Rozdział 42 - Plan zbrodni (prawie) doskonałej

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Minął rok od przyjazdu Julie z Prowansji i jej natychmiastowego wyjazdu w góry na prośbę męża. Żona i dzieci Constantina mieli czuć się bezpieczniej i pewniej za granicą, a czyste powietrze i łagodniejszy klimat miały rozwiązać problemy z oddychaniem, które dręczyły kobietę od kilku lat. Pan d'Aubigné prowadził regularną korespondencję ze swoją ukochaną, jednocześnie wysyłając od czasu do czasu list do jej lekarza. Szybko zorientował się, że blondynka mówiła nieprawdę, twierdząc, że jej stan ulegał poprawie. Z każdym tygodniem było tylko gorzej.

W biurku w jego nowej komnacie spoczywały wszystkie odpowiedzi, jakie do niego wysłała. Wkrótce Constantin zamknął szufladę na klucz i schował go na najwyższej półce szafy, do której nie dosięgał bez podstawienia sobie krzesła. Postanowił nigdy więcej nie czytać listów od żony. Nie oczekiwał też, że odpisze na ostatni, który do niej zaadresował. Poprosił teściów o odebranie dzieci z ośrodka w Alpach, o ile jeszcze tego nie zrobili. Wkrótce zebrał się w sobie, po raz ostatni wyjął klucz ze szkatułki w szafie, otworzył szufladę i wydobył perfumowane lawendą zwitki papieru. Ach, lawenda! Przypominała mu zawsze o ich wspólnych chwilach w Prowansji. Zapach ten zaczął go ostatnio wyjątkowo drażnić, przenikać do jego nozdrzy nawet z najodleglejszego punktu w jego pokoju. Musiał się go czym prędzej pozbyć. Wyjąwszy listy, wyszedł z nimi w środku nocy do wersalskiego ogrodu. Pobłądził w nim trochę jakby na oślep, po czym zakopał je w jakimś przypadkowym miejscu. Gdy wrócił do siebie, wreszcie poczuł się wolny od tego lawendowego odoru. Zapalił świecę i zasiadł jak zawsze do rachunków. Pan Colbert nie znosił żadnych opóźnień.

— Brawo! Trafiłaś wreszcie! Potrzebujesz specjalnego zaproszenia? — wycedził przez zęby, gdy ujrzał w progu sylwetkę swojej siostry. — Jest trzecia nad ranem, nie powinnaś być w pracy? Louis jeszcze zatęskni i ktoś inny zostanie ministrem — zadrwił, spoglądając na zegar.

— W czwartki król bawi u Montespan. Poza tym wiedziałam, że nie będziesz spał. Zawsze lubiłeś siedzieć nad rachunkami do samego rana. Ja i Charles kończyliśmy przed kolacją, a ty dopiero wtedy zaczynałeś, bo widziałeś się wcześniej z Julie. Albo z tamtą tajemniczą damą na wyspie Marie-Galante. Jak widać, niektórzy nie zmieniają swoich przyzwyczajeń przez wiele lat — odpowiedziała spokojnie, ignorując jego szyderczy ton.

— Inni wręcz przeciwnie. Zmieniają się i to nie do poznania.

Françoise usiadła na brzegu łoża. Zmarszczyła brwi. Nie mogła zrozumieć wahań nastrojów, które dręczyły ostatnio młodego urzędnika. Martwiła się, przyglądając się pochylonemu nad biurkiem Constantinowi. Kreślił coś po papierze z wielką zawziętością, odgarniając od czasu do czasu nerwowymi ruchami sięgające mu do ramion, proste, gładkie jak tafla jeziora włosy.

— Tak trudno jest skręcić mu kark? Zastrzelić go? Zadźgać? Udusić? — wymieniał, pisząc coraz szybciej i agresywniej. — Otruć? Zrzucić z wysokości? Powiesić? — kontynuował, stawiając byle jakie kreski, które przestały już cokolwiek oznaczać. — Utopić? Spalić? Zarazić jakimś choróbskiem? Rzucić na pożarcie wilkom? — Mężczyzna w końcu podarł kartkę, zmiął i rzucił nią w siostrę. — Trudno, jak się wiedzie takie beztroskie i dostatnie życie jak ty!!! Trudno jest z niego zrezygnować, prawda?!

— Święty Franciszek z Asyżu się znalazł! Rozejrzyj się wokół! Sam toniesz w zbytkach!

— Bo mi je przysłano!

— Mi też! — krzyknęła brunetka, ciskając w brata czymś, co jeszcze przed chwilą było rachunkami dla Colberta. — Może ty nie masz sumienia, ale ja nie potrafię ot tak zabić człowieka — dodała szeptem, zaciskając zęby. — Przebywasz tu od roku, a nie kiwnąłeś palcem. Ja przynajmniej dopchałam się do koryta w tym cuchnącym, wersalskim chlewie i teraz mamy dostęp do króla.

Podeszła do niego i zgasiła świecę, by ściągnąć na siebie całą jego uwagę. Patrzyła surowo na Constantina z rękami skrzyżowanymi na piersi. Podniósł się gwałtownie z krzesła, sam piorunując ją wzrokiem. Cofnęła się o krok, gdy wyrosła przed nią wyższa od niej o głowę postać trzydziestojednolatka.

— A potem, jak gdyby nigdy nic, stwierdziłaś, że w tym chlewie czasem bywa nawet całkiem zabawnie. Szczególnie jak stoi się tam, gdzie dają żarcie i miłe błotko, w którym można się radośnie taplać.

— Ale ja nie wyżeram z cudzego koryta. Lully będzie zachwycony, jak kiedyś odkryje twój romans z Madelaine. Zagra ci wtedy klimatyczną melodię na twoim pogrzebie — zaśmiała się szyderczo Françoise. Nie mógł już znieść jej uwag na temat tego przygłupiego skrzypka, którego szanowano bardziej niż niejednego ministra.

— Masz rację, ty nikomu nic nie zabierasz, bo ciało króla już od dawna jest własnością publiczną, tyle kobiet prześlizgnęło się przez jego łoże. Byłoby mi żal jego żoneczki, gdyby nie była głupią dewotką, która nie reaguje na krzywdę innych. Koniec końców każdy ma przecież to, na co sobie zasłużył. Królowa nie jest wyjątkiem.

— Każdy zaczyna z tym, co dał mu los. Patrzysz na wszystko z perspektywy szlachetnie urodzonego mężczyzny z dobrym wykształceniem i sporą dawką wolności. Moja chrzestna załatwiła ci studia w Paryżu, stanowisko w Prowansji i małżeństwo z twoją pierwszą miłością. Bardzo ładnie grałeś przed nią przykładnego katolika, wiem już teraz, po kim mam talent aktorski. Ja i Charles musieliśmy sobie wszystko wywalczyć. On został gwardzistą, ja zaś guwernantką. Kiedy dostaliśmy się na dwór, tkwiłam w zaaranżowanym małżeństwie, a nasz brat był odrzucany po kolei przez wszystkie kobiety, bo nie miał grosza przy duszy i takich możliwości jak ty. Skoro uważasz, że każdy ma to, na co sobie zasłużył, to ja powinnam wkrótce zastąpić Montespan. Nie wydaje mi się bowiem, żebyś wymyślił, jak zabić Louisa. Sam robisz karierę pod skrzydłami pana Colberta, korzystając z uroków tego, czym się tak podobno brzydzisz.

Przed oczami Françoise wyrósł nagle ogromny zwój pergaminu, którym Constantin niemal uderzył ją w nos, by w końcu zamilkła. Obdarzył ją doskonale znanym jej spojrzeniem. Lodowate, płonące żądzą zemsty oczy stały się tym, co połączyło rodzeństwo mocniej niż więzy krwi. Młody minister dokładał tej nocy wszelkich starań, by tląca się w siostrze iskra, znów rozbłysła w całej swojej okazałości.

— Oto plan zbrodni doskonałej. Albo jesteś po mojej stronie albo sama staniesz się jej ofiarą. Wybór należy do ciebie.

— Tak po prostu trzymasz plan zbrodni doskonałej na wierzchu w swojej komnacie? — zapytała, uśmiechając się cynicznie i wodząc opuszkiem palca po rulonie.

Constantin odłożył go delikatnie na biurko, jakby obawiając się, że spadnie na podłogę i się pobrudzi lub stanie się z nim cokolwiek innego. Faworyta króla zastanawiała się, po co był mu aż tak wielki kawałek pergaminu. Im mniej miejsca zajmuje to, czego nie powinno się trzymać w Wersalu, tym lepiej. Była to niepisana zasada, do której wszyscy starali się stosować. Pan d'Aubigné zapalił ponownie świecę, która rzuciła odrobinę światła na tajemniczy zwój.

— Skąd wiedziałaś? Najciemniej jest zawsze w blasku świecy... Już zdecydowałaś, czy jesteś drapieżnikiem czy ofiarą? Na to też potrzebujesz specjalnego zaproszenia jako dumna nałożnica francuskiego monarchy?

— Najpierw chcę poznać szczegóły. Jesteś mi to winny za moje dotychczasowe osiągnięcia. Przypominam ci też, że jestem twoją siostrą i Charles średnio się ucieszy, gdy mu powiem w zaświatach, że to ty mnie zabiłeś.

Mężczyzna wybuchnął śmiechem, który zmroził jej krew w żyłach. Zmiana w jego zachowaniu była widoczna jak na dłoni. Obawiała się zadać pytanie, które dręczyło ją od momentu, gdy ujrzała go kilka tygodni temu. Z dnia na dzień stał się wyjątkowo rozdrażniony i ironiczny. Wodził palcami po wielkim rulonie, a pierścień symbolizujący jego związek z Julie, świecił blado w płomieniu świecy. Zupełnie jakby nagle drogocenny kamień zdecydował, że wyblaknie i nie będzie już cieszyć oczu swojego właściciela.

— Masz rację, należy ci się ta wiedza, ale ja ci coś nie ufam. Mam z tobą taki jeden problem, najmilsza siostrzyczko... Nie nadążam już za tym, kiedy jesteś sobą, a kiedy grasz swoją rolę.

Zdjął pierścień. Skarcił się w myślach, że jego też nie zakopał w ogrodzie razem ze szkatułką z listami. Teraz będzie mu tylko przypominał o tym, co powinno zostać pochowane razem ze wszystkimi innymi wspomnieniami.

— A mój plan zbrodni doskonałej nosi taką nazwę z dwóch prostych względów. My nie jesteśmy niczemu winni. I my zyskujemy najwięcej... — ciągnął Constantin, gładząc zwój z podobną uwagą, z jaką książę miział Kluskę. — Dobrze, że zaprzyjaźniłaś się z Philippe'em, stanie się ważny jako regent, będzie miał najwięcej do powiedzenia. A po regencji nadejdzie czas Ludwika XV, który uważa cię za rodzinę. Zostaniesz nieoficjalną królową matką, Hiszpanka nie będzie mieć nic do gadania. Musisz więc zadecydować, czy chcesz skorzystać, bo twoje perspektywy są naprawdę obiecujące, trzymasz w garści obu najważniejszych graczy. Louis nie jest ci do niczego potrzebny, wręcz ci przeszkadza, faworyzując Montespan i trwając przy swojej żonie. Najpierw dał ci skrzydła, a potem zaczął brutalnie je podcinać. Nie powiesz mi chyba, że jego uczucia są stałe? Albo że łatwo jest go kontrolować? O ile go nie kochasz, decyzja jest oczywista.

Pan d'Aubigné ujął plan zbrodni doskonałej między palce tak delikatnie, jakby podnosił właśnie jedno ze swoich dzieci. Tym razem nie tylko zbliżył go do twarzy siostry, ale uderzył nią nim w nos, śmiejąc się złowrogo.

— Jak już się pchać do koryta, to tylko po to, by wyżreć z niego wszystko — zakończył, patrząc na nią, tak jakby wstąpił w niego sam diabeł.

***

16 maja, 1667

Cały marzec i kwiecień doszczętnie pochłonęły przygotowania do wojny. Należało zbroić się na potęgę, była to bowiem pierwsza prawdziwa wojna prowadzona przez króla w okresie jego samodzielnych rządów. Porażka nie wchodziła w grę, gdyż jedynie odnoszenie zwycięstw na polu bitwy mogło potwierdzić boskie poparcie dla panującego. Bez wstawiennictwa Najwyższego autorytet władcy poddawano w wątpliwość, a nad jego tronem gromadziły się czarne chmury, których nie była w stanie rozwiać żadna propaganda, żaden mit Króla Słońce, żadna silna ręka trzymająca gorączkowo za sznurki. A im mocniej się za nie pociągało, tym dobitniej trzeba było udowadniać, że nikt inny nie zasługiwał bardziej na to, by dzierżyć je w dłoni.

— Tam jedzie marszałek Turenne, widzisz? Dokonywał cudów w trakcie wojny trzydziestoletniej i na pewno teraz wykaże się ponownie. Louis może sprawiać wrażenie, że sam podejmuje wszystkie decyzje, ale nie odważyłby się zignorować jego wskazówek i ostrzeżeń. — Philippe wskazał palcem na zmierzającego pośrodku wielkiego oddziału mężczyznę zbliżającego się do sześćdziesiątki. Obok niego, na kasztanowatej klaczy jechał monarcha.

— A zatem Wielki Kondeusz pojedzie...

— Ze mną. Louis de Bourbon Condé będzie dowódcą mojego oddziału, co bardzo mnie cieszy. Prowadził wojska w bitwie pod Rocroi, gdy miałem trzy lata. Szło mu tak dobrze, że Mazarin musiał go przystopować, odebrać mu ludzi i upokorzyć go dotkliwą klęską. Wiesz, jako pierwszy książę krwi mógłby zagrozić małoletniemu władcy... Tak czy inaczej wrócił do łask, wyruszamy jeszcze dziś, tuż po moim bracie. Za osiem dni twój ukochany powinien wkroczyć do Niderlandów. — Pan Orleanu natychmiast przerwał Françoise i niemal na jednym wdechu wyrzucił z siebie wszystkie informacje, które przyszły mu do głowy.

Kobieta patrzyła z uśmiechem na ustach na podekscytowanego jak nigdy wcześniej księcia. Dwudziestosześciolatek zaprosił ją na przejażdżkę konno i zarządził postój na niewielkim wzniesieniu, z którego z zachwytem mógł przyglądać się ogromnej armii. Henriette zdecydowała się zostać z ich kilkumiesięcznym synem. Chłopiec co prawda cieszył się bardzo dobrym zdrowiem i nie okazał się tak wymagający w opiece jak ich dwuletnie już córki, które wciąż przebywały w Saint-Germain. Księżna nie miała jednak ochoty oglądać dawnego kochanka, a sama wojna nie budziła w niej większego zainteresowania, w odróżnieniu od Françoise, słuchającej wywodów Philippe'a z zapartym tchem.

— Powiedz mi szczerze, Fifi... Ile to zajmie? Kiedy Louis do mnie wróci?

Mężczyzna uniósł jeden kącik ust, wbijając wzrok w rozpływającą się za widnokręgiem drogę, niby rzekę, w której każdy z żołnierzy stanowił zaledwie kroplę. Nawet najwięksi generałowie nie potrafili udzielić odpowiedzi na podobne pytanie. Nikt nie wiedział na pewno, czy ta wielotysięczna armia wyglądająca teraz niczym spokojna tafla wody, pozostanie niewzruszona do samego końca. Czy przypadkiem nie zerwie się porywisty wiatr, którego nie zdołano przewidzieć i rzeka nie zmieni nagle swojego biegu. Jeśli nastanie burza, z pewnością wyleje za koryto. Ale czy tylko kilka pojedynczych kropel, czy wiele wzburzonych fal?

— W lato Flandria będzie nasza — odpowiedział w końcu. — Mamy przewagę. Louis jest dobrym dowódcą, podobnie jak Turenne i Condé. Zobaczysz, że to nie skończy się jednak w Niderlandach. Pójdziemy znacznie dalej. Jak żywioł. Pytanie tylko, jaki żywioł.

— Ty też się wykażesz. Jeżeli cię nie docenią, ich strata. Mimo wszystko mam nadzieję, że nie staniesz bezpośrednio do walki. Twój brat dał mi słowo, że wróci. Czy ty też mógłbyś mi obiecać, że nie wjedziesz na pole bitwy?

— Nie sposób składać taki obietnic, moja droga.

— Po prostu to powiedz. Inaczej nie dostaniesz niespodzianki.

Philippe zmarszczył brwi, spoglądając na swoją towarzyszkę podejrzliwym wzrokiem. Ciepły, wiosenny wietrzyk zdmuchnął z jego ramion kruczoczarne fale, które opadły spokojnie na jego plecy. Przytrzymał kapelusz, gdy kobieta wychyliła się w jego stronę, jakby obawiał się, że znów dobędzie jego szpady i będzie próbowała strącić nakrycie z jego głowy. Drugą dłoń umieścił więc na rękojeści, na wszelki wypadek.

— Louisowi pożyczyłaś konia, a mi nie chcesz nawet dać niespodzianki, którą dla mnie przygotowałaś?

— Mam ci przypomnieć, kto jeszcze tydzień temu naśmiewał się z brata, że będzie jechał na drobniutkiej kasztance? Jest dzielna, już raz uratowała życie króla. Jeśli to ty chciałeś ją dosiadać, mogłeś mi dać znać. Obaj jesteście dla mnie bardzo ważni. Sama nie mogę was przecież pilnować, więc powiedziałam Perełce, żeby robiła to za mnie. Wyszeptałam jej prosto do ucha: Pilnuj, żeby pan nie robił głupstw — tłumaczyła faworyta, poluźniając jeszcze trochę wodze. — Nie patrz na mnie w ten sposób, Philippie, ty rozmawiasz ze swoją Kluską, a ja ze swoją Perełką. Jak robisz taką minę, masz wzrok kota wypróż...

— Nie kończ, błagam — zaśmiał się, wchodząc jej w pół słowa.

— Kota wypróżniającego się na pustyni — dokończyła, akcentując każdy wyraz. — Chcę tylko, żebyś wrócił do domu.

Roześmiane oczy księcia zdawały się przygasnąć po ostatnim zdaniu wypowiedzianym przez Françoise. Jego piękną, delikatną twarz przysłoniły czarne chmury, podobne do tych, które wędrowały tego majowego dnia po niebie.

— Kiedyś powiedziałem Louisowi, że jako brat króla, nie mam na tym świecie miejsca, które mogę nazwać domem. Tego się trzymajmy.

Odwrócił głowę, ale i to nie zdało się na wiele. Tuż pod nim rozciągała się wielotysięczna armia, za nim w niewielkiej odległości czekał dwór, a obok niego siedziała na koniu kobieta, która była mu przecież tak bliska, jednocześnie będąc tak obcą. Cieszył się każdą chwilą spędzoną w jej towarzystwie, każdą odbytą z nią rozmową, każdym najmniejszym dotykiem, lecz nie mógł przecież powiedzieć jej wszystkiego. I ona też miała przed nim tajemnice. Wiedział to na pewno.

— Dom jest tam, gdzie ludzie, których kochamy. Twoja żona, twoje córki i twój syn. Henriette i twoje małe pociechy stały się dla ciebie bezpieczną przystanią. Razem z Minette dokonaliście ostatnio niemożliwego. Przebaczyliście sobie i się kochacie.

— W swoich napadach wciąż bezwiednie powtarza imię mojego brata. Nie potrafi pogodzić się z tym, że to ja jestem ojcem dziewczynek. Ciągle nasłuchuje odgłosu jego kroków pod drzwiami naszej sypialni, mimo że skończył z nią już dwa lata temu... Zakończył ich romans przy tamtej fontannie. Moja małżonka zupełnie oszalała i nie wiem, czy będzie jej dane wyzdrowieć.

Pan Orleanu zeskoczył z karego rumaka i usiadł na wilgotnej trawie. Niedawno padało, ziemia była więc mokra. Przymknął powieki, wsłuchując się w miarowy stukot tysięcy kroków stawianych przez żołnierzy i zwierzęta. Suknia guwernantki zaszeleściła, kiedy ułożyła się obok niego. Wciągnęli razem świeże, orzeźwiające powietrze, które unosiło się po niedawnej burzy.

— Henriette też się stara, tylko jej choroba nie ułatwia wam zbliżenia się do siebie. Zaczęła dostrzegać, że jesteś prawdziwym księciem z bajki. Po kilku latach wreszcie zauważyła, że ma wielkie szczęście, mogąc mieć ciebie za swojego męża, Philippie — odezwała się po dłuższej chwili.

Oparła ciężar swojego ciała na rękach, by przysunąć się bliżej. Tymczasem, drogę zagrodziła jej wyciągnięta w jej stronę, odziana w skórzaną rękawiczkę, dłoń. Dwudziestosześcioletni mężczyzna zmierzył ją wzrokiem, wyraźnie bijąc się z myślami, choć jego ręka nawet nie zadrżała, stanowiąc ogromny mur, przez który nie przebiłaby się nawet z całym zmierzającym ku Flandrii wojskiem.

— Ty też tak myślisz? Ty też sądzisz, że to wielkie szczęście mieć mnie za męża? Odpowiedz, obiecam ci wówczas, że wrócę z wojny.

Françoise patrzyła na niego z przerażeniem. Spodziewała się, że przed tak długim rozstaniem książę może zachowywać się dziwnie, ale to pytanie zwaliłoby ją z nóg, gdyby nie siedziała na trawie. Zastygł nieruchomo, oddzielając ich sylwetki dłonią, jakby chciał powstrzymać coś, co napierało na niego z niewyobrażalną siłą. Na jego twarzy spoczęły krople deszczu, który zaczął delikatnie siąpić z czarnych chmur oraz kosmyki ciemnych włosów, wirujące na coraz silniejszym wietrze.

— Tak... Nie wiem. Myślę, że...

— To tak, czy nie?! — krzyknął zniecierpliwiony, jakby jej odpowiedź mogła cokolwiek zmienić. — Gdyby nie było Louisa, gdyby nie było Henriette, gdybyśmy spotkali się gdzieś poza złotą klatką, czy uważałabyś, że to wielkie szczęście móc mieć mnie za męża?

— Tak, Fifciu. Nie krzycz już, proszę — odparła zrezygnowana, wzdychając głęboko.

Ton jej głosu wyprowadził go z równowagi. Zerwał się z miejsca, podszedł do swojego konia i schował swoją twarz w jego bujnej grzywie. Jego włosy zlały się z nią w taki sposób, że nie można było odróżnić, gdzie kończyła się głowa Philippe'a, a gdzie zaczynała grzywa jego wierzchowca.

— Kłamiesz! Wiecznie kogoś przede mną udajesz! Czy ty kiedykolwiek schodzisz ze sceny?! Masz w sobie jakiekolwiek ludzkie uczucia?! Bywasz czasami szczera, chociażby sama ze sobą?! Kim ty tak naprawdę jesteś?! Czego tak naprawdę chcesz?! Kogo widzisz, kiedy patrzysz w lustro?! Czy w ogóle masz odwagę w nie patrzeć?! — wrzeszczał stłumionym głosem, chowając się głębiej wśród sztywnych fal ogiera. — Dlaczego nie potrafisz normalnie odpowiedzieć na moje pytanie, tylko wzdychasz i rzucasz satysfakcjonującą dla mnie odpowiedź, bym dał ci spokój? A może ja chcę wiedzieć, jak jest w rzeczywistości, co faktycznie siedzi w twojej głowie! Czy mi się już nic nie należy? Czy ktokolwiek jest ze mną szczery lub czy ktoś zrobił coś kiedyś... tak tylko dla mnie? Tak po prostu dla mnie, by mnie uszczęśliwić? — Philippe przerwał na chwilę. Wziął głęboki oddech, wtulając się mocno w szyję swojego konia. — Myślisz czasem nie o nim, a o mnie? Czy zdarza ci się robić coś... z myślą o mnie?

Françoise podeszła ostrożnie do rumaka księcia. Przyglądała się schowanemu w jego grzywie mężczyźnie, głaszcząc delikatnie koński pysk. Przywarła policzkiem do sierści zwierzęcia. Wyciągnęła rękę w stronę swojego przyjaciela, wypuszczając spomiędzy palców to, co ściskała wcześniej w pięści. W jej dłoni zabłyszczał przedmiot, który oboje doskonale znali. Wydał subtelny, brzęczący odgłos i zaświecił nieśmiało w skrywającym się za chmurami słońcu.

— Pozbierałam wszystkie paciorki... I je nawlekłam... — zaczęła, drżącym głosem. — To twoja niespodzianka. Zrobiona z myślą o tobie. — Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, kobieta wcisnęła ulubiony różaniec z kolekcji orleańskiego pana prosto do jego kieszeni. — Ciebie też poskładam, Philippie.

Gdy tylko się cofnęła, wymacał w kieszeni to, co niegdyś przypominało mu o ich przyjaźni, a co zniszczył w komnatach swojego brata po polowaniu w Fontainebleau. Nie wiedział, dlaczego to zrobił. Dźwięk rozsypywanych kamieni przyniósł mu olbrzymią ulgę, choć wielokrotnie żałował, że pozbył się tak cennego przedmiotu. Drogiego i bogatego we wspomnienia.

Oderwał się od końskiej szyi. Jednym ruchem wskoczył na grzbiet ogiera. Nie zdążywszy jeszcze włożyć nóg w strzemiona, ruszył kłusem, zostawiając roztrzęsioną Françoise na niewielkim wzniesieniu. Odjechawszy kawałek dalej, nawet się nie odwracając, rzucił do niej kilka słów, które natychmiast zabrał wiatr:

— Nie ma potrzeby wszystkiego naprawiać. Po coś się w końcu rozsypałem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro