu satysfakcji. Uśmiechnęłam się pod nosem i podniosłam wzrok. Patrzyliśmy prosto w swoje oczy w ciszy, długo, minutę, może kilka minut i było to dziwne, nieporównywalne z niczym doznanie.

Jego oczy były piwne, w czekoladowym odcieniu, z jaśniejszymi, złotymi smugami i drobnymi iskierkami. Wydawały się spokojne, łagodne, ciepłe. Im dłużej na nie patrzyłam tym bardziej oragniało mnie uczucie, jakby mnie pochłaniały i gubiły. Dłońmi leżącymi na jego piersi wyczuwałam bicie jego serca. Wiedziałam, że jest to swego rodzaju pojedynek, które z nas dłużej wytrzyma to spojrzenie, tym razem, to on mnie trochę podpuścił, ale musiałam odwrócić wzrok, po prostu musiałam to zrobić.

Tym razem nie protestował. Uwolnił moje dłonie. Chciałam szybko zmienić temat i zagadać zmieszanie.

— Mówiąc całkowicie serio, cieszę się niezmiernie, że pokazałeś mi swoją budowlę. — powiedziałam słabym głosem — Czuję się wyróżniona. Dziękuję!

— Cała przyjemność po mojej stronie. — odpowiedział zadowolony z siebie, nie wiem, czy był zadowolony z komplementu, czy z tego, że udało mu się pokonać mnie w pojedynku na spojrzenia.

— Niesamowite! Ta budowla sprawia, że drugi raz, w ciągu godziny czuję się jakbym trafiła do bajki. — powiedziałam bardziej do siebie, niż do niego.

— A, właśnie! Zapomniałem cię uprzedzić. Przy mnie wszystkie dziewczyny czują się jakby trafiły do bajki. — zażartował Michał a ja zaśmiałam się i dzięki temu odzyskałam równowagę.

— No to już teraz wiesz, że wcale nie jestem wyjątkowa. — odpowiedziałam — Dużo czasu spędzasz w tym bajkowym miejscu?

— Dużo, w dodatku sam! Nazywam to miejsce swoją samotnią. Oczywiście martwi to rodziców, chcieliby, żebym bywał tutaj z kimś, najlepiej, jakby ten ktoś był przeciwnej płci. — zaśmiał się Michał.

— Spróbuj kiedyś. Rodzice czasami miewają rację. — powiedziałam — A jeśli nie uda ci się nakłonić żadnej dziewczyny, żeby tutaj z tobą przyszła, to zaryzykuj, złap żabę, przynieś ją tutaj i tak, jak w bajce: pocałuj, może się zamieni w piękną, eteryczną księżniczkę.

— Nie interesują mnie eteryczne księżniczki — odpowiedział, ze śmiechem.

MICHAŁ

Reakcja Agnieszki na widok mojej samotni była taka jak się spodziewałem. Była zaszokowana. Fakt, moja budowla mogła robić wrażenie.

Znowu chciała mnie podpuścić, sprowokowała, że nasze spojrzenia zatrzymały się na sobie.

Tak się złożyło, że całkiem niedawno, z dużym sceptycyzmem, wysłuchałem długiego wywodu dziewczyny mojego brata na temat siły spojrzenia prosto w oczy i jakie znaczenia ma, niewytrzymanie czyjegoś spojrzenia, zbyt szybkie odwrócenie wzroku. Zdaniem Magdy miało to świadczyć o słabości, nawet uległości. Ponoć tylko silni, pewni siebie i wyjątkowi ludzie są w stanie wytrzymać spojrzenie obcej osoby dłużej, niż przez siedem sekund. Agnieszka pewnie też o tym słyszała.

Dlatego, tym razem to ja przejąłem inicjatywę, przytrzymałem jej dłonie na mojej piersi i zmusiłem ją do nieprzerwanego wpatrywania się w moje oczy, o wiele dłużej niż przez siedem sekund. Patrzyliśmy sobie prosto w oczy przez dobrych kilka minut. Miałem czas, żeby dobrze się jej przyjrzeć. Jej oczy były jasne, w kolorze letniego nieba, z ciemniejszymi, szarymi, granatowymi plamkami, a także z zielonkawymi i złotymi smugami. Były łagodne, pogodne, spokojne, miały w sobie czystość, świeżość, głębię bez dna i coś ulotnego, jakąś zagadkę, tajemnicę. Ogarnęło mnie dziwne uczucie, ale postanowiłem, że nawet jeśli miałbym utonąć w jej oczach, to wytrzymam jej spojrzenie. Tak też się stało. To ona odwróciła wzrok i szybko zmienia temat. Przyjąłem to z ulgą.

— Chodź, zobaczysz jaki widok jest z góry — powiedziałem wskazując dłonią drabinę, Agnieszka zawahała się.

— Idź pierwszy — powiedziała.

— Boisz się że spadniesz z drabiny, prosto w moje ręce? — zapytałem.

— Nie. Boję się, że będziesz zaglądał pod moją sukienkę — odpowiedziała bez wahania.

Roześmiałem się i poszedłem przodem. Ze schowka wziąłem dwie duże poduszki, na których można było siedzieć i wspięliśmy się na najwyższą platformę. Pomiędzy gałęziami drzewa, rozciągał się stamtąd bardzo ładny widok na całą wieś!

— Coś wspaniałego! Że też nigdy nie pomyślałam, że nasza wieś może wyglądać zupełnie inaczej z innej perspektywy. Jak pięknie widać stąd staw, drogę — Agnieszka nie przestawała mówić .— Światło tak się układa, że tutaj jest jak na widowni, a wieś jest jakby oświetloną sceną. Pięknie po prostu, jestem zachwycona! Pewnie zrobiłeś tutaj wiele zdjęć? Pokażesz mi je kiedyś? — mówiła Agnieszka.

Uśmiechnąłem się, zadowolony z jej reakcji i uznania..

— Tak, kiedyś ci pokażę. Mam w pokoju, na ścianie fajną kompozycję zdjęć zrobionych tutaj w różnych porach roku. Wszystko w kadrze jest takie samo, zmieniają się tylko kolory i przyroda.

— Cztery zdjęcia? Wiosna, lato, jesień, zima? — zapytała.

— Dokładnie tak — potwierdziłem.

— Bardzo chciałabym to zobaczyć! — powiedziała zdecydowanie, a jej oczy autentycznie zabłyszczały z ciekawości. — Wiesz, zastanawiam się teraz, skąd jeszcze może być ładny widok na naszą wieś, jak sądzisz?

Zastanawialiśmy się nad tym przez chwilę, nawet spieraliśmy się, sam z siebie narodził się pomysł, żeby sprawdzić nasze pomysły i przekonać się jakie zdjęcia wyjdą z miejsc, które zaproponowaliśmy.

— Zobacz, stąd widać nawet mój dom! Nawet balkon i okno mojego pokoju! To znaczy, że z mojego pokoju też będę widziała twoje drzewo. Sprawdzę to jak tylko wrócę do domu. Moglibyśmy nawet umówić się wieczorem i mrugnąć do siebie latarkami — powiedziała i popatrzyła na mnie lekko zmieszana. — Oj, sorry, to głupi pomysł. Zagalopowałam się.

Miałem wrażenie, że język nie nadąża za jej głową, że myśli szybciej, niż mówi. Nie przeszkadzało mi to, nawet miało pewien urok, ale chciałem trochę utemperować jej pewność siebie. Uśmiechnąłem się ironicznie, nic nie powiedziałem.

— Gdzie wywołujesz swoje zdjęcia? — zapytała nie zrażona moim milczeniem.

— Mam w domu pracownię z ciemnią.

— Wow! Brzmi to intrygująco. Wiesz, mój tata też czasami, niezbyt często, robi zdjęcia, a potem zamyka się w łazience, w której robi ciemnię i wywołuje je. Przez cały dzień nie można wtedy z niej korzystać, co mnie śmieszy, a mamę denerwuje — mówiła śmiejąc się. — Pokażesz mi kiedyś swoją pracownię? No, chyba, że to taka męska jaskinia, do której nikt nie ma wstępu.

— Może ci pokażę, jeśli ładnie poprosisz — powiedziałem. — Coś jeszcze ci pokazać? Może hurtowo pokażę ci wszystko?

— Wszystko mówisz...? Wszystko brzmi nieźle. Poproszę! — odcięła się natychmiast z dwuznacznym uśmieszkiem.

Rozmawialiśmy jeszcze przez prawie dwie godziny. Świetnie spędzało mi się z nią czas, jak z dobrą koleżanką, znajomą od lat, z kimś bliskim. Można było rozmawiać z nią o wszystkim, tematy nigdy się nie kończyły. Dużo mówiła, można nawet by o niej powiedzieć, że była gadatliwa, ale jej gadulstwo nie było męczące, przeciwnie, dzięki niemu ciągle i ciągle pojawiały się nowe tematy i wątki w rozmowie. Lubiła śmiać się i żartować, nawet na własny temat, co jest wielką rzadkością u dziewczyn.

— Co ja mam powiedzieć w domu, gdy mama zapyta mnie co robiliśmy razem? Przecież, jeśli powiem, że tydzień temu leżeliśmy razem w trawie, a dzisiaj na bardzo wygodnych poduszkach w twojej kryjówce i sobie po prostu rozmawialiśmy, to nikt mi nie uwierzy — mówiła. — Ale serio, masz świetną miejscówkę, możesz spędzać tutaj romantyczne chwile i świetnie się bawić ze swoją dziewczyną, jak już ją sobie znajdziesz.

— A ty możesz zabrać swojego chłopaka na tę polanę pod lasem, tam też jest romantycznie — odciąłem się — mogę napisać ci rekomendację, że polecam Wzgórze Agnieszki i miło się spędza na nim czas — żartowałem a ona z udawanym oburzeniem klepnęła mnie w ramię.

— Ja też ci napiszę. To będzie coś w stylu: "Ja niżej podpisana potwierdzam, że na własne oczy widziałam, tajemne i użytkowe miejsce będące w posiadaniu Michała, które, jak mniemam, doskonale nadaje się do okazywania głębokich uczuć i przeżywania romantycznych uniesień. Polecam szczególnie aksamitną poduszkę w zielone pasy."

Obydwoje śmialiśmy się.

— Wiesz, cieszę się bardzo, że jesteś taką zwykłą, prostą, normalną dziewczyną. Szczerze mówiąc, myślałem, że to już wymarły gatunek.

— Wspaniałomyślnie uznam to za komplement, ale jak już będziesz sobie szukał dziewczyny, to sugeruję ci popracować nad komplementami. — powiedziała i kolejny raz zaraziła mnie swoim uśmiechem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro