Rozdział 11 - Pani na teraz

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Przyjaźń z księciem orleańskim to najlepszy pomysł, na jaki kiedykolwiek wpadłaś, moja droga. Gdyby nie on, twoja stopa nie stanęłaby więcej za progiem Wersalu.

W pierwszej chwili Françoise zdołała jedynie wydać z siebie pisk podduszanego kurczaka, bo ciotka ścisnęła gorset tak mocno, że niemal całkowicie odcięła jej dopływ powietrza do płuc. Pani Maintenon chwyciła odruchowo za krawędź toaletki, by nie runąć jak długa na ziemię. Wiedziała, że ciężarne nie miały żadnej taryfy ulgowej na królewskim dworze i wciąż wymagano od nich nienagannej figury, ale nie chciała ryzykować życia swojego długo wyczekiwanego dziecka dla nieco zgrabniejszej sylwetki.

— Czyż można zaplanować sobie podobną bliskość z drugą osobą, ciociu? Po prostu wpadaliśmy na siebie tyle razy, że aż zaczęliśmy się o siebie troszczyć. Zresztą Philippe sam wmieszał się w moją intrygę, odnajdując w stajni korespondencję z monarchą. Nasza głęboka więź to zatem głównie jego zasługa — odezwała się wreszcie, uspokoiwszy oddech. Przesunęła dłonią po brzuchu, choć balowa toaleta i tak nie pozwalała jej poczuć maleństwa, na co westchnęła ze smutkiem. — Niechże tylko ciocia spojrzy... Jeszcze nawet się nie urodziło, a już próbują nas od siebie oddzielić na każdy możliwy sposób.

— Przyzwyczajaj się. Nie będziesz mogła sobie pozwolić na bezczynne leżenie w wygodnej koszuli do samego rozwiązania. Nie jesteś wszak na pozycji równej swoim rywalkom, musisz dać się zauważyć królowi. A to oznacza bezwarunkową obecność podczas grand lever, salonów, spacerów, posiłków, bankietów, polowań... Gdzie by nie spojrzał, tam winien widzieć przede wszystkim ciebie. Oczywiście w stroju godnym markizy — ciągnęła Louise, próbując namówić siostrzenicę na jeszcze ciaśniejsze zasznurowanie gorsetu. — Nie upieraj się, moje dziecko. Inaczej będziesz wyglądać śmiesznie przy Montespan. Louis ceni ją za ogromne zaangażowanie. Z tego, co wyćwierkały mi ptaszki, ostatnim razem wstała zaledwie godzinę po porodzie, by jeszcze tego samego wieczoru wpuścić go ponownie do swojego łoża.

Twarz Françoise zastygła w dziwacznym grymasie. Mimowolnie wyobraziła sobie, że znajduje się na jej miejscu i musi sprostać wygórowanym, nieraz do prawdy wymyślnym wymaganiom króla, pomimo wrażliwości wyczerpanego rodzeniem ciała. Natychmiast poczuła bolesny dreszcz rozchodzący się między jej nogami.

— Może zabrzmi to nieszczerze, ale czasami robi mi się żal Athénaïs... Musi czuć się wiecznie zagrożona, skoro jest gotowa na tak wiele.

— Przecież ty też jesteś zdolna do wszystkiego. Znam cię, Françoise. Jako jedyna z całej rodziny przypominasz właśnie mnie. Widziałam na własne oczy, jak wkradłaś się w łaski władcy. Szłaś po swoje jak burza. Nie zważałaś na nic ani na nikogo.

Markiza uśmiechnęła się z niezrozumiałą dla Louise satysfakcją. Już od pierwszego dnia, odkąd na poważnie zainteresował się nią król, miała przed ciotką wiele tajemnic. Nigdy nie przyznawała się na głos do swoich małych potknięć lub wielkich porażek. Nie powiedziała jej o tym, że trzymała w sekrecie romans Marie Thérèse dla dobra delfina. Nie zająknęła się też słowem o wywiezieniu ciężarnej Mademoiselle de la Vallière do klasztoru i wylaniu do kwiatka trucizny, którą ofiarowała jej Hiszpanka.

Pani d'Aubigné wolała, by starsza kobieta była z niej dumna, niż znała całą prawdę na jej temat. By miała poczucie, że realizuje swoje niespełnione marzenia rękami bezwzględnej podopiecznej. By nie bała się, że jej mała Françoise nie ma szans w starciu z osobami pokroju Montespan przez uwierające ją gdzieniegdzie od czasu do czasu sumienie. To właśnie ono, niby krępujący niektóre ruchy gorset, nie pozwalało jej odważyć się na jakiś okrutny czyn, którym nieodwracalnie zatrułaby swoje serce, wbijając w nie przesiąknięty jadem nienawiści sztylet.

Ten, kto chce grać fair, z reguły przegrywa. Dopiero podróż do Orleanu uświadomiła Madame de Maintenon, że istnieje jednak coś znacznie gorszego od przegranej — zwycięstwo, za które płaci się za dużą cenę.

— Muszę przyznać, że ma ciocia całkiem niezłe te swoje dworskie ptaszki... Ale jest wiele takich rzeczy, o których nawet nie przyjdzie im do głowy zaćwierkać. Nie pokładałabym w nich zatem zbyt wielkich nadziei, kimkolwiek są i skądkolwiek śpiewają — wyjaśniła enigmatycznie, napotkawszy jej pytające spojrzenie.

Nie wiedząc, co odpowiedzieć, Louise zacisnęła raz jeszcze sznurówki gorsetu. Françoise początkowo zagryzała dzielnie wargi, lecz ostatecznie obawa o zdrowie dziecka wzięła górę, dlatego też stanowczo odsunęła się od krewnej.

— Montespan ma wystarczające wcięcie w talii za nas dwie — rzuciła złośliwie, po czym wskazała swoim damom na wyszywaną złotymi nićmi wierzchnią spódnicę, którą należało jeszcze zawiązać na dwóch spodnich warstwach. — To i tak cud, że zdołałam się wcisnąć w kreację sprzed pięciu lat. Król nawet nie zauważy kilku centymetrów różnicy, gdy ta bladożółta suknia przywoła w nim piękne wspomnienia z naszego pamiętnego balu w Fontainebleau.

— Zaiste... Gdybym nie kazała jej poszerzyć, nasz misterny plan ległby w gruzach i musiałabyś iść w czymś innym. Nie kontrolujesz się przy jedzeniu, przez co roztyłaś się jak świnia. Kiedy na ciebie patrzę, nie widzę już w tobie tej tajemniczej piękności, która bezczelnie uwiodła monarchę nie tylko osobistym urokiem, ale też ponętnym ciałem. Módl się, by Louis wciąż znajdował cię pociągającą, dziecko. Obawiam się, że w obecnym stanie... możesz napotkać w tej sferze na pewne trudności.

Pani Maintenon odniosła wrażenie, iż się przesłyszała. Dopiero zaskoczony wzrok krzątających się przy niej panienek upewnił ją co do autentyczności wypowiedzianych przez ciotkę słów. Była guwernantka rozchyliła bezwiednie wargi, czując uderzającą w nią niespodziewanie falę gorąca. Mimo że jej nogi stały się nagle jak z waty, utrzymała dumną postawę z wyprostowanymi plecami i butnie zadartym podbródkiem. Jedynie jej uniesiona przez gorset pierś zadrżała nieco mocniej, a ze zgaszonych oczu popłynęła samotna łza.

— Za kilkanaście tygodni spodziewam się przyjścia na świat dziecka — powiedziała beznamiętnie Françoise, choć jej głos subtelnie załamał się pod koniec zdania.

— To żadna wymówka. Montespan rodziła pięciokrotnie, w tym cztery razy dla króla. Wygląda wciąż lepiej od ciebie, a ty jeszcze nie dałaś mu potomka.

— Chciałam cioci przypomnieć, że to nie jest moja pierwsza ciąża. Gdyby markiza nie zabiła mojego maleństwa...

— To roztyłabyś się jeszcze pokaźniej — przerwała ostro Louise, ściskając szyję siostrzenicy perłowym naszyjnikiem — i kto wie, czy Louis w ogóle by na ciebie wtedy spojrzał. Na twoim miejscu wcale bym się mu nie dziwiła. Dookoła niego gnieżdżą się szesnastoletnie dziewice, chętne oddać mu się na każde skinienie. Być może Aténaïs wyświadczyła ci nawet nieświadomie przysługę, pozbywając się z twojego łona płodu. Jeszcze umarłabyś przy porodzie. Albo, co gorsza, przytyła na tyle, że nie zmieściłabyś się przez drzwi.

— Od kiedy to kilka dodatkowych centymetrów w talii jest gorsze niż śmierć? — oburzyła się młoda wdowa, starając się puścić mimo uszu bezczelną wzmiankę o swoim nienarodzonym dziecku.

— Odkąd jest się faworytą króla, której być albo nie być zależy od tego, czy ten będzie chciał się z nią pieprzyć. Etap dworskich zalotów i miłosnych gierek już dawno się dla was skończył, Françoise. Teraz musisz wykazać się przede wszystkim w łożu, nie w czczej gadaninie. Nie myśl zatem, co mu powiesz, ale jak go zadowolisz... Najlepiej demonstrując jak najmniej ciała, póki nie doprowadzisz go do akceptowalnego stanu.

Tego było już za wiele. Pani d'Aubigné odstawiła z hukiem drewnianą szkatułkę, aż strojące ją służące podskoczyły w miejscu. Jej oczy zaszkliły się z wściekłości, a skóra przybrała czerwonawy odcień. Przesuwając palcami po spoczywającym na obfitej piersi sznurze pereł, rodzinnej pamiątce zakładanej tylko na wyjątkowe okazje, utrzymywała agresywny kontakt wzrokowy z ciotką.

— Te perły nosiła moja babka na dworze pierwszego Burbona zasiadającego na francuskim tronie. Potem moja matka pożyczyła je tobie, byś godnie prezentowała się przed jego synem. Teraz, prawie wiek później, mam je na sobie w pałacu jego wnuka. Na szczęście nigdy nie wychodzą z mody. I ja również nie zamierzam przeminąć bez echa wśród tego morza koronek, tiulów i fałszywie świecących kamieni. Nawet w Wersalu, gdzie krój sukni zmienia się co sezon, moda na pewne rzeczy... oraz ludzi... nie ustaje — wycedziła przez zęby, złapawszy kilka płytkich, przerywanych oddechów. — Jeszcze się ciocia przekona, że moje miejsce jest u boku króla. Jeśli nie w jego łożu, to w sercu. Wszyscy, którzy dziś nazywają mnie pogardliwie Madame de Maintenant, wkrótce uświadomią sobie, iż Pani na teraz będzie trwać blisko Słońca do końca jego dni. [1]

— To całkiem odważna deklaracja jak na wątpliwej urody kobietę, która dopiero co wróciła z wygnania, nie sądzisz?

— Ta wątpliwej urody kobieta, która dopiero co wróciła z wygnania, rozkochała w sobie władcę, nim ujrzał jej twarz bez maski. Rozbudziła jego pożądanie za pomocą głupiej kartki papieru, nim spotkał ją osobiście. Miesiącami podsycała jego pragnienie podczas pełnych galanterii schadzek, nim pozwoliła mu się posiąść. Jeśli król nie kochał wówczas jej duszy, to co? — próbowała przekonać bardziej samą siebie niż swoją mentorkę.

Mimo wygłoszenia ognistej przemowy Françoise nie zdołała się powstrzymać od krytycznego spojrzenia na swoją sylwetkę. Od razu odniosła wrażenie, że stała się jakaś kanciasta i nieforemna, jej skóra straciła młodzieńczy blask, a lodowate tęczówki płonący w nich ogień. Ale czyż nie miała prawa nieco zbrzydnąć, skoro i tak nigdy nie uważano jej za piękność i nie uzależniano jej sukcesu od urody? Przecież gdyby te pięć lat temu na balu w Fontainebleau wyglądała dokładnie tak jak teraz lub gorzej, Louis i tak by ją pokochał. A przynajmniej ona z całą pewnością pokochałaby jego, nawet jeśli twarz kochanka znaczyłyby już pierwsze zmarszczki, a brzuch zbyt mocno odstawał od klatki piersiowej.

Louise spryskała siostrzenicę deszczem duszących, nieznośnie słodkich perfum, po czym podała jej przytwierdzoną do cienkiego patyczka, mieniącą się złotym brokatem maskę. Madame d'Aubigné schowała się za nią z ochotą, nie chcąc dłużej patrzeć na swoje odbicie. Zarzuciła na nagie ramiona cienki, półprzezroczysty szal, mając nadzieję, iż przykryje on wszelkie troski.

Tej nocy trafiła się jej bowiem niepowtarzalna okazja — podczas maskarady nie musiała być koniecznie siostrą zdrajcy. Miała szansę znów wcielić się w tajemniczą nieznajomą, zupełnie niezwiązaną z Constantinem i zupełnie odpowiednią do dworskiego flirtu... Jeśli tylko król zechce zagrać z nią jeszcze raz w tę samą miłosną grę oraz udać, że jej nie rozpoznał.

Pani Maintenon poczuła ścisk w żołądku, obserwując krzątającą się ciotkę i uświadamiając sobie, jak niewiele łączyło ją z nędzną resztką rodziny oszczędzoną przez los. Jej najmilszy papa rozpłynął się w powietrzu za horyzontem oceanu, surowa, choć kochająca matka została pochłonięta przez wody Sekwany, ciało Charles'a objęły ogniste języki, a Constantina zabrała ziemia. Wyglądało to tak, jakby cztery żywioły sprzymierzyły się przeciwko bezbronnej szlachciance, by odebrać jej wszystko, co miało dla niej jakiekolwiek znaczenie. A ona, Françoise, mogła jedynie biernie obserwować poczynania kapryśnej Fortuny, dającej jej w zamian rzecz doprawdy nędzną — miłość króla, której ten wiecznie jej szczędził.

***

Marie Louise przylgnęła całym ciałem do futryny drzwi i, wbijając się w nią paznokciami, wychyliła się w bok, by dojrzeć jak najwięcej z tego, co działo się wewnątrz. Jej oczy zaświeciły się z zachwytu na widok tysięcy świec tańczących w kryształowych kandelabrach, które odbijały z kolei sylwetki wirujących na parkiecie gości przystrojonych w pióra, koronki i brokatowe tiule. Dziewczynka rozchyliła usta w niemym podziwie, a jej zmysły stały się nagle tak przesycone, że przyciągnęła do siebie niedyskretnie siostrę, aby i ona ujrzała to wspaniałe widowisko. Widowisko, jakim był bez dwóch zdań bal maskowy organizowany przez Króla Słońce.

Już w momencie, gdy zbliżały się do bankietowej sali, przeszły je dreszcze na sam dźwięk głośnej muzyki wygrywanej przez ogromną orkiestrę Lully'ego. Akompaniował jej gwar rozmów dziesięciu tysięcy osób, szelest ich najlepszych szat, stukot zarówno męskich, jak i damskich obcasów oraz trzepot pozłacanych wachlarzy, niby motylich skrzydeł. Teraz, widząc to wszystko z bliska, zapragnęły przeżyć w ułamku sekundy kilkanaście wiosen, by móc popłynąć na falach tego kuszącego, rozciągającego się przed nimi morza, którego wody pozostawały dla nich wciąż zakazane.

Tak w zasadzie to dlaczego? Przecież świat dorosłych charakteryzował się cudowną, galanteryjną fasadą, przed którą eleganccy dżentelmeni paradowali ramię w ramię z urodziwymi niewiastami, nalewając im od czasu do czasu tego obrzydliwego, okrutnie gorzkiego, musującego trunku. Bal maskowy zdawał się miejscem znacznie mniej brutalnym niż zbudowana na małej wysepce w wersalskim parku, drewniana twierdza, gdzie dziewczynki bawiły się ze swoim kuzynostwem. Tam bynajmniej nikogo nie obchodziło, że były damami, każdy mógł bowiem dostać w łeb, jeśli próbował nieproszony wedrzeć się przez fosę. Tymczasem dorośli składali sobie pokłony, całowali się po rękach i prowadzili długie, sztucznie ugrzecznione rozmowy! Chyba już pozapominali o trudach prawdziwego życia, jakich doświadczali jako dzieci.

— Warto było uciec guwernantce — wyszeptała Marie Anne, opierając się na ramieniu siostry bliźniaczki. — Zaraz nas znajdzie, mamy niewiele czasu. Widzisz gdzieś naszego papę?

— Tylko grubego ministra Louvois. Trudno go nie zauważyć, gdziekolwiek by nie wszedł.

Księżniczki zachichotały równocześnie. Wzbiły się na czubki palców i zgodnie wyciągnęły szyje, by wyłowić z tej bezkształtnej, wielobarwnej masy ludzi jakieś znajome sylwetki. Kilka razy po cichu obśmiały toaletę któregoś z gości, jednak tak naprawdę obie sprzedałyby duszę diabłu, gdyby ten umożliwił im uczestnictwo w maskaradzie.

— Ta pokraka wciąż nie potrafi was upilnować? — zapytał wysoki, szyderczy głos. Dwie pary ciemnych oczu zwróciły się natychmiast w stronę górującego nad nimi mężczyzny. Philippe de Lorraine nonszalancko podkręcał sobie wąsa, trzymając pod ramię korpulentną blondynkę. — Trzeba będzie ją wymienić. Na szczęście mam już parę kandydatek, które całkiem mi się podobają.

— To twoje córki, panie? Są przepiękne! Wyglądają jak dwa identyczne aniołki — zapiała młoda niewiasta.

— Nie, to nie moje! Niech Bóg broni!... Ale poniekąd robię tym diablicom za tatusia, Madame. Jestem, jak się przekonasz, człowiekiem bardzo uczynnym, toteż nie odmawiam pomocy mojemu nieszczęsnemu przyjacielowi z racji na nasze... głębokie relacje. Nieraz głębsze niż życzyłby sobie tego dwór.

Chevalier uśmiechnął się nieszczerze do Marie Louise i Marie Anne. Na dowód swych słów spróbował nawet pogłaskać jedną z nich po policzku, ale ta prędko ugryzła go w palec, więc wycofał w popłochu rękę. Kobieta skwitowała to głośnym, niewymuszonym chichotem.

— Chyba pana nie lubią — zarechotała, patrząc na nie z przedziwną czułością.

— Nonsens! To biedne sierotki, niedawno zmarła im matka. Dlatego czasami mogą dziabnąć jak zapchlone, nieszkodliwe kundelki — wytłumaczył spokojnie, usiłując obrócić całą sytuację w żart. — Będzie dla nich pani jak zbawienie, Elisabeth Charlotte. Ma pani bowiem przed sobą swoje przyszłe pasierbice.

Brwi rozpromienionej damy powędrowały gwałtownie do góry. Jej pogodna twarz wykrzywiła się w pełnym podekscytowania wyrazie, a grube wargi odsłoniły rząd białych zębów. Chevalier zmarszczył czoło, nieprzyzwyczajony do widywania tak szerokiego uśmiechu wśród francuskiej szlachty. Przybyszka z Palatynatu będzie musiała się jeszcze wiele nauczyć, ale na razie to on bardziej potrzebował jej niż ona jego. Nie zamierzał wszak spędzić reszty swoich dni w Lotaryngii zamiast u boku królewskiego brata.

— Jaka miła niespodzianka! A niech to, nie spodziewałam się was spotkać tak wcześnie, więc zostawiłam wasze powitalne prezenty w moich apartamentach! Proszę, mówcie mi Liselotte, tak nazywają mnie wszyscy moi przyjaciele. Wy zatem musicie być Marie Louise i Marie Anne, tylko która to która?

Czterolatki na moment oderwały roziskrzone ślepia od pulchnej blondynki. Popatrzyły po sobie skonsternowane, jakby usiłując porozumieć się samym spojrzeniem, jaką strategię najlepiej byłoby przyjąć w obliczu tej nienaturalnie rozchichotanej istoty. Ostatecznie zdecydowały się milczeć i tym sposobem zyskać więcej czasu na dalszą obserwację Elisabeth Charlotte.

— Ach, może chcecie, żebym zgadywała? Dobrze! A zatem...

— Niechże się pani nie kłopocze! To niewychowane, paskudne dziewuchy, nawet własny ojciec nie darzy ich miłością. Na ogół posyłamy je do Saint-Germain, by nie przynosiły wstydu na dworze, bo i tak nikt tu za nimi nie tęskni — przerwał jej Chevalier. — Poszły do siebie jedna z drugą, ale już! Osobiście dopilnuję, by książę orleański dowiedział się o waszym bezczelnym zachowaniu!

Bliźniaczki nawet nie drgnęły. Wpatrywały się uparcie swoimi wielkimi oczami w Lotaryńczyka, początkowo bezgłośnie sprzeciwiając się jego autorytetowi. Dopiero po chwili któraś Marie zmarszczyła wściekle brwi i odezwała się cieniutkim, choć stanowczym głosem:

— Ciekawe, jak to zrobisz, skoro papa w końcu się na tobie poznał! Odesłał cię do domu, a ty wróciłeś bez pozwolenia!

— Pan ojciec już nie chce być twoim przyjacielem ani kochankiem! — wtórowała jej druga, powtarzając zasłyszane w Orleanie słowa.

— Myślisz, że wrócisz do łask Monsieur, podlizując się jego przyszłej żonie?

— Powinieneś się wstydzić swojego zachowania!

Szeroki uśmiech gwałtownie spłynął z twarzy Liselotte. W mgnieniu oka stał się on jedynie wspomnieniem, ustąpiwszy miejsca wyrazowi głębokiego niedowierzania. Emocje przybyszki z Palatynatu można było czytać jak otwartą księgę, co przypadło do gustu orleańskim księżniczkom. Czyżby do Wersalu nareszcie zawitał ktoś odważny na tyle, by zachowywać się autentycznie?

— Twierdziłeś, panie, że Philippe d'Orléans jest twoim oddanym towarzyszem... — powiedziała z wyrzutem.

— Chyba nie da pani wiary dzieciom! Niedługo w sali zjawi się król, chodźmy już, bo czas nagli. Proszę, Madame... Wyjdzie pani na niedorzeczną, jeśli postawi pani słowa kilkulatek ponad zeznania dorosłego mężczyzny!

Elisabeth Charlotte chwyciła niezgrabnie suknię i wykonała kilka stanowczo zbyt długich jak na damę kroków wprzód. Pochyliła się nad Chevalierem, po raz pierwszy unosząc kąciki ust w pełnym ironii, nieszczerym uśmiechu.

— Mam właśnie przed sobą kochanka mojego przyszłego męża... — wydusiła. — Doskonale zdaję sobie sprawę, że już i tak wyszłam na wystarczająco niedorzeczną. Więcej niedorzeczności z mojej strony raczej nie zdoła więc zaszkodzić mnie... A co najwyżej może zaszkodzić panu. Wobec tego uprzejmie radzę, by od tej pory trzymać się ode mnie z daleka.

Nim Philippe de Lorraine zdołał otrząsnąć się z szoku, obie Marie rzuciły się do ucieczki, a Liselotte wmieszała się w tłum gości. Stał zatem na środku przejścia jak dodatkowa, niepotrzebna nikomu kolumna, która utrudniała cyrkulację tysiącom osób zgromadzonym na maskaradzie. Ostatecznie zacisnął jednak zęby, poprawił poły swojego kaftana i zaczął rozglądać się wśród dworzan w poszukiwaniu kogoś innego, kto mógłby potencjalnie pomóc mu odzyskać przychylność Monsieur. Nie na darmo tłukł się przecież powozem z Lotaryngii do Wersalu!

Ze zdziwieniem natknął się na markizę de Maintenon, lecz nie zamienił z nią nawet jednego słowa. Wiedział bowiem, że zmarnowałby czas, usiłując zmanipulować Françoise, którą książę na pewno uraczył już swoją własną wersją zdarzeń. Ukłonił się grzecznie Madame de Montespan, by nie palić za sobą mostów w drugim stronnictwie, gdyby nie udało mu się ponownie zbliżyć do dawnego kochanka. W razie czego pozdrowił też Louise de la Vallière. Mimo iż szczerze wątpił w użyteczność tej głupiutkiej panienki, niezbadane są wyroki boskie i sympatie króla. A nuż znowu mu się przypomni, że kiedyś się w niej kochał.

Kątem oka wyłapał wianuszek zniewieściałych, upudrowanych mężczyzn, którzy rżeli jak ogiery wpuszczone w maju na padok klaczy, chociaż w ich przypadku trafniej byłoby rzec, że parskali radośnie jak ogiery wbiegające o dowolnej porze roku na padok innego ogiera, preferowanie królewskiego brata. Bez trudu rozpoznał kilku starych przyjaciół pana Orleanu, którzy jeszcze niedawno rzuciliby się w jego stronę w głębokim ukłonie. Teraz krążyli jak sępy wokół hrabiego Armanda de Guiche, przewidując, że to on stanie się nowym ulubieńcem księcia. Dalej, nieco z boku trzymali się nieśmiało na oko piętnastoletni chłopcy, zapewne ich protegowani, za pomocą których faworyci zamierzali wkupić się w łaski Monsieur. Po wielu latach nie wszyscy wyglądali wszak na tyle pięknie i młodo, by móc zadowalać go osobiście.

— Gdyby nie świadkowie, nigdy nie uwierzyłbym, że Madame strzeliła sobie w łeb! Ale cóż się dziwić, panowie, kiedy Minette musiała znosić stałą obecność kawalera lotaryńskiego? Gdy go widzę, też mam ochotę przystawić sobie lufę do skroni! — zawołał hrabia, wywołując salwę służalczego śmiechu wśród podpitych jegomościów. — Wielka szkoda pani Henriette... Jak wiecie, niegdyś byłem jej petit-ami, co skłóciło mnie na pewien czas z Jego Książęcą Mością! Ale świadomość, że posuwałem nałożnicę monarchy, sprawiała, że sam czułem się jak król i nie mogłem odmówić sobie tej przyjemności! [2]

— No, żebyś się tylko nie zdziwił, jak któregoś razu nie wrócisz z wojny u boku władcy, panie de Guiche. Louis łatwo nie zapomina, kto, kiedy i czyim kosztem chciał wspiąć się wyżej w hierarchii, niż powinien — rzucił niby od niechcenia Chevalier, przeciskając się przez grupkę faworytów. — Zawsze należałeś do grona tych, co to sami kładą sobie głowę pod miecz, a potem udają zaskoczonych, że znienacka spadło na nich jakieś ostrze.

— A ty co, księciuniu? Zabłądziłeś, czy przyszedłeś szukać nowych przyjaciół?

— Nieważne, jak bardzo byłbym zdesperowany, z całą pewnością nie szukałbym ich TUTAJ — odparł kawaler, patrząc wymownie na kilkunastoletnich chłopców, jakby chciał ich ostrzec, że w tym zepsutym towarzystwie nie spotka ich nic dobrego.

Philippe de Lorraine ruszył dyskretnie za dojrzaną wcześniej Mademoiselle de la Vallière, która wyraźnie zmierzała w stronę Athénaïs. Zarówno obrany przez panienkę kierunek, jak i przerażony wyraz jej zapłakanej twarzy, upewniły go w przekonaniu, że warto byłoby zakręcić się gdzieś w okolicy, mając uszy i oczy szeroko otwarte. Z udawanym entuzjazmem wzniósł więc toast ze stojącą nieopodal damą w różowej sukni, a usłyszawszy, że kobieta z chęcią napiłaby się jeszcze szampana, obsługiwał ją tak długo, aż taca kelnera zupełnie opustoszała. Pomimo horrendalnej ilości spożytego alkoholu jego towarzyszka nie wyglądała bynajmniej na nietrzeźwą, gdyż trzymała się prosto i z ochotą pochłaniała kolejne trunki, podczas gdy on przysłuchiwał się pobliskiej rozmowie.

— Zaraz powinien zjawić się król. Dopilnuj, by cię zobaczył, nim wyjedziesz z pałacu. Lepiej nie kusić losu, nie wywiązując się z danego mu słowa. Chociaż z tobą Fortuna i tak obchodzi się nader łaskawie — szepnęła Montespan, pochylając się nad Louise. — Głupi ma wszak szczęście — dodała w myślach.

— Owszem, Madame. Jestem szczęśliwa, że Bóg ofiarował mi tak dobrą przyjaciółkę jak ty.

Markiza uśmiechnęła się samymi wargami, po czym zasłoniła je pośpiesznie wachlarzem. Mimo że spod maski nie było widać wiele z jej mimiki, oczy niewiasty z całą pewnością zachowały martwy wyraz. Jeśli zabłysła w nich jakaś iskierka, wydawała się raczej nie wyrażać sympatii, lecz czystą przebiegłość.

— Suma, którą mi przekazałaś, wystarczyła na opłacenie usług moich ludzi, przygotowanie powozu i przekupienie strażników u bram... Musisz jednak wiedzieć, że kupno mojego milczenia to zupełnie inna sprawa.

— Pani... Nie mówisz chyba poważnie? Myślałam, że dyskrecja z twojej strony jest już wliczona w cenę — spanikowała Louise. — Błagam cię, muszę się stąd wydostać. Każdy dzień spędzony w tym pałacu to dla mnie piekielne cierpienie. Powiedz mi, ile powinnam jeszcze dopłacić, a zrobię to bez wahania.

— Nie potrzebuję twoich pieniędzy, zostaw je lepiej dla dzieci. Pragnę jedynie, byś wyświadczyła mi niewielką przysługę. Czyż sama przed chwilą nie powiedziałaś, że jestem twoją przyjaciółką? Pomóżmy więc sobie nawzajem... jak przyjaciółka przyjaciółce.

Mademoiselle de la Vallière przestąpiła nerwowo z nogi na nogę. Uciekła wzrokiem od przeszywającego spojrzenia Athénaïs niczym bezbronna łania niechcąca patrzeć w oczy wygłodniałego wilka.

— Dlaczego wydaje mi się, że życzysz sobie, żebym kogoś zamordowała, Madame? — zapytała, prawie nie poruszając swoimi bladymi wargami.

— Bo nasłuchałaś się głupot na mój temat i twoja naiwna główka dała się zmanipulować, Louise. Nie martw się jednak. To nie twoja wina, te oszczerstwa bywają bowiem bardzo wyrafinowane... Daję ci właśnie szansę, byś przekonała się, jaka jestem naprawdę. Co więcej, możesz uratować przy tym niewinne życie. Zapewniam cię, iż wypełniając moje polecenie, przypodobasz się Bogu, a może nawet odkupisz się z grzechu cudzołóstwa.

Panienka od razu odwróciła się z zaciekawieniem w stronę markizy, mimo że cała sala wypełniła się właśnie gromkimi brawami i wiwatami na cześć dołączającego do zabawy monarchy. Mademoiselle de la Vallière ujrzała w szlachetnych tęczówkach Montespan odbicie dwóch mężczyzn we wspaniale błyszczących, złotych szatach, którzy szli dumnie ramię w ramię, jeden piękniejszy od drugiego. Wkraczali do środka, obejmując się jak bracia, z twarzami majestatycznie zastygłymi bez wyrazu pod metalicznymi maskami. Z oddali wyglądali jak bliźniacy, jak dwaj spartańscy królowie gotowi piastować razem najwyższy urząd, nie wydzierając sobie nawzajem władzy. Louis oraz Philippe prezentowali się zupełnie tak, jakby dziś wyjątkowo po niebie mogły wędrować naraz dwa słońca, każde odbijające światło tym mocniej, im jaśniej świeciła sąsiednia gwiazda. A potem Athénaïs zamknęła oczy i Louise nie widziała już nic — wszystko bezpowrotnie zgasło, pogrążając się w nieprzeniknionej ciemności.

— Pamiętasz, jak Hiszpanka chciała zabić twoje nienarodzone dziecko? — podjęła nagle markiza. Jej rozmówczyni skinęła głową, choć nie zrozumiała, dlaczego kobieta niespodziewanie wróciła do tej kwestii i skąd o niej w ogóle wiedziała. — Kto zdecyduje się zrobić coś jeden raz, nie zawaha się przed uczynieniem tego ponownie... Maintenon jest doprawdy tępa, że przyjechała tu w takim stanie. A pomyśleć, że jeszcze niedawno tak dobrze jej szło kreowanie się na godną mnie rywalkę.

— Marie Thérèse planuje... z-zamordować d-dziecko Françoise?

— Skądże! Już to zrobiła... Na razie d'Aubigné wydaje się cała i zdrowa, ale trucizna niedługo zacznie działać. Gdy moi ludzie odkryli spisek, skonsultowałam się z pewnym alchemikiem, który przygotował mi antidotum. Niestety mieliśmy jedynie szczątkowe informacje o zamiarach królowej, znaliśmy jednak nazwę substancji, więc takie rozwiązanie wydało się nam najrozsądniejsze... Pojmujesz już, do czego jesteś mi potrzebna?

Dostrzegłszy zupełne niezrozumienie w oczach Louise, Montespan westchnęła z dezaprobatą. Wzięła głęboki oddech i kontynuowała protekcjonalnym tonem:

— Pani Maintenon nie przyjmie nic z moich rąk, bo będzie mnie podejrzewać o najgorsze zamiary... Ale ciebie lubi, przecież kiedyś uratowała ci nawet życie. Wasze relacje nie są tak napięte, więc tylko ty możesz ją ocalić, podając jej antidotum. Chyba nie pozwolisz, by ta zawistna hiszpańska dewotka znów osiągnęła swój cel? Teraz wszystko zależy od ciebie i od twoich decyzji. Moja rola dobiegła już końca.

To powiedziawszy, markiza wspięła się na palce, po czym pomachała żywo w stronę kelnera niosącego na tacy dwa kieliszki. Z kurtuazyjnym uśmiechem na ustach mężczyzna wcisnął w ręce panienki wypełnione winem kryształy, ignorując przerażenie malujące się na jej twarzy.

— Dlaczego tak w ogóle pomagasz Françoise, pani? Nie znosicie się...

— A dlaczego ona pomogła wtedy tobie? Zastanawiałaś się kiedyś nad tym? — syknęła z wyrzutem Athénaïs. — Wyjeżdżasz stąd na zawsze, by odpokutować za swoje grzechy w klasztorze i nawet w takim momencie nie jesteś w stanie wykrzesać z siebie nieco człowieczeństwa? Już zawsze będziesz tchórzem, który lęka się własnego cienia na tyle, by nie ocalić niewinnego życia, kiedy ktoś inny podsuwa ci rozwiązanie... dosłownie na tacy?

Chevalier poczuł, jak po jego plecach i udach popłynęły pojedyncze strużki potu. Wiedział już, że Montespan trafiła w czuły punkt dziewczyny. Gdyby sam chciał zmanipulować Louise, uderzyłby właśnie w to miejsce i wyżywał się na nim tak długo, aż nie osiągnąłby zamierzonego skutku. Gdy podawał kolejny kieliszek wina damie w różowej sukni, wszystko w nim krzyczało, iż Mademoiselle de la Vallière z całą pewnością zrobi to, czego oczekuje od niej królewska metresa, a on, Philippe de Lorraine, jakkolwiek nie byłby okrutny, zły i podły, powinien jej w tym jakoś przeszkodzić.

Tylko jak? Przecież nie mógł tak po prostu wtrącić się w rozmowę! Athénaïs bez cienia wątpliwości odebrałaby mu wówczas życie jeszcze przed wschodem słońca, a umieranie za bękarta Françoise bynajmniej nie leżało w jego planach na najbliższą przyszłość.

— Musisz tylko podjąć decyzję. Śmiało, to bardzo proste. Ofiarowujesz życie lub je odbierasz... Czyż nie jesteś teraz jak Bóg, Louise? — ciągnęła Madame de Montespan łagodnym głosem. Kawaler lotaryński mimowolnie wziął te słowa do siebie. Czy tego chciał, czy nie, będąc świadkiem tej sceny, on też stał się w tej chwili Bogiem.

Książę miał zwyczaj bywać ze sobą szczerym, choć niejednokrotnie szczędził tej otwartości innym. Dlatego też, kiedy we wnętrzu tego zgniłego do szpiku kości oportunisty, za którego w głębi duszy się uważał, rozległ się po raz pierwszy w życiu gardłowy ryk sumienia, początkowo nie mógł w niego uwierzyć. Uświadomiwszy sobie jednak, że to być może właśnie na ten ryk czekał przez dwadzieścia sześć lat, zupełnie stracił panowanie nad swoimi kończynami. Gdy jego trzęsące się dłonie oblały się winem, pozbył się wszelkich złudzeń — jeśli stchórzy, będzie miał na rękach już nie wino, lecz krew.

Łapczywie wciągnął powietrze do płuc. Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę przeciwną do kobiet, zostawiając damę w różowej sukni bez słowa wyjaśnienia. Nawet gdyby chciał się z nią pożegnać, z jego gardła wydobyłby się chyba tylko żałosny pisk. Stchórzył. Nie miał odwagi przeciwstawić się Montespan, nie był zdolny do heroicznych czynów i nie potrafił patrzeć swoim strachom prosto w oczy. Obok swojego imienia zanotował w głowie obelżywe, lecz w pełni zasłużone słowo tchórz. Mimo wszystko był pewien, że jakoś się do niego przyzwyczai, tak jak do wszystkich innych epitetów, które sobie nadał. Teraz liczyło się tylko jedno — musiał natychmiast umyć ręce.

Kiedy jednak podstawił je pod kojąco chłodny strumień wody, nie zaznał ulgi. Wciąż zdawało mu się, że skórę jego dłoni oblepiał brud, którego nie sposób było zetrzeć. Patrzył jak zahipnotyzowany na wylewającą się z dzbanka ciecz, aż ta nie przemieniła się w kilka marnych kropel stukających nieznośnie głośno o metalowy półmisek. W jego odbiciu spostrzegł niespodziewanie pokojowca króla.

Monsieur Bontemps — wydusił, gdy tysiące myśli przegalopowało przez jego głowę. Może nie wszystko było jeszcze stracone? — En effet, c'est un BON TEMPS pour vous croiser! [3]

Nim Alexandre zdołał cokolwiek powiedzieć, kawaler lotaryński odciągnął go stanowczym ruchem na bok, rozejrzał się uważnie dookoła, po czym spojrzał na niego z powagą i naciskiem. Mężczyzna nie dał po sobie poznać zdziwienia, jakie wywołało w nim tak nietypowe dla Chevaliera zachowanie, choć dojrzawszy zwierzęce przerażenie w oczach młodego księcia, natychmiast uderzyła w niego fala gorąca.

— Pozwolę sobie uprzedzić wszelkie pytania... Nie, nie ma pan absolutnie żadnego powodu, żeby mi wierzyć, ale ja i tak wszystko opowiem, bo to będzie od teraz pana odpowiedzialność... Louise de la Vallière niesie właśnie truciznę w stronę Françoise d'Aubigné i jakkolwiek głupio to nie zabrzmi... to nie jej wina. Ona nie ma bladego pojęcia, co robi... Może pan z tym zrobić, co pan chce, ja już umyłem od tego ręce.

Źrenice pana Bontemps nieznacznie się rozszerzyły, a żuchwa niemal niezauważalnie spięła. Wykonał kilka szybkich ruchów gałkami ocznymi, zanim ponownie utkwił wzrok w rozmówcy.

— Naprawdę aż tak bardzo bałeś się pokrzyżować czyjeś plany, Philippie? — rzucił oschle, ruszając czym prędzej w stronę Louise.

Pokojowiec zręcznie przecisnął się przez tłum i chwycił za ramię dawną ulubienicę władcy w taki sposób, jakby zapraszał ją do tańca lub pragnął najzwyczajniej w świecie zamienić z nią kilka słów. Jasnowłosa panienka przystanęła, oddychając nienaturalnie szybko.

— Chciałbym się z tobą napić, Mademoiselle. Chyba że niesiesz wino dla kogoś innego... Na przykład dla pani Maintenon.

Dziewczyna nierozważnie uciekła spojrzeniem w kierunku Françoise. Nie wiedziała, ile czasu tkwiła tak w zupełnym otępieniu, ani kiedy pod jej powiekami zebrały się łzy.

— Proszę mnie zostawić — wychlipała bezsilnie. — Nie zamierzam pić w pana towarzystwie.

— I bardzo dobrze. Tu jest trucizna, dziecko.

Wznosząca się i opadająca w zawrotnym tempie pierś damy zatrzymała się w ułamku sekundy. Gdy uświadomiła sobie, że Madame de Montespan mogła ją oszukać, krew odpłynęła z jej twarzy. Wnet wyciągnęła szyję ku pani d'Aubigné.

Szlachcianka w bladożółtej kreacji zbliżała się z tajemniczym uśmiechem na ustach w stronę króla, który również szukał jej wśród gości. Louise obserwowała w milczeniu spotkanie stęsknionych po wielu miesiącach rozłąki kochanków. Niewielkie ukłucie zazdrości przemieniło się stopniowo w ukojenie rozchodzące się po całym jej ciele. Louis był szczęśliwy, a ona nie odebrała mu tego szczęścia. Kochała go z całego serca, więc gdy na nią spojrzał, udzieliła mu swojego błogosławieństwa delikatnym skinieniem głowy. W jakiś niewytłumaczalny sposób wiedziała, że ją zrozumiał.

Odwróciła się niespiesznie, by odnaleźć Athénaïs. Markiza stała w oddali, nie dając po sobie niczego poznać. Mademoiselle de la Vallière odważnie zmierzyła ją wzrokiem, podniosła kieliszek z rzekomym antidotum, po czym przechyliła go z wolna, pozwalając, by zatrute wino wylało się na podłogę. Patrzyła na nią oskarżająco tak długo, aż z naczynia nie wypłynęła ostatnia kropla.

— To jakiś francuski zwyczaj wznoszenia toastów? Też powinnam chlusnąć czymś na ziemię?

Księżniczka z Palatynatu ni z tego, ni z owego znalazła się w centrum wydarzeń. Alexandre Bontemps nie odpowiedział jej ani słowem. Louise też nie wyglądała tak, jakby chciała rozprawiać na ten temat z cudzoziemką.

— No co? Tylko pytam. — Wzruszyła ramionami Liselotte.

[1] "Madame de Maintenant" — pogardliwe przezwisko nadane Madame de Maintenon oznaczające dosłownie "Pani na teraz", używane przez inne stronnictwa w celu wyrażania zwątpienia, że Françoise utrzyma się na dłużej w łaskach króla.

[2] Hrabia Armand de Guiche zaistniał na dworze francuskim początkowo jako kochanek Filipa Orleańskiego. Możliwe, że Henrietta rozpoczęła z nim romans głównie dlatego, by zdenerwować męża, ale nie wyklucza się też, że faktycznie zadurzyła się w Armandzie, miała bowiem wielu partnerów. Hrabia de Guiche zdecydował się nie wybierać pomiędzy Monsieur a jego żoną — był kochankiem obojga, aż jego pozycji nie zajął znacznie lepiej urodzony Chevalier de Lorraine.

[3] "En effet, c'est un BON TEMPS pour vous croiser!" — z francuskiego "W rzeczy samej, to dobry moment, by na pana wpaść".

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro