Rozdział 9 - Nie wszystko złoto, co się świeci

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Philippe d'Orléans czasami zastanawiał się, jakby to było być kobietą. Codziennie rano stroić się z pomocą służby w szeleszczące jedwabie, ściskać się ciasno gorsetami aż do utraty tchu, wreszcie ukrywać się pod kaskadą błyszczącej biżuterii. Ciągnący się za nim materiał kreacji zagłuszyłby wówczas łomotanie jego serca, opinające go sznurowadła wyjaśniłyby, dlaczego tak często tracił oddech, a drogocenne kamienie pozwoliłyby mu świecić własnym, a nie odbitym od Króla Słońce, blaskiem.

W obecności Françoise d'Aubigné wydawało mu się niejednokrotnie, że nagle przybierał na chwilę właśnie niewieścią postać. Jego sylwetka ciążyła mu tak, jakby dźwigał na niej krępującą ruchy suknię — do tego stopnia napinały się jego mięśnie i miękły jego nogi. Powietrze uciekało mu sprzed nozdrzy, po czym uderzało do głowy, upijając go słodkim zapachem miłości. Z kolei on sam błyszczał się w odbiciu jasnoniebieskich oczu pani Maintenon jak najcenniejszy diament, symbol trwałości.

Odkąd wyjawili sobie wszystkie sekrety, Monsieur czuł się przy swojej towarzyszce nieprzemijający, tak jak nieprzemijająca była ich przyjaźń. Poskładany, tak jak poskładany był przekazywany między nimi różaniec. Nierozerwalny wewnętrznie, tak jak nierozerwalny był uścisk ich dłoni. Raz uwieczniony jej pamięcią, złożony w harmonijną całość i związany węzłem lojalności, nie zamierzał już pozwolić pogrzebać się w odmętach historii, rozsypać na drobne kawałki lub oderwać od Françoise. Kochając tragicznie, Philippe odkrył, że paradoksalnie stał się tragicznie wprost szczęśliwy.

Teraz, patrząc na odbijającą się w zwierciadle przyjaciółkę, pierwszy raz w życiu opanował go bezgraniczny spokój. Mimo że wślizgnęła się do sypialni w momencie jego największej intymności, nie czuł zażenowania. Nie stał bynajmniej tak, jak go Pan Bóg stworzył, lecz tak, jak nie stworzył go na pewno — w damskiej sukni. Strojenie się w niewieścią garderobę było bodaj jedyną rzeczą, której wstydził się książę Orleanu, nawet jeśli nazywano go na europejskich dworach rozpustnym bezwstydnikiem.

— Co o tym myślisz? — zapytał najzwyklejszym w świecie głosem, przeglądając się z każdej strony w srebrnym lustrze. Zdziwił się, że po jego ciele nie rozeszła się fala charakterystycznego ciepła, sygnalizująca poczucie dyskomfortu. Pani Maintenon widziała go przecież w kobiecej odsłonie po raz pierwszy. — Niby żaden z ciebie modowy autorytet, ale nie mam pod ręką nikogo innego, kto mógłby wyrazić swoją opinię... Jak więc wyglądam?

Françoise uśmiechnęła się do niego pokrzepiająco, choć wyjątkowo wcale nie potrzebował podniesienia na duchu. Królewskiemu bratu wydawało się, że oczywiście zszokował Madame d'Aubigné swoim niecodziennym ubiorem, ale w jej oczach i tak malowało się więcej smutku niewiadomego pochodzenia niż zdziwienia.

— Zachwycająco jak zawsze, Fifciu — odparła naturalnie. — Ta suknia leży na tobie dużo lepiej niż na mnie. Szczególnie odkąd ostatnio przytyłam. Może zechciałbyś przyjąć ją jako drobny upominek od podległej twemu księstwu markizy? — zaproponowała żartobliwie.

— Bóg mi świadkiem, że będziesz wówczas moją ulubioną markizą.

Kobieta podeszła powoli do strojącego się przy zwierciadle przyjaciela. Położyła na toaletce piękną, perfumowaną liliami kopertę z rozerwaną pieczęcią i zaczęła przeczesywać palcami gładkie, kruczoczarne fale Philippe'a, rozkoszując się ich miękką teksturą. Książę patrzył na nią ze wzruszeniem. Cieszył się, że tak łatwo zaakceptowała jego drugie oblicze. Opowiedział jej o swoim zamiłowaniu do damskiej garderoby podczas niedawnej nocy zwierzeń, którą rozpoczęli przy niebotycznej ilości wina, a zakończyli na równie niebotycznej ilości wyznań: religijnych, morderczych, miłosnych.

Lodowate, zmęczone płonącym w nich niegdyś ogniem tęczówki Françoise, w których nie tlił się już nawet niedopałek żądzy zemsty, wędrowały co chwila w stronę leżącego na blacie listu. Subtelnym, niemal niewidocznym skinieniem głowy, pani Maintenon pozwoliła zaintrygowanemu Monsieur, by zapoznał się z jego treścią.

Zadrżała, widząc, jak delikatnie wyciągał ze środka pokryty kunsztownym pismem kawałek papieru. W ślad za korespondencją wysunęła się też bladożółta wstążka, potwierdzenie tożsamości, które zakochani spryskiwali liliową mgiełką tyle razy, że kwiatowa woń zaczęła ich dusić. Podobnie zresztą jak ich wyczerpana prozą życia miłość.

Książę Orleanu uniósł brwi ze zdziwienia, przebiegłszy wzrokiem po treści wiadomości. Przeczytał w swoim życiu niejeden list od króla Francji do tajemniczej Madame du Soleil Levant i nigdy nie widział czegokolwiek choć trochę podobnego. Oto miał przed sobą nie list, lecz urzędowe, niegrzecznie ironiczne pismo. Nawet biorąc pod uwagę znaczne ochłodzenie stosunków między dawnymi kochankami, nie tak powinna wyglądać odpowiedź człowieka, który był niegdyś blisko Françoise i deklarował wobec niej jakiekolwiek głębsze od obojętności uczucie.

Wersal, 04.03.1669

Szanowna Pani markizo,

Mamy nadzieję, że Orlean służy Pani zdrowiu przynajmniej w połowie tak dobrze, jak nam służy Pani nieobecność na dworze.

Miewamy się znakomicie, gdyż znakomicie miewa się i Francja, z którą stanowimy jedność. Jesteśmy dogłębnie wzruszeni Pani troską o nasze samopoczucie, tymczasem będziemy miewać się jeszcze lepiej, jeśli uczyni nam Pani ten zaszczyt i nigdy więcej o nie nie zapyta.

Wiemy, że przez wiele lat modliła się Pani o potomstwo, radujemy się więc razem z Panią, że Pani modlitwy zostały w końcu wysłuchane. Życzymy zdrowia i pomyślności Pani dziecku, jednakże nie poczuwamy się do jego ojcostwa. Nie jest już Pani naszą faworytą, ponadto znajduje się Pani w bardzo delikatnej sytuacji, mieszkając pod jednym dachem z Monsieur, księciem Orleanu. Sama rozumie Pani najlepiej, że dla naszego drogiego królestwa nie byłoby dobrze, gdybyśmy legitymizowali dzieci, co do których pochodzenia istnieją jakiekolwiek wątpliwości.

Jakże możemy wierzyć Pani słowom, kiedy wprowadziła Pani węża do naszego rajskiego ogrodu? Czy możemy ufać, że mówi Pani prawdę i była nam Pani wierna, skoro Constantin d'Aubigné, Pani rodzony brat, podjął próbę pogrzebania nas wśród gruzów naszego Edenu? Nawet jeśli faktycznie nie doszło do niczego między Panią a Jego Książęcą Mością w ciągu kilku miesięcy, które spędziliście razem w Maintenon, zostaliśmy przez Panią zwiedzeni niczym biblijny Adam i chociażby dlatego nie uznamy tego dziecka. Uległa Pani wężowi, musi Pani zatem ponieść konsekwencje swojego milczenia w sprawie planowanego przez zdrajcę zamachu. Lojalność wobec króla jest ważniejsza od więzów rodzinnych. Dlatego też powinna była Pani bez wahania wydać swojego własnego brata, kiedy ten zagrażał Francji. Nie chcemy nawet wspominać o zorganizowanych przez Panią uroczystościach pogrzebowych, przez które chowamy do Pani prywatną urazę.

Naszą wolą jest, by czuła się Pani zobowiązana przez ostatni dekret królewski do dostarczenia swojego patentu szlacheckiego. Nie przysługują Pani żadne przywileje w związku z naszymi dawnymi relacjami. Jeśli Pan Colbert nie otrzyma odpowiedniego dokumentu w wyznaczonym przez Radę Finansów terminie, będzie Pani zmuszona zapłacić zaległe podatki, tak jak reszta szlachciców, którzy nie wywiążą się z tego obowiązku.

Liczymy na Pani lojalność wobec ziem, które zawsze były lojalne wobec Pani i wobec całego rodu d'Aubigné.

Louis XIV

Mimika Philippe'a zmieniała się średnio co dwie i pół sekundy. Przechodziła gwałtownie od wyrazu najwyższej pogardy dla nadawcy, przez zatrzymujący mu oddech szok na wieść o ciąży przyjaciółki, hamowane chyba tylko zdumieniem wzburzenie, aż wreszcie mięśnie jego twarzy zastygły w cynicznym uśmiechu. Z jego ust wydobyło się ciche, szydercze prychnięcie, jego oczy zamrugały nienaturalnie szybko, jakby został właśnie oślepiony bezczelnością władcy, a ręce zadrżały, gdy z trudem kładł list z powrotem na toaletkę.

— Przyprawiasz mnie o zawroty głowy, Francjo — wydukał, patrząc tępo na wiszący na ścianie portret monarchy. Louis zapewne kazał umieścić go w pałacyku w Maintenon jeszcze przed wyjazdem na podbój Niderlandów, by przypominać o sobie metresie nawet kilkaset kilometrów stąd. Gdyby mógł wiedzieć, że i bez tego kawałka płótna, nigdy o nim nie zapomniała, niezależnie od okoliczności i obfitości wspaniałych ofert, które składano jej tuż po rozstaniu.

Monsieur skrzywił się ponownie, przeniósł zmartwione spojrzenie na markizę i przez dłuższą chwilę nie zabierał głosu, choć miał ogromną ochotę czym prędzej wylać z siebie nagromadzone przez te wszystkie tygodnie frustracje. A jeszcze bardziej marzył o tym, by zrzucić je na barki swojego ukochanego braciszka, niczym bezceremonialnie wypróżniający się w locie gołąb.

— Ty zresztą też, Françoise. Ty również przyprawiasz mnie o zawroty głowy. Kiedy miałaś większe ambicje, podejmowałaś rozsądniejsze decyzje — dodał po namyśle. — Zdajesz sobie sprawę, że moja propozycja jest wciąż aktualna, prawda? Ożenię się z tobą i uznam to dziecko, jeśli tylko...

— Nie. Nigdy więcej nie będę grać ani niczego udawać, Fifi. Miałabym okłamywać własnego syna lub własną córkę, że to ty jesteś ojcem? Co byłaby ze mnie za matka? Zresztą zeszłam już ze sceny, grzebiąc brata. Od tamtej pory nie kłamię, nie intryguję i nie mam czegoś takiego jak moje własne cele do zrealizowania. Nie dążę już do niczego, bo i po co?

Na samą myśl, że znów uczyniłaby ze swojego życia przedstawienie teatralne, jej treść żołądkowa powędrowała do góry.

— Poza tym sam widzisz, do czego doprowadziło moje wcielanie się w przeróżne role. Siedzimy tu jak wyrzutki społeczeństwa, a to wszystko moja wina! — rzuciła stanowczo. — Nie popełnię więcej tego samego błędu. Jestem gotowa wykrzyczeć królowi prosto w twarz wszystkie moje sekrety, po czym zdechnąć, ale nie skłamać po raz kolejny, zatracając się w tych wszystkich osobach, którymi nigdy nie chciałam być... Najpierw muszę jednak urodzić. W sumie to nawet lepiej, że zaszłam w ciążę, niech to dziecko będzie wrzodem na dupie Athénaïs de Montespan! Po mojej śmierci Louis na pewno się nad nim zlituje i je uzna.

— Nie bądź głupia i nie gadaj mi tu o umieraniu! Ty naprawdę oszalałaś! Nie pozwolę ci się przyznać do twoich wcześniejszych motywacji! JEŚLI DASZ SIĘ ŚCIĄĆ MIECZEM, TO JA CIĘ CHYBA ZABIJĘ! Nikt cię nie zrozumie na tym świecie oprócz mnie, twojego jedynego przyjaciela, a już na pewno nie on... Dobry Boże, stałaś się zbyt emocjonalna przez tę ciążę! Że też wcześniej tego nie zauważyłem! I USPOKÓJ SIĘ wreszcie! — wykrzyczał książę Orleanu, wymachując rękoma i miotając się bez ładu od jednego rogu komnaty do drugiego. — Niewiasty są niemożliwe z tą swoją kobiecą wybuchowością! NIE UMIEJĄ ROZMAWIAĆ BEZ WRZASKU!

Madame d'Aubigné bezładnie opuściła dłonie, które wcześniej opierała na biodrach, po czym pozwoliła im zakołysać się jak huśtawka i samoistnie wyhamować. Dzisiaj dowiedziała się, że ręce faktycznie mogą opaść z szelestem do ziemi i nie jest to bynajmniej śmieszne.

Uwolniła wstrzymywane w płucach powietrze, kładąc się wyczerpana na sofę. Odkąd Philippe zabrał głos, nie odezwała się słowem, ale jej towarzysz niedoli i tak zrzucił odpowiedzialność za całe zło tego świata na rzekomą kobiecą nadpobudliwość.

— Przed wojną w Niderlandach Hiszpańskich miałeś do mnie pretensję, że jestem zbyt wyrachowana, chłodno kalkulująca i wyprana z uczuć. Zdecyduj się wreszcie, co mi zarzucasz. Grę aktorską, czy szczerą emocjonalność? — prychnęła. Gdy tylko Monsieur usiadł obok niej i czule pogłaskał ją po włosach, natychmiast złapała go za rękę i zapomniała o niedawnych wrzaskach. — Najbardziej boli mnie, że po tym, jak ta przebiegła żmija podała mi truciznę, staraliśmy się o potomstwo tyle lat... Baliśmy się, że przez to wszystko stałam się niezdolna do bycia matką... A teraz, kiedy dziecko wreszcie przychodzi na świat, Louis się go wyrzeka, jakby ten cały czas, te wszystkie bezowocne próby, łzy bezradności, niebezpodstawne obawy... nie istniały. Jakbyśmy przez to wszystko nie przechodzili razem. Jakby nigdy go to nie dotyczyło.

— Sama wiesz najlepiej, jak było naprawdę. Bardzo pragnął tego dziecka... Ja nie jestem, trzeba to przyznać otwarcie, najlepszym ojcem, ale mimo wszystko wzruszyły mnie narodziny Marie Louise i Marie Anne. Podejrzewam, że każdy mężczyzna przeżywa wówczas...

— Nie osłabiaj mnie, Fifi. Gdybym osobiście nie przywiozła do nas dziewczynek z Saint-Germain, gniłyby tam do trzydziestki. Może wtedy byś sobie o nich łaskawie przypomniał. Biednej Henriette nie pozwalano się nimi opiekować przez jej omamy, tymczasem to ty wyrządzasz im największą krzywdę — burknęła Françoise. — Powiedz mi, dlaczego ich tak nienawidzisz? Znęcasz się nad nimi, bo mają oczy po Minette, za którą kazano ci wyjść wbrew twojej woli? Co jest z wami nie tak, z tobą i z twoim bratem? Co my żeśmy wam wszystkie zrobiły: ja, Henriette, Marie Louise, Marie Anne?

Była faworyta zerwała się z miejsca i zaczęła krzyczeć to w stronę oniemiałego Philippe'a, to w stronę uwiecznionego na portrecie monarchy, na którym ta rozgrywana przez nią właśnie scena nie zrobiła najmniejszego wrażenia, gdyż nawet nie drgnął.

— To nie ja zabiłam królowi dziecko jak Montespan! Nie ja utopiłam mu nałożnicę i nie ja zdradziłam Francję jak Marie Thérèse! Dlaczego więc to ja gniję w jakimś cholernym Maintenon, gdzie nikt normalny nie zapuszcza się od czasów wojny galijskiej?! Dlaczego ta dziwka Athénaïs przed chwilą urodziła czwartego uznanego przez Louisa bękarta, a ja nie mam prawa widzieć się z moim Ludwiczkiem, którego to ja trzymałam na rękach, kiedy był malutki?! To ja się nim zawsze zajmowałam, to mój syn! Hiszpańską dewotkę obchodzi tylko, czy ambasador de Silvela dobrze ją pieprzy, czy zmówiła wszystkie paciorki i czy wydała wszystkich hugenotów, nawet jeśli są jedyną rodziną jej przyjaciółki! Jaka ja byłam głupia... Było poderżnąć gardło temu narcyzowi, kiedy nawinęła się pierwsza sposobność... Było wydać romans królowej i nie patrzeć na małego księcia... Nie chciałam odbierać mu matki, tylko dlatego milczałam w sprawie ambasadora Hiszpanii! A tymczasem sama pozwoliłam oddalić się z Wersalu... Cóż za paradoks! Nie chcąc rozłączać go z kimś, kogo kocha, właśnie to uczyniłam!

Françoise schowała twarz w dłoniach i wybuchnęła niczym niepohamowanym rykiem. Przylgnęła całym ciałem do zdezorientowanego księcia, zanosząc się coraz głośniejszym, spazmatycznym płaczem. Orleański pan nie był przyzwyczajony do takiego zachowania zawsze opanowanej damy, więc jedynie przycisnął ją mocniej do piersi i zachował milczenie, próbując dodać jej otuchy głaskaniem po plecach.

— A teraz jeszcze krzyczę na jedyną osobę, która jest dla mnie dobra... Przepraszam, Fifciu — wychlipała, bezskutecznie próbując opanować emocje. — Zrób coś, błagam cię... Wymyśl coś... Ja już nie potrafię być taka, jak dawniej, a trzeba mi wrócić do Ludwiczka, naprawić swój błąd. Obiecałam mu, że zawsze będziemy razem. Jak dwa kanarki, które wiecznie nawołują się swoim śpiewem.

Zielonkawy ptaszek wleciał właśnie do złotej klatki z uchylonymi drzwiczkami. Przysiadł na cieniutkiej belce, zanurzył dzióbek w miseczce z jedzeniem, po czym rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu swojego przyjaciela, Świergotka. W odpowiedzi na list od dawnej guwernantki kilka tygodni temu Ludwiczek przysłał do Françoise jednego z kanarków wraz z niewielką, skreśloną dziecinnym pismem karteczką:

Pobawmy się, że Świergotek to Ty, a Trelelek to ja. Nie bierz tylko tego za dosłownie, bo one ćwierkają całkiem ładnie, a Twój śpiew jest tragiczny. Przynajmniej tak mówi zawsze Jean Baptiste Lully.

Chodzi mi o to, że patrząc na ptaszki, będzie nam się wydawać, że jesteśmy obok siebie. Gdy już wrócisz do Wersalu, zamkniemy drzwiczki klatki i nie trzeba nam będzie nic więcej udawać. Bo wrócisz, prawda?

Louis, le Grand Daufin

Szlag by tę ortografię trafił... Ojciec powiedział, że to się pisze przez ph. Mogę dopisać poprawną wersję w post scriptum? A niech to, zaryzykuję.

P.S. Louis, le Grand DAUPHIN

P.S. Królowa twierdzi, że poprawnie byłoby jednak przez f, ale ja bym jej nie ufał.

Na samo wspomnienie tego uroczego liścika, pani d'Aubigné uśmiechnęła się przez łzy. Bóg jeden wiedział, jak bardzo kochała tego chłopca, który potajemnie nazywał ją matką i jak żarliwie modliła się, by nigdy nie musiał on dzielić losu swojego ojca ani dziadka. Niechże dorasta sobie spokojnie w cieniu wielkiego Króla Słońce, cieszy się swoim beztroskim dzieciństwem i nie myśli tylko o tym, kiedy zasiądzie na tronie. Ach, gdyby można było posadzić na nim kogo innego i oszczędzić jej niewinnego Ludwiczka od dźwigania brzemienia władzy! Czy po Louisie XIV koniecznie musiały nastąpić czasy Louisa XV?

Trelelek znów wzbił się w powietrze i przysiadł na opartym o ścianę portrecie Liselotte von der Pfalz, księżniczki Palatynatu Reńskiego, która niegdyś miała symbolicznie pilnować Françoise i Philippe'a, by nie dopuścili się grzechu, leżąc w jednym łożu. Kanarkowi najprawdopodobniej spodobała się złota rama okalająca obraz, tak bardzo przypominająca mu jego klatkę o równie szlachetnym odcieniu. Czyż małżeństwo nie bywało najczęściej właśnie więzieniem?

— Chyba już wiem, co trzeba nam czynić, najdroższa — wydukał książę, spoglądając na pokryte olejnymi farbami płótno. — Wiedz, że robię to tylko dla ciebie. I tak kochając cię, nieświadomie wydałem na siebie dożywotni wyrok na galery za miłość.

***

Louis uwielbiał dwie rzeczy, które większość mężczyzn uznawała za nużące lub wręcz obrzydliwe — oglądanie porodów i wypełnianie rubryczek. Dlatego też zawsze przybiegał jako pierwszy, gdy tylko zaczynały się skurcze zwiastujące rychłe rozwiązanie, rozsiadał się w fotelu naprzeciwko swojej kochanki lub małżonki, a nawet wymyślił sobie, że od tej pory niewiasty będą rodzić na leżąco, gdyż jemu, władcy absolutnemu, tak właśnie podobało się najbardziej. Kto wie, może ten nowy zwyczaj przyjmie się we Francji chociaż na kilka lat?

Co się zaś tyczy wypełniania rubryczek, jeszcze nie zdołał wynaleźć żadnego przełomowego sposobu, którym odznaczyłby piętno swoich rządów również w tej aktywności. Na razie trzydziestoletniemu królowi wystarczało spędzać co dzień pół godziny na wpisywaniu w przeróżne tabelki liczb oraz liter, ale wszyscy wiedzieli, że to tylko kwestia czasu, aż do jego głowy zawita jakiś ekscentryczny pomysł. Za jego panowania w tym państwie nic nie uchowa się od reform.

— Gotowe, pani markizo — odparł z wymuszonym uśmiechem, przysuwając dokument do Madame de Montespan.

W akcie urodzenia małej Louise Françoise de Bourbon, której nadano tytuł Mademoiselle de Nantes, wszystko zostało wpisane tak, jak należy. Tuż obok słowa père [1] figurowało dumne Louis XIV, z kolei tam, gdzie powinno się podać imię matki, znajdowało się tylko lakoniczne inconnue. [2] Oczywiście każdy zdawał sobie sprawę, że dziewczynkę wydała na świat Françoise Athénaïs de Rochechouart de Mortemart, ale taka informacja nie mogła zostać potwierdzona na papierze, bo kobieta była przecież żoną markiza de Montespan. Spłodzenie czwórki dzieci z mężatką i dopuszczenie się tym samym podwójnego cudzołóstwa nie świadczyłoby dobrze o moralności francuskiego monarchy. Na szczęście kłamstwo spisane na papierze szybko staje się prawdą.

— Bardzo mnie uszczęśliwiłeś, Sire. Chociaż, nie powiem, spodziewałam się tego — podziękowała, całując jego dłoń.

Wciąż wyglądała na niepocieszoną, że kochanek złamał ich tradycję nadawania dzieciom drugiego imienia na literę a, jak w Athénaïs, wybierając zamiast tego znienawidzone przez nią, pospolite Françoise, którego sama nigdy nie używała. Wolała nie pytać, komu mała księżniczka tak naprawdę zawdzięczała swoją godność.

— A ja się tego po tobie nie spodziewałem — odpowiedział prowokacyjnie, spoglądając co chwila na swoją najmłodszą pociechę, gaworzącą wesoło w kołysce przy jego boku. — Kto wie, do czego jeszcze jesteś zdolna, moja pani, skoro najchętniej wrzuciłabyś do Sekwany swoje własne dziecko.

Kiedy kilka dni temu wykończona wielogodzinnym porodem markiza dowiedziała się, że powiła córeczkę, wrzasnęła z bólu tak głośno, jakby chciała wypchnąć z siebie jeszcze brata bliźniaka niechcianej przez nią dziewczynki. Ani ten rozpaczliwy okrzyk, ani obwinianie wszystkich wokół, że zabrali jej syna, nie odniosło jednak najmniejszego skutku. Zrezygnowana Montespan kazała więc wrzucić noworodka do rzeki i tam go utopić, co nie spotkało się z aprobatą oniemiałego z wrażenia Louisa.

— Do wszystkiego. Dla ciebie byłabym zdolna do wszystkiego, Jaśnie Panie.

— Zabiłabyś dla mnie takie maleństwo? — parsknął złośliwie, biorąc na ręce kilkudniową Louise Françoise. — A jeszcze mniejsze od niej?

Przytaknęła bez wahania, a wraz z jej świecącymi z fanatyzmu oczami zaświeciły i szmaragdowe kolczyki. Pochyliła się nad dzielącym ich biurkiem, po czym wyszeptała ciepłym, choć zarazem przerażającym głosem:

— Jeśli pragniesz krwi, możesz równie dobrze zamordować i mnie. Należę do ciebie, Sire.

Louis prychnął ponownie, usłyszawszy dokładnie taką odpowiedź, jakiej oczekiwał. Czyżby jego zachwycająca, fascynująca wszystkich wokół swoją bezczelnością i nieprzewidywalnością Athénaïs nie potrafiła już go zaskoczyć, a co najwyżej zawieść?

— Możesz być spokojna, że to rozważę — odparł znudzony, przyglądając się jej sylwetce.

Chyba mu się przewidziało, że czwarta ciąża odcisnęła minimalne piętno na nieprzemijającej urodzie jego jedynej w swoim rodzaju, majestatycznej faworyty. Nie, to niemożliwe. Bez wątpienia była wciąż najpiękniejszą kobietą w całej Francji, a spod jedwabnej, bogato zdobionej sukni nadal kusiło go ciało godne szesnastolatki.

— Bądź jednak na tyle łaskawy i pozwól mi upewnić się, że gdy już umrę, ty będziesz zaspokojony.

— Przyjdę więc do ciebie dzisiaj — wycedził przez zęby, starając się, by jego głos ociekał drwiną. Przecież nie zbliży się do kobiety, która dopiero co wiła się w skurczach porodowych.

— Znakomicie — skwitowała bez cienia ironii.

A jednak nic się nie zmieniło. Ludzie nigdy się nie zmieniają, a już na pewno nie tacy jak Athénaïs de Montespan.

Trzydziestokilkulatka wyszła z królewskich apartamentów, ani razu nie spoglądając w stronę córeczki. Louis wiedział, że potraktowała jego słowa całkowicie poważnie i choćby miała wyć z bólu, poczucie triumfu nad innymi nałożnicami wynagradzało jej fizyczne cierpienia. Król Słońce skrzywił się mimowolnie, gdy uświadomił sobie, jak zdesperowana musiała być jego metresa. Czy w takim razie wciąż stanowiła wzór do naśladowania, za którym niegdyś tak gonił? Czy nadal dodawała mu splendoru? Czy opłacało się poświęcać jej swoją uwagę?

Zmierziło go, kiedy złapał się na myśli, że w sumie to z wielką chęcią zadałby jej trochę bólu. Ale za co tak naprawdę pragnął ją ukarać? Dlaczego czuł potrzebę okazania jej swojej pogardy? Na miłość boską, nie umiał zdecydować, czy Madame de Montespan zmieniła się nie do poznania, czy wręcz przeciwnie, pozostała tą samą osobą... A co jeśli to on zaczynał wyrastać z toksycznej fascynacji tą demoniczną kobietą?

— Małe człowieki są bardzo śmieszne, tatusiu. Nie to, co my, dorośli — Rozbrzmiał nagle piskliwy głosik ośmiolatka. Ludwiczek ni z tego, ni z owego zjawił się przy kołysce przyrodniej siostry.

— Mali ludzie — poprawił beznamiętnym tonem syna. Niemal przestało go już przerażać, że przeróżni członkowie jego rodziny oraz dworzanie zdawali się wyrastać spod ziemi i zaskakiwać go swoją obecnością, podczas gdy on popadał w hipnotyczny stan głębokiego zamyślenia. — Powinieneś być na lekcjach. Dlaczego tak bardzo buntujesz się przed nauką?

— Wolałbym, żebyś zabrał mnie w końcu do mamy. Chyba żuczek Piotruś zachorował, bo wcale się nie rusza od dwóch tygodni. Trzeba ustalić, czy poszedł do nieba, czy potrzebuje lekarza. Anne Elisabeth bezczelnie powiedziała, tutaj cytat: To bydle po prostu zdechło i nikt nie będzie za nim płakać, a już na pewno nie ja. Mówiłem ci o tym trzy razy, ale ty mnie wcale nie słuchasz. To jak będzie? Pójdziemy do mamy? Ona będzie wiedziała, czy lepiej go leczyć, czy wyprawić mu pogrzeb.

Louis przewrócił oczami, wziął syna za rękę i skierował się z nim na złote schody prowadzące do komnaty królowej. Odkąd Françoise d'Aubigné opuściła dwór, jego następca zaczął sprawiać problemy wychowawcze. Nie czynił postępów w nauce, nie chciał nic jeść i wymagał od niego pomocy w każdej błahostce, stając się coraz mniej samodzielny.

— No przecież nie do tej mamy. — Ludwiczek pokręcił głową, patrząc z politowaniem na ojca. — Tobie to wszystko trzeba zawsze tłumaczyć z francuskiego na nasze. Co ja z tobą mam! Skaranie boskie!

Władca uśmiechnął się mimowolnie, słysząc parafrazę swoich własnych słów z ust dziecka. Mimo wszystko postanowił nie zmieniać planów i zaprowadzić Wielkiego Delfina do komnaty żony. Niechże ona się z nim teraz użera, on musi przecież czuwać nad sprawami królestwa, a nie organizować pogrzeb dla żuczka Piotrusia.

— Wiem, że Françoise była niegrzeczna — ciągnął ośmiolatek — bo czasami słyszałem, jak nazywałeś ją, tutaj kolejny cytat, swoją niegrzeczną dziewczynką, a nawet groziłeś, że przełożysz ją przez kolano i dasz jej kla...

— Zamilcz, na Boga! — przerwał mu surowo ojciec, czerwieniąc się przy tym z zakłopotania. — Kto cię nauczył podsłuchiwać?! Nie wypowiadaj się, to są sprawy dorosłych!

— Wszędzie tylko te sprawy dorosłych! Chciałem tylko podkreślić, że ona na pewno żałuje, cokolwiek ci zrobiła, dlatego nie powinieneś się na nią tak długo gniewać.

Louis wziął głęboki oddech, usiłując pozbyć się ze swoich policzków płomiennego jak jego włosy odcienia. Postanowiwszy, że od tej pory będzie rozglądał się trzykrotnie, nim pozwoli sobie na jakieś sprośne wypowiedzi, przykucnął przy Ludwiczku, odgarnął długie, rudawe fale opadające na jego ciemne oczy i wyjaśnił najspokojniejszym na świecie tonem:

— Twoja była guwernantka już do nas nie wróci. Musisz się z tym pogodzić... I nie nazywaj jej matką, bo to uwłacza Jej Królewskiej Mości.

Chociaż ona już i tak wystarczająco sama sobie uwłacza — dodał w myślach.

Wielki Delfin parsknął śmiechem w tak samo drwiący sposób, jak czynił to jego tata. Mężczyzna wyprostował się i podświadomie odsunął od małego księcia, przerażony łączącym ich podobieństwem. Albo sobą samym odbijającym się w krzywym zwierciadle ciemnych tęczówek chłopca.

— A co z niej niby za matka? Każdy głupi widzi, że już pan ambasador de Silvela liczy się dla niej bardziej niż ja. Ze mną nie chce się bawić w chowanego pod kołdrą, przytulać, całować... Nawet jak tamten pan wyjeżdża, nie wpada na pomysł, by zwrócić na mnie uwagę. Wtedy całe dnie tylko ryczy, że już jej nie kochasz, obżera się czekoladą i głaszcze swojego tłustego kota.

Louis zatrzymał się, postawiwszy stopę na pierwszym schodku. Przez kilka sekund po korytarzu niósł się echem stukot jego obcasa, którego on już nie słyszał, gdyż w jego umyśle rozwył się właśnie jakiś przeraźliwy, piskliwy dźwięk, zupełnie odcinający go od odgłosów dochodzących ze świata zewnętrznego. Zdezorientowany patrzył niewidzącym wzrokiem to na syna, to na falującą mu przed oczami klatkę schodową.

— Coś ty powiedział...?

— Widziałem ich razem pod kołdrą bez ubrań. Bawili się w chowanego albo w jakąś inną grę.

Ludwiczek skrzyżował ramiona na piersi, nie rozumiejąc reakcji rodzica. Przecież to on był tutaj najbardziej poszkodowany! Matka nie chciała dać mu miłości, a ojciec zwrócić mu Françoise! Do tego zmuszano go do słuchania nudnego guwernera, twierdząc, że dorósł już do tego, by przejść pod opiekę mężczyzn. Gdy tylko Wielki Delfin zostanie królem, ogłosi się z powrotem dzieckiem i pośle po swoją ukochaną nauczycielkę. A Marie Thérèse niech wraca do Hiszpanii razem ze swoim ulubionym ambasadorem. Co prawda szkoda mu było taty, ale najwyraźniej nie miał najmniejszego pojęcia, jakie decyzje są właściwe, a jakie nie. Lepiej niech odda zatem stery jemu, Ludwiczkowi.

Monarcha chwycił się barierki, oparł na niej całym ciałem i powoli zsunął ku ziemi. W jego bezsilnych ruchach wciąż kryła się niewysłowiona gracja baletowego mistrza. Wbił wzrok w podłogę, rozchylił wargi i zapytał, jąkając się:

— Czy ktoś jeszcze o tym wie?

Książę zmarszczył brwi. Zaniepokojony usiadł obok ojca, usiłując wyczytać z jego kamiennej, nieobecnej twarzy, co takiego działo się z nim od kilku miesięcy.

— Françoise. Ona wie wszystko od samego początku... Mama zabroniła mi komukolwiek mówić o tej zabawie, ale jej musiałem powiedzieć, jesteśmy przecież przyjaciółmi i nie mamy przed sobą żadnych sekretów... Znaczy... Françoise też zakazała mi rozpowiadać na prawo i lewo, że...

— Zakazała? — Ożywił się Louis. — Guwernantka zakazała ci opowiadać o tym, że twoja matka zabawia się z ambasadorem? Nie poleciła ci przybiec z tym czym prędzej do mnie, bym był zły na królową?

— Nie.

— I nigdy potem cię do tego nie namawiała?

— Nie, nie namawiała. Wręcz przeciwnie, kazała mi siedzieć cicho, żeby nas nie rozdzielano z mamą.

Dzisiaj Louis dowiedział się, co to znaczy zaniemówić z wrażenia. Nie potrafił wskazać, która ze zdobytych właśnie informacji bardziej go zszokowała. Nie mieszcząca mu się w głowie zdrada bogobojnej małżonki, przed którą niegdyś roztropnie ostrzegała go matka, czy nielogiczne postępowanie pani Maintenon. Czyż Françoise nie powinno było zależeć przede wszystkim na tym, by osłabić swoje rywalki, a nie dbać za wszelką cenę o dobrobyt cudzego dziecka?

Gdy zwlókł się ze schodów i powłóczystym krokiem ruszył z powrotem do komnaty, przed oczami stanęło mu obracające się w stertę gruzów, wschodnie skrzydło Wersalu. Przypomniał sobie, jak wówczas zerwał się biegiem w stronę poszukującej swojego brata dziewczynki i w ostatniej chwili uratował ją od tragicznej śmierci. To też nie było jego dziecko, a mimo wszystko zaryzykował dla niego życie.

Gdyby to Athénaïs dowiedziała się o niewierności Marie Thérèse, nie zważałaby na nic, a już na pewno nie na Ludwiczka. Ona żyła tylko zabawą, dworskim dowcipem i dążeniem po trupach do celu. Wszystko inne było jej całkowicie obce, wliczając w to ludzkie odruchy i zwykłą przyzwoitość.

Louis wzruszył się, gdy w jego wyobraźni zamajaczyła sylwetka Françoise d'Aubigné, która nachyliła się z otwartymi ramionami, powolnym i łagodnym gestem obejmując dzieci, a one z uśmiechem przytuliły się do niej. Poczuł się wręcz zawiedziony, że na dzisiejszą noc umówił się z pragnącą utopić nowo narodzoną Louise w Sekwanie, Athénaïs.

[1] père (fr.) — ojciec

[2] inconnue (fr.) — nieznana

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro