Rozdział 29 - Anioły i demony

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Madame siedziała od trzech godzin przed lustrem. Każdy jednak, kto pomyślałby, że trwoniła swój cenny czas na zabiegi pielęgnacyjne, zdziwiłby się, gdyby mógł podejrzeć ją tego czwartkowego wieczoru w jej pełnych przepychu apartamentach. Podczas gdy służące układały jej włosy, trzydziestotrzyletnia kobieta była pogrążona w lekturze listów od zarządców swojego majątku. Zanim zaskarbiła sobie sympatię władcy, nie posiadała wiele. Tymczasem, po zaledwie roku związku z królem otrzymała komnaty, których szczerze zazdrościła jej Marie Thérèse, a z każdą kolejną wiosną była zmuszona prowadzić korespondencję z jeszcze jednym szlachetnym panem, który sprawował opiekę nad jej nowymi ziemskimi własnościami.

— Przygotowałaś to, o co cię prosiłam? — zapytała dwórkę, nie odrywając wzroku od kartki papieru. Usłyszawszy ciche potwierdzenie, wyciągnęła wolną rękę w stronę młodej dziewczyny. — Pokaż mi.

Wkrótce wypielęgnowana, gładka dłoń Madame de Montespan ściskała już maleńką fiolkę, w której znajdowała się zielonkawa ciecz. Przechyliła ją, patrząc z satysfakcją na ciemny ślad, który zostawiała na szklanych ściankach.

— Ładny kolor. Zielony jak nadzieja.

Uśmiechnęła się szczerze. Kiedy jej starannie dobrana siatka szpiegów poinformowała ją o tragedii, do której omal nie doszło pomiędzy Philippe'em a jego małżonką, od razu zdecydowała, że to Henriette będzie musiała ponieść konsekwencje jej zbrodni. Czy mogło istnieć bowiem cokolwiek prostszego od wślizgnięcia się do jej sypialni, gdy panowało tak wielkie zamieszanie i podrzucenia jej drugiego, identycznego flakonika? Mogło. Wkradnięcie się do skromnego pokoiku guwernantki Ludwiczka.

— Ostatnio ten piękny odcień wyszedł z mody, ale chyba pani d'Aubigné mi to wybaczy, prawda? I tak nie będzie nic widać, wystarczy mała kropelka. Nikt nie posądzi ją zatem o brak gustu.

Skinęła na służącą, a jej palce zalśniły od razu feerią barw wydobywającą się z jej pierścieni. Przyjrzała się swojemu odbiciu. Nie miała wyrzutów sumienia, nie pozbawiała bowiem Françoise możliwości poprawy. Nie uważała się za osobę okrutną, gdyż postanowiła dać jej szansę naprawienia swojego błędu.

Powolnym, pełnym gracji krokiem przeszła przez kilka pokoi i zatrzymała się wreszcie w progu swojej sypialni. Ta, której oczekiwała, już tam była. Siedziała na niewielkim taborecie i wedle polecenia jej dam dworu, układała w szkatułkach biżuterię markizy. Nareszcie miała okazję przypatrzeć się jej z bliska. Ostrożnie podeszła do brunetki i zajęła miejsce na zdobionym fotelu naprzeciwko niej.

— Żałuję, że nie miałyśmy okazji wcześniej się poznać. Proszę mi wybaczyć, ale jestem kobietą dość zajętą. Nie starczyłoby mi czasu na wypicie herbaty z każdą nową nałożnicą władcy... Niech pani kontynuuje — poprosiła łagodnie, wskazując na nieułożone jeszcze klejnoty.

— Czuję się zaszczycona, że przestraszyłam panią wystarczająco, aby otrzymać zaproszenie do pani apartamentów.

Montespan zaśmiała się bezgłośnie i pokiwała z uznaniem głową. Uniosła do ust filiżankę herbaty, przyglądając się młodej guwernantce. Nie mogła powiedzieć, że brakowało jej urody, ale nie wyróżniała się nią szczególnie wśród wersalskich piękności.

— Kiedy zamierza pani oświecić królową, Madame Scarron? Król Słońce nie wydaje się być chętny, by rzucić Hiszpance trochę światła dziennego na waszą relację.

— Madame d'Aubigné, jeśli można prosić. Nie przyjęłam nazwiska po mężu.

— Ach tak! Dożyłyśmy naprawdę smutnych czasów. Szlachcianki wychodzą za mąż za prostych mieszczan. Nie dziwię się, że tak kurczowo trzyma się pani wspomnień z czasów panieńskich. Współczuję pani.

Markiza złapała ją w swoją pułapkę. Françoise wiedziała już, że musi uważać bardziej na swoje słowa i nie dać się jej wodzić za nos.

— Na szczęście w Wersalu żyje mi się bardzo dobrze — odparła spokojnie pani d'Aubigné.

— Słyszałam. Proszę się zanadto nie przyzwyczajać. Wszystko, co dobre, szybko się kończy.

Młoda wdowa po raz pierwszy przeniosła na nią swoje ogniste spojrzenie. Pogładziła palcem rząd ogromnych szmaragdów. Zdobiły one zjawiskową kolię, którą miała przełożyć do innego pudełeczka. Rozejrzała się po pomieszczeniu i wysyczała:

— Dlatego pakuje już pani swoje rzeczy?

Po twarzy Montespan przemknął cień poirytowania. Natychmiast przysłoniła go jednak szerokim uśmiechem. Podsunęła rozmówczyni porcelanę, z której unosił się jeszcze dym wrzątku. Jej ruchy były bardzo opanowane, mimo że konwersacja nie szła po jej myśli.

— Przykro mi, że pani nawet nie zdąży się spakować. — Faworyta włożyła zielonkawą kolię do innej szkatułki. — Ale cóż w tym dziwnego? Powiem pani z doświadczenia... W tym pałacu upada się wtedy, gdy myśli się, że się nie upadnie i umiera się wtedy, gdy myśli się, że się nie umrze.

— Bez obaw. Nie planuję jeszcze pani zabijać — odparła pewnym siebie głosem Françoise.

— A więc znów jestem krok przed panią, Madame... Jednakże to też sobie dokładnie przemyślałam i doszłam do wniosku, że jestem pani w stanie wybaczyć młodzieńcze zauroczenie. Nic nie stoi zatem na przeszkodzie, by urodziła pani dziecko w klasztorze, dostała pokaźną pensję, tytuł, majątek, a jeśli pani sobie tylko życzy, to nawet dobrego męża. Moje ręce sięgają daleko, nie ma dla mnie wymagań, których nie spełnię. Jedyne, z czego pani zrezygnuje, to król. Nie zabraknie pani ani wpływów ani pieniędzy ani księcia z bajki. Byłybyśmy wówczas przyjaciółkami, a nie mordującymi się po kątach rywalkami.

Kobiety zmierzyły się nawzajem intensywnym spojrzeniem, w którym kryły się chyba wszystkie możliwe emocje. Markiza napiła się z filiżanki gościni, by zademonstrować, że nie miała nic do ukrycia. Ani na chwilę nie przerwały intensywnego kontaktu wzrokowego.

— Pomyliłaś mnie, pani, z Marie Thérèse. Ja nie przyjaźnię się z kochankami mężczyzny, którego miłuję i z którym dzielę łoże... Nigdy nie pomyślałabym, że ty i królowa jesteście takie do siebie podobne.

Trzydziestotrzylatka popatrzyła niby od niechcenia na stojącą nieopodal służącą. Chwilę później dwórka skinęła głową i opuściła jej apartamenty, zaciskając w dłoni flakonik z zieloną cieczą.

— Na twoim miejscu postąpiłabym inaczej. Udałabym, że przystaję na tak łaskawą propozycję, dzięki temu kupując sobie trochę czasu na dalsze zaloty do króla w całkowitym bezpieczeństwie — powiedziała zupełnie szczerze Montespan.

— Chcę, by miała pani ze mną jakieś szanse, Madame. Preferuję wyrównaną walkę.

Françoise zamknęła głośno szkatułkę. Odłożyła ją na stolik i podniosła się ze skromnego taboretu kontrastującego z obitym najlepszym aksamitem fotelem, na którym spoczywała jej rozmówczyni. Przed przekroczeniem progów jej apartamentów obiecała sobie w duchu, że nie przystanie na żadną propozycję i zignoruje przedstawienie, które zorganizuje dla niej kobieta.

— Wciąż mi pani nie odpowiedziała, kiedy królowa zostanie przez panią oświecona. Jestem bardzo ciekawa, jak długo zamierza pani ukrywać przed nią swój stan.

— Marie Thérèse o niczym się nie dowie, bo sama wkrótce wyjedzie z tego pałacu. Nie tylko ja mam przed nią pewne pikantne sekrety.

Guwernantka skierowała kroki w stronę wyjścia, ale gromadka dwórek natychmiast zagrodziła jej drogę. Otrzymały od swojej pani wyraźny rozkaz, by nie pozwalać jej opuścić sypialni przed powrotem służącej, która miała dolać jej trucizny.

— Nie mam pojęcia dlaczego, ale odnoszę wrażenie, że coś pani knuje, Madame — odparła ironicznym tonem, odwracając się na pięcie. — Wygląda na to, że bardzo pani zależy na tym, bym zabawiła tu nieco dłużej. Zastanawiam się tylko, jaki jest tego powód.

Widząc, że i tak nie miała najmniejszych szans na wyjście z pomieszczenia, podeszła z powrotem do markizy i przysiadła na taborecie. Jeśli tak bardzo chciała grać dalej, postanowiła jej pokazać, że ma przed sobą godną rywalkę i znakomitą aktorkę.

— Mądra decyzja. Nie powinna się pani męczyć w ciąży niepotrzebnymi krzykami i staniem na nogach, gdy można sobie wygodnie spocząć. Służba nieczęsto ma okazję do odpoczynku, czyż nie?

— Proszę nie udawać troski o moje dziecko, podczas gdy pragnęłaby je pani wyrwać żywcem z mojego łona. To obrzydliwe — fuknęła, po raz pierwszy ukazując jej swoją prawdziwą twarz. Wzięła głęboki oddech i ciągnęła dalej. — Najwyraźniej chce mnie pani zatrzymać, bym koniecznie minęła się z królem i poczuła ukłucie zazdrości. Szkoda, że odwiedza panią tylko w czwartki. Oczywiście jeśli akurat nie zechce widzieć mnie.

— Powód jest znacznie prostszy. Jak ktoś poderżnie pani gardło w drodze powrotnej, to mam alibi.

Françoise nie potrafiła powstrzymać przeszywających ją dreszczy. Dawno nie usłyszała tak otwartej groźby. Poczuła się osaczona i bezbronna. Nikogo nie było przecież przy niej przez cały czas, więc skrzywdzenie jej wydało jej się nagle dziecinnie proste. Montespan dysponowała środkami, o których ona mogła co najwyżej pomarzyć. Zapragnęła nagle, by Louis zjawił się w jej apartamentach jak najszybciej, byleby tylko mogła opuścić to wrogo nastawione do niej towarzystwo. Zdecydowała, że kiedy zamkną się za nią drzwi, wyciągnie spod sukni sztylet i wróci do siebie najbardziej skomplikowaną drogą, jaką mogłaby wybrać. Uświadomiła sobie, że potrzebuje kobiecej sojuszniczki, z którą będzie mogła chodzić po zmroku bez ryzyka, że zostanie posądzona o romans.

Chwilę później dwórki markizy rozsunęły się przed męską sylwetką, po czym zniknęły w głębi drugiego pokoju. Ubrany jedynie w nocną koszulę i letni jedwabny szlafrok król spojrzał ze zdziwieniem na swoje faworyty, które siedziały naprzeciwko siebie i nie wyglądały, jakby miały ochotę wydrapać sobie oczy. Powoli się podniosły.

— Athénaïs? — wydukał, nic nie rozumiejąc. — Myślałem, że się mnie spodziewasz.

— Zawsze spodziewam się wszystkiego, Sire. Ciebie szczególnie... Dziękuję, może pani odejść, Madame d'Aubigné.

— To ja pani dziękuję. Jestem tylko guwernantką, nie miałam nigdy własnych dzieci, a pani doświadczenie i rady bardzo mi pomogą w moim stanie.

Musiało minąć kilka sekund, zanim markiza zrozumiała, co właśnie zrobiła jej rywalka. Louis otworzył usta w głębokim szoku, po czym uśmiechnął się tak szczerze, że Montespan myślała, że sama padnie zaraz trupem na podłogę. Françoise skłoniła się z gracją i pewnym krokiem wyszła z sypialni, czując na sobie cały czas spojrzenie ukochanego.

***

Paryż, rok 1661

Na skraju miasta, tam, gdzie nad zabudowaniami przewyższała w końcu natura, wśród złocistych sierpniowych pól i przekwitających łąk stał niewielki dom. Nie był on co prawda najpiękniejszym domem na świecie. Prawdopodobnie nikt z przejeżdżających nie zwróciłby na niego większej uwagi. Nie mógł w nim bowiem mieszkać żaden szanowny pan, a co najwyżej jakiś mieszczanin, który uciekał od zgiełku stolicy. Był dość ubogi, ale wystarczający jak na potrzeby przebywającego w nim całymi dniami komediopisarza. Paul Scarron kochał swoją skromniutką posiadłość, gdyż przypominała mu samego siebie — człowieka niepozornego, trochę odpychającego na zewnątrz, a jakże pięknego i pełnego domowego ciepła w środku.

— Jesteś uparty jak osioł, młodzieńcze — rzucił do stojącego przed nim kilkuletniego chłopca w obdartym odzieniu. — W szopie znajdziesz wiaderko. Udaj się zatem do mojego ogródka i zerwij sobie więcej jabłek. Przecież nie zubożeję od tego, że podzielę się z tobą moją jabłonką.

Sierota spojrzała na niego niepewnie, wciąż nieco się trzęsąc. Staruszek nakrył go w nocy, gdy wślizgnął się do sadu, by ukraść trochę owoców. Zatrzymał go ogromny, śmierdzący, kudłaty pies przypominający wilka, którego ujadanie zbudziło jego pana. Artysta nie zbił jednak intruza ani na niego nie nakrzyczał, a za to dał mu talerz gorącej zupy i nocleg w niewielkiej komórce pod schodami. Teraz zaś namawiał go, by poczęstował się jego jabłkami, które tak bardzo skusiły go do odwiedzenia jego ogrodu.

— Sam chętnie bym ci zerwał, ale nie jest mi łatwo chodzić. Zobacz tylko na tę laskę, widzisz ją? Nie służy do bicia dzieci, lecz do pomocy w przemierzaniu moich włości! — zaśmiał się, drapiąc za uchem swojego wielkiego psa, który bez trudu dosięgał mu do pasa. — Dzisiaj jednak mógłbym ustać na nogach cały dzień! Pani d'Aubigné, najpiękniejsza róża mojego Edenu, wraca z Wersalu. Nie chciałbym zmarnować ani minuty na patrzenie się na cokolwiek innego niż na sylwetkę mojej małżonki. Stoję więc tutaj od rana za każdym razem, gdy ma przyjechać, abym na pewno zdołał dojrzeć podwożącego ją Matthieu. To oczywiście nie o starego Matthieu chodzi, mój drogi, ale o panią Françoise.

— Pana żona bywa w Wersalu? — wydukał chłopiec, patrząc już z większym spokojem na niegroźnego wilczura. — Nie szukają może nikogo do pomocy przy koniach? Albo do pielenia chwastów? Albo do...

— Nie pytaj tyle, bo kociej mordy dostaniesz — przerwał mu komediopisarz, po czym zaniósł się głośnym śmiechem. — Spójrz tylko, kto nadjeżdża! Jeśli kiedyś w taki sposób wyczekiwać będziesz powrotu swojej ukochanej, chociażby z drugiej izby, to będziesz wiedział, że to jest prawdziwa miłość.

Młodziutka dama podniosła się i stanęła na ławeczce bryczki, machając do niego żywo. Woźnica odwrócił się i obdarzył ją szczerym uśmiechem. Pan Scarron również zaczął machać do swojej małżonki, niemal podskakując mimo bolącej go nogi.

Françoise! Viens! Viens Françoise! — krzyczał na całe gardło. Jego oczy błyszczały w niepojętej radości.

Kobieta uściskała Matthieu, dziękując mu tym samym za podwózkę, po czym zeskoczyła z wozu i rzuciła się w stronę domu. Nastoletnia jeszcze niewiasta biegła zwinnie niczym łania wśród złocistych pól, aby skrócić sobie jak najbardziej drogę. Paul z zachwytem wpatrywał się w nią, kiedy gnała niczym promień słońca przemierzający całą Ziemię, aby na pewno zdążyć odwiedzić wszystkie jej krańce w ciągu jednej doby. Zadarła suknię do połowy łydki, by przyspieszyć. Nie mogła przez to przytrzymać swojego kapelusza, który zsunął się jej z głowy. Zaśmiała się głośno, chwyciła go zręcznie między palce i z powrotem zerwała się do biegu niczym spłoszona zwierzyna.

— Paul! Ile razy ci mówiłam, żebyś tak daleko nie spacerował?! — zawołała z oddali, lecz na jej pięknej twarzy nie można było dostrzec ani trochę poirytowania. — Poczekaj, Matthieu cię na pewno podwiezie pod sam dom, gdy jego klacz już się tu doczłapie! Prawda, proszę pana?! — Odwróciła się w stronę starca na bryczce, który skinął głową. — Widzisz, zaraz dostarczą twoją karocę!

Wkrótce cała czwórka siedziała już w przyjemnie chłodnej kuchni. A nawet piątka, jeśli liczyć też psa państwa Scarron, który towarzyszył małżeństwu, Matthieu i zbłąkanej sierocie. Françoise kręciła się żwawo po pokoju. W mgnieniu oka postawiła przed wszystkimi skromny obiad, nie zapominając o rozradowanym z powrotu pani wielkim, kudłatym wilczurze.

— Doprawdy straszna pomyłka! — zawołał przyjaciel rodziny, spoglądając na kilkuletniego chłopca. — Jak można tak zostawić dziecko na pastwę losu? Sierocińce nawet nie raczą dopilnować, by odebrano ich podopiecznego. Dziękuję, złotko — zwrócił się do guwernantki, odbierając dokładkę. — Wiecie przecież, że ja i moja siostra chcieliśmy przygarnąć jakiegoś chłopaczka do pomocy w gospodarstwie, a przysłano nam dziewczynkę! Powiedziałem wtedy, że skoro pan Bóg nam nią zesłał, to już ma zostać... Pewnie zamierzali przywieźć nam tego młodego człowieka, a ostatecznie gdzieś w tym wszystkim zawieruszyła się też ta ruda panienka.

— Weźcie sobie i dwójkę. Co wam szkodzi, staremu kawalerowi i dojrzałej pannie... U mnie by nie miał nic do roboty, ja już się przejmuję tylko jabłonkami — westchnął Paul, rzucając resztki wiecznie głodnemu wilczurowi. Sierota spojrzała z zazdrością na zwierzę.

Pani domu postawiła przed nim od razu maleńki pakunek. Dziecko popatrzyło na nią z niedowierzaniem, po czym przeniosło wzrok na zawinięty w papier przedmiot.

— Kawałek czekolady z Wersalu. Zostaw tylko trochę dla Anne, dasz jej jak Matthieu zabierze cię do domu. Poprosiła mnie, żebym dała jej na urodziny coś słodkiego... Chcesz dokładkę zupy? Daj miskę, widzę, że chcesz.

Komediopisarz wstał powoli od stołu i pośpieszył na pomoc żonie. Nie lubił bezczynnie siedzieć, gdy ta obsługiwała gości. Pochylił się nad nią i wyszeptał zaniepokojony:

— Martwi mnie ton twojego głosu, najsłodsza. Czyżby moją damę spotkało coś złego?

— To nic takiego. Porozmawiam jeszcze z królową... Na pewno zmieni zdanie. Charles nie jest niczemu winny.

Paul zachwiał się. Podparł się jednak w ostatniej chwili na lasce. Jego pełne ciepła brązowe oczy zapłonęły takim ogniem, że Françoise się cofnęła.

— To w tym przeklętym teatrze nie wolno już nawet wyznawać wiary w Chrystusa tak, jak się komu podoba? — wysyczał. — Dlaczego to Jean Calvin ma mniej racji od przekupnego kleru? Najpierw podpisuje się pokój religijny, a potem oskarża pobożnego chrześcijanina o... o co? Zapewne o czary, prawda?!

Kobieta wybuchła niepohamowanym niczym szlochem. Wtuliła się w wątłe ramiona schorowanego męża i drżała we łzach przez kolejne kilka minut. Pan Scarron głaskał jej ciemne włosy i przycisnął ją mocniej do swojej piersi.

— Musisz iść z tym nie do tej hiszpańskiej dewotki, która podaje się za twoją przyjaciółkę, ale do księżnej Orleanu. Jest Angielką, ona tu więcej zdziała — poradził błyskawicznie, ocierając przy tym mokre smugi z jej twarzy.

— To nic nie da... — wyłkała, trzęsąc się intensywniej. — Książę nie jest zainteresowany Henriette. Na pewno nie będzie słuchał swojej żony.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro