Rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Spodnie na wystawie są piękne. Prawdziwe jeansy z lekko poszerzonymi nogawkami, po bokach ozdobione kwiatowym haftem. Prezentują się wspaniale na chudym manekinie, nie opinają spasionych ud, utrzymują plastikowe pośladki na miejscu, podkreślają fabrycznie zaokrąglone kształty. Wsuwam dłonie do kieszeni bluzy. Tak bardzo chciałabym je kupić. Cena na metce – ponad sto dwadzieścia złotych. Atmosfera w sklepie – zbyt gęsta. Moje dłonie – za bardzo spocone. Chcę stąd wyjść i zniknąć z oczu perfekcyjnym dziewczynom z pięknymi, ciemnymi brwiami. Właśnie przygotowują przeznaczoną dla mnie porcję ostrego jadu. Może być zawarty w spojrzeniu, nie muszą otwierać ust. Nie pochylają się dyskretnie do towarzyszącej osoby, ale oceniają. Patrzą. Najpierw zauważają, że nie jestem idealną kopią, później wrzucają do worka pełnego niespełnionych oczekiwań, rumieńców i słonych łez. Marszczę brwi, przełykam narastającą w gardle gulę. Znowu patrzę na wystawę. Kwiat na spodniach to jaśmin.

Na najbliższym przystanku kupuję bilet, kasuję go od razu po wejściu do tramwaju. Jest prawie pusty, mam szczęście. Siadam przy drzwiach, by wypaść na zewnątrz jak najszybciej, nie narzucać się ciekawskim spojrzeniom innych pasażerów.

Mieszkam w centrum miasta, w odrestaurowanej i pięknie odmalowanej kamienicy, której balkony wychodzą na główną ulicę. Cała budowla zawsze przypominała mi o architekturze paryskiej. Wieczorami owijam się kocem, siadam na kafelkach, spomiędzy prętów obserwuję malejący ruch. Ludzie, którzy mijają kamienicę są bardziej szczęśliwi ode mnie. Mężczyźni wyprowadzają merdające ogonami psy, wiele kobiet chodzi na obcasach – słucham stukania butów o chodnik aż nie milknie w oddali. Płynące od strony ulicy dźwięki mieszają się ze sobą: warkot samochodowych silników, krzyki rowerzystów, omijających przechodniów, błagalny ton dziecka, które chce namówić dziadka na kupno nowej zabawki.

Od razu po powrocie do domu na szybko witam się z rodziną, po czym na dziesięć minut zamykam się w łazience. Zimną wodą myję ręce, potem ochlapuję twarz. Potrząsam pojemnikiem z płynnym mydłem antybakteryjnym, naciskam pompkę, porcja ląduje na mojej dłoni. Czyszczę spoconą twarz, otacza mnie intensywny, lecz przyjemny zapach róż. Lustro ma prawie pół metra szerokości, ciągnie się przez całą długość ściany na wysokości mojego wzroku. Siadam na wannie, wycieram twarz ręcznikiem. Z gablotki na równoległej ścianie wyjmuję zapachowy puder ze świecącymi drobinkami. Należy do mamy, ale pozwala mi go używać, bo wie, że poprawia mi humor. Zapłaciła za niego pięćdziesiąt złotych, więc tak czy owak, nie sięgam po niego zbyt często. Tylko w skrajnych przypadkach.

Nagle rozlega się pukanie do drzwi. Szybko podnoszę głowę i wprawnym ruchem odstawiam fiolkę na miejsce.

- Mama pyta z czym chcesz kanapkę.

Braciszek.

- Ser, szynka, majonez – recytuję.

Mam dwóch braci. Jeden młodszy o osiem lat, drugi starszy o dwa. Osiemnastoletni Łukasz jest niespodzianką genetyczną, którą obdarzył nas los. Był pierwszy, urodził się piętnastego września, dziewięćdziesiątego dziewiątego roku jako piegowaty rudzielec – jedyny w całej rodzinie. Jego wygląd na nowo rozbudził sarkastyczne poczucie humoru rodziców. Oboje byli ciemnymi brunetami, ich matki oraz ojcowie również reprezentowali sobą pokrewne odcienie brązu, a jedyną osobą o tak płomiennych włosach był dawno już nieżyjący krewniak Schwarzburg, z którym nikt z chodzących po tej ziemi za moich czasów nie miał styczności. "Schwarzburg" to jedno z nazwisk noszonych przez członków dawnej arystokracji niemieckiej, a także książąt Alberta oraz Fryderyka Karola, więc rodzice często żartowali, że to Łukasz ma w sobie najwięcej krwi szlacheckiej z nas wszystkich.

Łukasz jest moim bohaterem i tylko przy nim potrafię mówić swobodnie.

Po wyjściu z łazienki idę do swojego pokoju, bez słowa mijając domowników. Mam naprawdę zły dzień, a myśl o nadchodzącym rozpoczęciu roku szkolnego przyprawia mnie o mdłości i zawroty głowy, więc siadam okrakiem na obrotowym krześle i ukradkiem obserwuję życie toczące się za balkonowymi drzwiami. W końcu odbijam się nogami od framugi, przysuwam do biurka i włączam komputer. Przez kolejne pół godziny szukam w internecie spodni z jaśminem, które skradły moje serce. Wiem, że i tak nie zdecyduję się na tak odważny zakup. Umarłabym ze zdenerwowania, gdybym miała wyjść poza dom w czymś, co mi się podoba. Opinie ludzi, raniące bez względu na wiek, typ urody czy majętność rodziców – tego najbardziej się boję. Tego unikam jak ognia, będąc równocześnie najbardziej żałosną osobą w promieniu kilku kilometrów. Przesuwam pusty talerzyk na bok, a link ze spodniami zrzucam na pasek.

Mimo wczesnej godziny, przebieram się w piżamę, kładę na idealnie pościelonym łóżku i obserwuję promienie słońca, powoli zamierające pod stanowczym dotykiem nocy. Oglądam niebo jak telewizję: ciepłe barwy to bohaterowie, którzy ustępują miejsca nowym kolorom, nieodzownie znikając z czerniejącego firmamentu, a chmury to reklamy. Czasem przysłaniają pomarańczowe show, ale z braku laku i tak je podziwiam.

Noc nadchodzi szybko i niespodziewanie. Przysłania całe piękno, które jeszcze przed godziną złocistą poświatą napełniało mieszkańców miasta optymizmem. Nadszedł ciemny, ponury czas nocy.

Zawsze kładę się wcześnie, ale nigdy szybko nie zasypiam.

Nocą jest cicho. Nie ma ludzi. Otwieram balkon na oścież i zostawiam tak na całą noc.

Wszyscy są pogrążeni we śnie, ułuda snuje cienką, srebrzystą nić ich koszmarów, a ja wyrywam się z otępienia. Przewracam na drugi bok, ściskam wisiorek na szyi, którego zapomniałam zdjąć. Słucham cichego popiskiwania świerszczy, brzęczenia zagubionych podczas lotu pszczół i patrzę na srebrne smugi, które księżyc wprawną dłonią rzucił na podłogę mojego pokoju. Mam ochotę przeturlać się po terakocie, wchłonąć białawe światło, a po nadejściu poranka zniknąć razem z nim – gdzieś na firmamencie, wśród gwiazd.

Przymykam ołowiane powieki.

Płuca przyjmują kolejną dawkę rześkiego powietrza.

Chyba jest kwaśne.

Potem pierś opada.

Oddech wydłuża się.

Chcę zasnąć, ale przez otwarte balkonowe drzwi, cicha, perlista melodia wpada do pokoju, zakleszcza się w uszach, a na policzki przywołuje różany rumieniec.

"Życie gra smutną melodię,
dziwnie znajomą,
bo dziwakiem jestem.

Pozwól mi się dowiedzieć,
jak wybrać początek, by zadowolić koniec,
jak pytać, by otrzymać odpowiedź.
Trzymaj mnie w garści, ściskaj ciszą,
a słowa dozuj jakbym był pijany."

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro