Rozdział 34 - Polowanie na bażanty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Île des Faisans, 3 czerwca 1660

Wyspa Bażantów znajdowała się na francusko-hiszpańskiej granicy i, jak sama nazwa wskazuje, słynęła z bogactwa swojej fauny i flory. Wierzono, że mające się tutaj odbyć nazajutrz spotkanie, raz na zawsze zakończy trwającą od dziesięcioleci wojnę. Zresztą, nie brano już pod uwagę, że cokolwiek mogłoby pójść niezgodnie z planem. Dzisiaj miasteczko Fuenterrabia zostało świadkiem podpisania przez pełnomocników aktu małżeństwa między Marie Thérèse i Louisem XIV. Mimo że powóz przyszłej królowej Francji kierował się już w stronę granicznej Wyspy Bażantów, kobieta miała poznać swojego męża dopiero kilka dni później, przed ołtarzem.

Louis nie zamierzał jednak czekać tak długo. Wbrew temu, co polecili mu matka i kardynał Mazarin, opuścił w tajemnicy swoją posiadłość wierzchem wraz z Madame de Montespan, zdołał wyprzedzić ich orszak i dotrzeć na miejsce na długo przed nimi. Siedział więc teraz ze swoją kochanką, skrywając się wśród gęstych gałęzi drzewa i obserwował czujnie to, co działo się po hiszpańskiej stronie.

— Ma przyjechać dopiero jutro — odparła kobieta, usiłując wdrapać się tak wysoko jak król. — Nawet gdybyś zdołał ją zobaczyć, najlepsze widoki masz tuż pod sobą.

Louis przesunął lornetkę i spojrzał przez nią na swoją faworytę. Zaśmiał się, po czym skierował przyrząd z powrotem na brzeg rzeki stanowiącej naturalną granicę między królestwami.

— Nie wątpię, ale tłumaczyłem ci od dawna, że wszystko musi się zmienić, Athénaïs. Po tym, jak stanę z nią przed ołtarzem, uczucie między tobą a mną stanie się czysto platoniczne. Marie Thérèse ma być moją żoną. Jak mamy budować nasz związek, jeśli będę miał przed nią sekrety? Nie chcę, by czuła się osaczona przez moje nałożnice i zdradzana przez własnego męża.

— Dlaczego tak bardzo upierasz się, by robić z politycznego sojuszu wielką miłość? Najważniejszym zadaniem królowej jest urodzenie następcy, a nie rozkochanie w sobie małżonka. To ja zajmę się tym, byś był szczęśliwy. Nie każ mi nawet wspominać, że sama dałam ci już syna, Sire. I jestem gotowa zrobić to jeszcze wielokrotnie, musisz mi tylko na to pozwolić — ciągnęła Montespan, wciąż nie potrafiąc dostać się na gałąź, na której siedział monarcha. — Sam wiesz, że król powinien mieć bogate życie miłosne. To dobrze świadczy o jego zdolności do przedłużenia rodu, o jego dominującej pozycji, o jego atrakcyjności i chwale. To ona, chwała, jest tym, do czego musisz dążyć. La gloire, Louis.

Mężczyzna chwycił ją mocniej za ramiona i wciągnął stanowczym ruchem na położony wyżej punkt drzewa. Starsza o pięć wiosen od dwudziestojednolatka kobieta, zachwiała się, ale kochanek przytrzymał ją w pasie i położył jej głowę na swojej piersi.

— Nie obawiaj się o swoje miejsce w moim sercu. Nie mam wpływu na to, że cię miłuję. Mogę jedynie zdecydować, co zrobię z tym uczuciem... Będę uczciwy wobec Marie Thérèse. Kto wie, może i ona kocha się w kimś potajemnie... Skoro złączy nas sam Bóg, należy dołożyć wszelkich starań, by to małżeństwo było szczęśliwe. Póki nie da mi powodów, bym postępował inaczej, nie mam najmniejszego zamiaru zatruwać naszego związku przez spotkania z nałożnicami. Będę go budował na zaufaniu.

Markiza słyszała wielokrotnie podobne słowa z ust ukochanego. Odkąd zapadła decyzja o jego ślubie z hiszpańską infantką, przekonywał ją przy każdej okazji, że ich relacja powinna ulec zmianie. Nie widział nic złego w tym, że wdał się w romans z dwórką swojej matki i spłodził dwójkę dzieci, z czego jedno jeszcze nie przyszło na świat. Uważał to jednak za odpowiednie tak długo, jak pozostawał kawalerem. Skoro kardynał Mazarin trwał zawzięcie przy takim wyborze małżonki, należało się dostosować i dać szansę młodej księżniczce. Ale żeby miała naprawdę możliwość go pokochać, musiał porzucić swoje dawne namiętności i sam dać z siebie wszystko.

— Nie zabraknie wam niczego. Ani tobie, ani mojemu synowi, ani maleństwu, które w sobie nosisz. Zachowasz swoje apartamenty, miesięczną pensję, służbę. Pragnę się z tobą widywać i patrzeć, jak dorastają nasze pociechy. Chcę pozostać twoim przyjacielem, Madame... Ty również racz rozważyć powrót do męża. Tworzyliśmy razem piękną parę, jestem wdzięczny za te wszystkie lata, ale każda przygoda kiedyś się kończy. Uprzedziłem cię, że tak właśnie postąpię, gdy przyjdzie mi stanąć przed ołtarzem. Proszę cię, byś już więcej nie próbowała wpływać na moje zdanie. Co prawda to właśnie przy tobie stałem się królem. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem też... twoim królem.

Montespan pogłaskała delikatnie jego gładką twarz i spływające na silne ramiona rudawe fale, które wydawały się wręcz płomienne w blasku słońca w zenicie. Ucałowała jego policzek, po czym sięgnęła wargami do jego warg, lecz nadaremno. Odsunął się od niej, kręcąc z politowaniem głową.

— Szczerość powiadasz... Królowa będzie zachwycona, gdy pozna naszego syna. Nie wiem sama, co ucieszy ją bardziej: Louis Auguste biegający wesoło po pałacu w Luwrze czy dziecko, które urodzę ci za kilka miesięcy.

— Nie będę przed nią niczego ukrywać. Dowie się, że byłaś moją kochanką i doczekaliśmy się razem potomstwa. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem gotów uczynić ją jedyną kobietą w moim życiu. Pozostanie nią, jeśli tylko na to zasłuży. Co było przed ślubem, to było przed ślubem. Wątpię, by łudziła się, że spędziłem dwadzieścia jeden lat w celibacie. Sama na pewno przeżyła jakieś zauroczenie, choć to wszystko nie ma teraz znaczenia... Naprawdę nie wierzysz, że mogę ją uszczęśliwić i że ona może uszczęśliwić mnie?

Mokre od kąpieli w rzece dłonie kobiety wędrowały po jego lnianej koszuli, jedynej górnej części garderoby, którą na sobie miał. Swój płaszcz Louis przewiesił na gałęzi, na której właśnie siedział, gdyż dynamiczna przejażdżka galopem w połączeniu z intensywnymi, czerwcowymi promieniami słońca na południu królestwa, sprawiły, że było mu gorąco. Montespan zaczęła rozpinać guziki, odsłaniając tym samym jego pierś. Nie zawahała się też, by złożyć na niej kilka pocałunków.

— Nie stanąłeś jeszcze przed ołtarzem, Sire — wyszeptała, wślizgując swoje palce pod jego koszulę. — Robiłeś to kiedyś na drzewie? Marie Thérèse jest podobno bardzo cnotliwa, więc...

— To dobrze, będzie zatem doskonałą żoną. Wierną, pobożną i nieprzyprawiającą mnie o ból głowy. W przeciwieństwie do ciebie.

— Więc jeśli nie miałeś jeszcze okazji, a wiem z pewnych źródeł, że nie miałeś, to masz tylko kilka dni na to, by tego doświadczyć — kontynuowała, zsuwając z jego ramion biały materiał. Nie mogąc dosięgnąć jego ust, przyssała się do jego szyi. — Mówi się, że to taka cnotka. Wiecznie się modli i chodzi pozapinana pod samą szyję. Mam przeczucie, że nie zaopiekuje się moim królem w piątki ani w trakcie Wielkiego Postu.

— Gdybyś nie była brzemienna, zrzuciłbym cię z tej gałęzi do wody.

— Śmiało! Przy mnie, w przeciwieństwie do swojej królowej, nie musisz się ograniczać.

— Usiłujesz mną manipulować i zmienić moją decyzję, którą już dawno podjąłem — odparł poirytowany, zrzucając ze swojego ciała dłonie byłej kochanki.

Nerwowym ruchem zakrył swój tors, a następnie zabrał się do zapinania guzików. Chciał sięgnąć po płaszcz, ale kobieta pierwsza chwyciła za okrycie i wrzuciła je do rzeki, patrząc mu prosto w oczy.

— Znałaś zasady tej gry. Nie będę tkwił w skazanym na porażkę małżeństwie tylko dlatego, że postanowiłaś teraz się zbuntować. Zasługuję na szczęśliwą relację. Nie zdołam jej zbudować z metresą przy moim boku!

— Ona się nie nadaje ani na twoją żonę ani na królową! Nie mówi słowa po francusku, wiecznie się modli, zginie na tym dworze w ogniu intryg! Jesteś królem i potrzebujesz przy sobie silnej kobiety, która będzie cię wspierać! Kobiety takiej jak ja, Louis! Nie możesz porzucać mnie dla jakiejś przygłupiej Hiszpanki! To ja sprawiłam, że w siebie uwierzyłeś! To dzięki mnie jesteś władcą, a nie drżącym ze strachu chłopczykiem, który nie potrafił się nawet obronić przed gwałtem ze strony czterdziestolatki i będzie to opłakiwał do końca życia! To ja zrobiłam z ciebie mężczyznę! Zanim mnie poznałeś...

Przerwała, napotkawszy jego rozwścieczony wzrok. Jego stalowo niebieskie tęczówki ciskały w nią takimi piorunami, że zadrżała, a głos ugrzązł jej w gardle. Oddychał głęboko, próbując z całej siły zachować spokój. Widziała jednak, że miał ochotę ukarać ją za wypowiedziane przez nią przed chwilą słowa.

— Nigdy więcej... — wysyczał, chwytając ją mocno za ramię i zbliżając swoją twarz do jej twarzy —... nie zapomnisz, kogo przed sobą masz. Nigdy więcej nie pozwolisz sobie na... na taką bezczelność w obecności swojego króla... Nazywamy się Louis XIV i jesteśmy twoim władcą — wycedził przez zęby, zaciskając coraz bardziej dłoń na jej kończynie. — Jeżeli jeszcze raz okażesz nam brak szacunku i będziesz nami manipulować, my, Louis XIV, sprawimy, że spadniesz z hukiem na sam dół.

— Spadniesz to zaraz ty. Z gałęzi.

Louis odwrócił się w stronę cienkiego, wysokiego głosu. U stóp rozłożystego drzewa stał dziewiętnastoletni książę w towarzystwie swojego kamerdynera. Philippe nie był zadowolony, że tak wspaniałe miejsce do schadzki zostało już zajęte przez jego brata, ale przywykł do oddawania mu wszystkiego, nawet jeśli coś ewidentnie przysługiwało nie królowi, lecz jemu samemu. Modnie ubrany brunet zmierzył pogardliwym spojrzeniem markizę, po czym parsknął śmiechem:

— Jesteś żałosna. Wynoś się stąd, nie mam ochoty rozmawiać z moim bratem w towarzystwie dziwki... Doceniam twoje dobre chęci, Auguste, czuję jednak, że nie będzie nam dane zaznać prywatności na Wyspie Bażantów. A szkoda! To takie malownicze miejsce.

— Czy mógłbyś przestać afiszować się ze swoją sodomią? — zapytał podenerwowany Louis, obserwując, jak Philippe zręcznie przemierzał gałęzie, by dostać się do miejsca, które jeszcze przed chwilą zajmował z Montespan.

— Jedni afiszują się dziwkami, inni sodomią... Nie patrz na mnie w taki sposób, tylko lepiej zrób użytek z tej lornetki. Przyjechały już nowe dwórki twojej żony. Jest na czym zawiesić oko.

— Od kiedy to interesują cię kobiety?

— Od kiedy to interesuje cię to, co mnie interesuje? — Książę wyrwał władcy pozłacane urządzenie i ponownie spojrzał, tym razem w sporym przybliżeniu, na krzątające się w oddali damy. — Niewiasty są całkiem zabawne. Można z nimi porozmawiać o najnowszym kroju koronek, pooglądać razem weneckie lustra albo jakieś inne błyskotki. Poza tym to przyjemne dla oka istoty, choć niezbyt inteligentne. Wracając do naszej Wyspy Bażantów... Hiszpanki przyjadą jutro razem z Marie Thérèse, ale Francuzki już tu są. Wątpię, by odegrały jakąkolwiek rolę na dworze, o ile oczywiście nie mówią po hiszpańsku. Słyszałem, że twoja oblubienica ledwo wymawia Bonjour. Mimo to postanowiłem się zapoznać z tymi uroczymi pannami. Trzymaj lornetkę, przedstawię ci je.

Nie pytając dwudziestojednolatka o zdanie, Philippe przycisnął mu do twarzy przyrząd i zaczął opowiadać wszystko, czego dowiedział się o, pochodzących głównie z okolic stolicy, kobietach. Nie powstrzymał się przy tym od skomentowania ubioru i gustu każdej z nich, wydając z siebie pełne zachwytu westchnięcia lub pogardliwe pojękiwania.

— Teraz popatrz na lewo od tej w zupełnie niemodnej już czerwieni. Bardziej na lewo, tak, to ta! Obok niej stoi jej brat, Charles. On też załapał się na jakąś ciepłą posadkę na dworze. Ale nieważne! Wszyscy plotkują, że ta młódka zostanie guwernantką, jak twoja Hiszpanka da ci dziecko. To mała gówniara, za to ma łeb jak sklep. Nigdy nie zrozumiem, po co kształcić kobietę. Przyprowadził ją tutaj Molière, jej ciotka też coś kiedyś miała wspólnego z naszą panią matką, a raczej z naszym panem ojcem, lecz spuśćmy na to zasłonę milczenia... No to jak? Która ci się podoba? Wiesz, masz jeszcze kilka dni na dogłębne zapoznanie się z każdą z nich. Lubią mnie, mogę was sobie przedstawić.

— A ta blondynka w różowym? Kto to?

— Louise de la Vallière. Przygłupia piękność. Takie są przecież najlepsze. Montespan wydaje się być niebezpieczna, ma swoje zdanie i, co gorsza, swoje pomysły. Na twoim miejscu zafundowałbym jej bilet w jedną stronę na Karaiby.

Król prychnął głośno, rozpryskując wokół ślinę. Philippe skrzywił się teatralnie, po czym zaczął opowiadać dalej, machając bezwiednie zwisającymi nad rzeką nogami.

— Ta cała guwernantka spędziła podobno kilka ładnych lat na wyspie Marie-Galante. Z tego, co widziałem kiedyś na mapie, jak włóczyłem się z nudów po gabinecie ojca, to tuż obok Martyniki. Coś czuję, że twoja żona będzie miała całkiem ciekawe towarzystwo... Ale z nią to bym się akurat nie umawiał. Niech Bóg chroni nas od wojny, zarazy i uczonych niewiast! Poza tym... jej gust pozostawia wiele do życzenia.

***

Ostatnie promienie zachodzącego słońca wypełniały królewską sypialnię, gdy sen Françoise został gwałtownie przerwany. Ktoś wtulał głowę w jej piersi i zaciskał swoje dłonie na jej talii tak mocno, jakby zależało od tego jego życie. Uśmiechnęła się w duchu, czując tak pełen tęsknoty dotyk. Wplotła swoje palce w długie, gęste, delikatnie skręcone włosy tego, kto ją obudził. Po prawie dwudziestu czterech godzinach od tragedii czuła się już znacznie lepiej, mimo że wciąż miała wrażenie, że jej wnętrzności płonęły od jadu trucizny.

Jak wielkie było jej zdziwienie, gdy zamiast ukochanego, jej oczom ukazał się mały książę. Spoglądał na nią przestraszony przez łzy. W końcu zapytał, czy może wejść pod kołdrę. Pozwoliła mu, pod warunkiem że zdejmie buty. Przytuliła jego niewielką główkę do swojego serca, drugą ręką głaszcząc go po plecach. Dziecko syknęło z bólu. Jej wcześniej zmrużone powieki otworzyły się gwałtownie, a oddech zamarł, wyczuwszy przez materiał jego koszuli ślady po zadanych mu przez kogoś razach.

— Ludwiczku... — wydusiła, ujmując delikatnie jego buźkę. — Kochanie, kto ci to zrobił?

Niemal pięcioletni chłopiec obdarował Françoise pełnym trwogi spojrzeniem. Jego usta drżały, zaś po jego policzkach spływały słone strugi. Z trudem łapał powietrze, dławiąc się od długich godzin płaczu. Zebrał się jednak na odwagę, otrzymawszy pocałunek w czoło.

— Nowa guwernantka.

— Co ty mówisz, mój aniołku...

Głos kobiety zadrżał. Zagryzła z całych sił wargi, lecz nie zdołała zatrzymać uderzającej jej fali szlochu. A zatem odebrano jej opiekę nad księciem. Marie Thérèse już o wszystkim wiedziała i nie zamierzała pozwolić na to, by nałożnica jej męża zajmowała się jej synem.

Z największą czułością dotknęła jego ramion, chcąc, by obrócił się do niej tyłem. Nie potrafiła wydobyć z siebie ani słowa. Powoli unosiła jego koszulę, bojąc się, że ta mogła przykleić się do jego skóry na skutek zadanych mu razów. Nie myliła się. Nikt nawet nie pomyślał o tym, by opatrzyć Ludwiczka.

— Nie bój się, mój promyczku. Zaraz zawołamy pana doktora i wszystkim się zajmie. Ty się już o nic nie martw. Jestem przy tobie. Usiądź tutaj ostrożnie. Nie dotykaj niczego pleckami, moje słoneczko.

Zerwała się z łoża, chwytając się za bolący ją wciąż brzuch. Nie obchodził ją jednak jej własny stan zdrowia, kiedy jej dziecku działa się taka krzywda. Dopadła z trudem do drzwi komnaty i kazała natychmiast przyprowadzić medyka. Postanowiła, że nie pozwoli odebrać sobie chłopca, nawet jeśli będzie musiała skonfrontować się z całym światem.

— Chcesz mi powiedzieć, co tam się wydarzyło? Dlaczego ktoś pomyślał, że może na ciebie podnieść rękę? Nikt nie ma takiego prawa, nieważne, czego byś się nie dopuścił. — Oparła się o ścianę, dysząc ciężko. — Moje kochane lwiątko...

Ludwiczek wyciągnął do niej ramiona, sycząc z bólu. Zagryzła mocniej wargi i podeszła do niego, niemal zgięta wpół. Usiadła przy nim i pozwoliła, by ponownie wtulił swoją główkę w jej piersi. Głaskała go delikatnie po rudo brązowych, lekko kręconych włosach, które odziedziczył po ojcu. Całowała jego zapłakane, ciemne oczka, dokładnie takie same, jakie miała jego matka.

— Przyszła do niej jakaś pani. Powiedziała coś, co zdenerwowało ją tak bardzo...

— Twoją mamę, tak?

— Tak. Zapytałem, dlaczego cię jeszcze nie ma. Mieliśmy dokończyć przecież bajkę o kapitanie Salvadorze, który opływa dookoła cały świat. Obiecałaś mi to. Obiecałaś, że skończymy następnego dnia, nim pójdę na lekcje, bo wtedy trzeba było już spać... Ale nie dokończyliśmy.

— Dokończymy, mój promyczku. Zaraz dokończymy, jak pan doktor będzie cię opatrywał. Wtedy nie będzie cię tak bolało, jak skupisz się na czymś innym — wyszeptała, nie przerywając głaskania jego włosów. — Czy wtedy dowiedziałeś się, że masz nową guwernantkę?

— Mhm — wymamrotał. — Chcę tylko ciebie... Mama tego nie rozumie, zaczęła znowu krzyczeć. Zapytałem ją, czy pokocha mnie kiedyś tak jak pana ambasadora de Silvelę, ale tylko mnie uderzyła. Jak powiedziałem jej, że kiedyś będę królem i dlatego powinna mnie słuchać i do ciebie zaprowadzić, ta nowa pani kazała mnie zbić. Ojciec zgodził się, by to ona cię zastąpiła.

Françoise nie wierzyła własnym uszom. Rozkazy nie interesowały jej już w najmniejszym stopniu. Nie oddałaby Ludwiczka w niczyje ręce, nawet gdyby bardzo dobrze znała tę, która miałaby się nim opiekować, a więc tym bardziej nie zamierzała zezwolić na to, by znalazł się na łasce jakiejś obcej kobiety, która postanowiła potraktować go w tak okrutny sposób. Podjęła zatem decyzję. Pozostanie jego guwernantką. Jeśli ktoś ma inne zdanie, niech spróbuje jej się teraz sprzeciwić.

Zza ściany doszedł do niej podniesiony głos króla. Sala obrad znajdowała się bowiem tuż za drzwiami. Z sypialni niemal nie sposób było dowiedzieć się, o czym rozmawiał z ministrami. Tymczasem, te kilka rozpływających się w powietrzu, niezrozumiałych przez dystans słów z ust kochanka, wystarczało, by zapłonął w niej nieposkromiony niczym gniew. Jak ten impertynent śmiał dopuścić do podobnej sytuacji na swoim dworze? Dlaczego kochający ojciec pozwolił, by jego synowi zrobiono taką krzywdę? Gdzie się podziewał, kiedy jego dziecku odebrano kobietę, którą uważał za matkę, po czym wymierzono mu razy, bo ośmielił się sprzeciwić?

Brunetka po raz pierwszy zrobiła to, na co nie pozwalała sobie przez cały swój dotychczasowy pobyt na dworze. Zareagowała pod wpływem emocji, bez żadnego planu, bez możliwości odwrotu. Będąc wciąż w nocnej koszuli, podbiegła do drzwi i wparowała do środka targana takim gniewem, jakiego jest w stanie doznać tylko kobieta doprowadzona do granic wytrzymałości.

— Bardzo mi przykro przerywać tę miłą pogadankę, ale posunąłeś się za daleko!

Louis podniósł zaskoczony wzrok znad mapy taktycznej. Jego brwi były zmarszczone w groźnym wyrazie, zaś jego usta rozchylone w największym szoku. Był pewien, że to, co właśnie się działo podczas narady, rozgrywało się jedynie w jego głowie. Zastygł w bezruchu, zapominając zupełnie, że jego palec wciąż wskazywał na jedną z twierdz w Flandrii.

Widząc faworytę, zmierzającą jak burza w stronę monarchy, Bontemps zaczął wypychać ministrów na przylegający do apartamentów korytarz. Czuł, że zaraz Françoise wywoła taki skandal, że wszyscy na dworze będą o tym plotkować przez kolejne dziesięciolecia. Jego karcący wzrok nie pomógł. Nikt nie był w stanie zatrzymać fali furii, która nacierała z pełną mocą na króla.

Françoise nie zwolniła kroku. Kochanek najpierw odepchnął ją od siebie, po czym chwycił z całej siły za jej nadgarstki i przyciągnął ją gwałtownie, piorunując spojrzeniem. Cały aż płonął z furii, jego usta zaciśnięte były w wąską linię, oczy wytrzeszczone z niedowierzania, wszystkie mięśnie napięte w gotowości do ataku, a jego palce zaciskały się boleśnie na jej kończynach, gdy próbowała mu się wyszarpać. Spodziewała się, że za chwilę ją uderzy. Była na to gotowa.

— Jak śmiesz?! — ryknął tuż nad jej uchem, czerwony na twarzy. Nie wiedział, co jeszcze powinien jej wykrzyczeć. Zabrakło mu słów. Wydawał z siebie jakieś bliżej nieokreślone wrzaski. Krzyczeli na siebie po raz pierwszy w życiu. — Zapomniałaś, gdzie jest twoje miejsce?! Masz przed sobą swojego króla!

— A ty masz przed sobą kobietę, której wczoraj zamordowano dziecko! Kobietę, która martwi się o to, żeby teraz nie skrzywdzono twojego syna! Cóż cię to jednak obchodzi, gdy w momencie mojego niewyobrażalnego cierpienia zabawiasz się z oprawcą naszego dziecka?! To nie księżna Orleanu, to twoja kochana Montespan stoi za tym wszystkim, ile razy mam ci to powtarzać, żeby to do ciebie doszło?! — zagrzmiała, wyszarpując się w końcu z jego uścisku.

Osunęła się na kolana, łapiąc się krawędzi stołu. Tylko buzujące w niej emocje sprawiły, że zdołała wstać z łoża, wparować na obrady i nakrzyczeć na monarchę. Fizycznie była jeszcze bardzo słaba.

— Toleruję twoje nałożnice, twoje humory, ale nie będę tolerować przemocy, którą stosuje ta okrutna baba wobec Ludwiczka! — zaryczała. Louis złapał ją za ramiona i przycisnął do swojego ciała, mimo że rzucała się na wszystkie strony. — Nie masz takiej władzy, żeby nas rozdzielić! To ja jestem jego matką! Czy tego chcesz, czy nie, dopadnę tę wiedźmę i zapoluję na nią tak, jak poluje się na bażanty! Idź teraz do niego i zobacz, co mu zrobiła!

— Nie wiedziałem, że dzieje mu się krzywda! — wrzasnął do rozwścieczonej Françoise. — Marie Thérèse się o nas dowiedziała i chciała cię odsunąć od księcia! To ja jej kazałem wybrać guwernantkę, rozumiesz?! Nie pozwoliłbym na coś takiego, gdybym tylko o tym wiedział!

— Więc napraw swój błąd! Oddaj mi moje dziecko!

Całej tej szarpaninie przyglądał się stojący na progu czterolatek. Spojrzenie jego ciemnych oczu spotkało się ze spojrzeniem stalowo niebieskich oczu jego ojca. Chłopiec nie wiedział, co zrobić, ale sama jego obecność zdołała uciszyć kłótnię kochanków.

Z trudem łapali oddechy. Ich gardła były zdarte jak nigdy wcześniej. Françoise przylgnęła do Louisa, zgięta wpół od bólu rozdrażnionego trucizną żołądka. Wkrótce i ona odwróciła się w stronę małego księcia.

— Spróbuj mi go zabrać, a razem z nim zabierzesz i moje serce — wyszeptała.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro