10

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Chmury wisiały nisko, dławiąc wszelkie powiewy wiatru, a nieruchome powietrze było duszne i ciężkie. Zapowiadało się na deszcz. Dwóch spartan zatrzymało się w rogu ciemnej uliczki, rozmawiając przyciszonymi głosami. Głównie to starszy z mężczyzn mówił i tłumaczył coś zawzięcie od czasu do czasu, żywo gestykulując. Młodszy nagle przyłożył palec do ust, a spartiata zamilkł. Nasłuchiwali, ktoś nie spał i krążył mieście w godzinie nocnej, co było zabronione, w szczególności zaś, helotom. Schowali się głębiej w cieniu i czekali na nocnego marka.

- Nerwowo i szybko idzie - szepnął młodszy.

- Uciekinier - odparł równie cicho drugi z mężczyzn.

Ktoś zbliżał się bardzo szybko, będąc kilkanaście kroków od nich, zatrzymał się i nasłuchiwał, albo wybierał drogę, którą miał podążyć. Starszy z mężczyzn ruszył się ostrożnie, aby pochwycić zbiega, jednakże młodszy powstrzymał go. Przycupnięci pod ścianą przez chwilę obserwowali wysoką osobę, uznając ją za niewolnika, gdyż tylko heloci w Sparcie mogli być tak tędzy. Postać odwróciła się i szybko oddaliła.

- Zabawmy się, Hipacy.

W ciemności błysnęły białe zęby Kapitana. Bezszelestnie podążyli za cichnącymi krokami. Hipacy nie miał nic przeciwko małemu polowaniu, zawsze była to jakaś rozrywka, szczególnie z Tseligosem, z którym rozumieli się bez słów. Wspiął się zwinnie na jeden z domów o płaskich dachach i podążył odciąć drogę z drugiej strony. Zerwał się mocny wiatr, który skutecznie zagłuszał wszelakie odgłosy. Zawodził między domami niczym potępieńcze dusze. Pędził wąskimi uliczkami, targając za sobą drobne śmieci i kurz. Wysoka sylwetka zatrzymała się w zaułku, gdzie było w miarę cicho. Przykucnęła koło jednego z murów, przy starym wozie i ukryła się w jego cieniu. Tseligos był pewny, że już go mają. Co prawda stracił go na moment z oczu, ale głośne sapanie i szelest poinformował go, iż ten ktoś nadal tam jest. Cichcem wykorzystując gęsty mrok, jaki dawały wysokie domy, podkradł się do wozu. Słyszał, jak osobnik stara się wyrównać i uspokoić oddech. Kapitan był już na swojej pozycji i zbliżał się z drugiej strony. Kiedy był blisko, zatrzymał się i zamachał na drugiego spartiatę. Wspólnie przesunęli wóz, a ich oczom ukazała się niewielka wybita w murze jakiś czas temu, dziura. Spartiata wyszczerzył się w uśmiechu.

- Spryciarz - powiedział Tseligos szczęśliwy, tracajac lekko łokciem towrzysza.

Takie zabawy lubił, ucieczki i pogoń, nagle zwroty akcji, adrenalina oraz podniecenie pościgiem, możliwością sprawdzenia się. Jeśli oczywiście przeciwnik był na tyle sprytny, by mu umknąć, co zdarzało się ostatnio niezwykle rzadko. Koniec końców, zawsze dopadał ofiarę. Pobiegli jedną z wąskich uliczek, próbując odciąć uciekinierowi drogę na zewnątrz. Młodszy ze spartan biegł pierwszy i już z daleka zobaczył niewyraźną sylwetkę przecinającą na ukos długi plac ćwiczebny. Przed nią był już tylko niewielki murek sięgający pasa za nim pola uprawne i wysokie już zboże, a na końcu rzadki las. Jeśli wpadnie w zboże i lasek łatwo może go zgubić. Przyśpieszył, zostawiając Kapitana daleko w tyle. Uciekinier najwyraźniej szybko tracił siły, bo biegł coraz wolniej. Niezbyt zgrabnie przelazł przez murek, przebiegł jeszcze parę metrów i wpadł w wysokie zboże. Tseligos jednym płynnym susem przeskoczył murek. Kilkoma długimi krokami przebył pustą przestrzeń i dopadł łobuza, obalając go. Uciekinier wydał z siebie bardzo niemęski pisk, lądując na twardej ziemi ze spartiatą na plecach, który brutalnie docisnął go do niej.

- Dokąd tak biegniesz sarenko - wysapał wyraźnie rozbawiony, jednym szybkim ruchem zrywając z twarzy i głowy chustę. Gęste brązowe włosy rozsypały się w nieładzie.

- Puszczaj - wydyszała słabo uciekinierka, usiłując wypełznąć spod mężczyzny. Tseligos wykręcił boleśnie jej rękę i docisnął mocniej do ziemi, hamując wszelaki opór i ruch. Usiadł na jej plecach i szybko wyciągnął krótki nóż, jaki miała przymocowany do prawej łydki. Czekał na Kapitana, który właśnie nadbiegał.

- Jeśli znowu kradniesz zupę, Agneia - wysapał, rozpoznając kobietę. - To ci nogi z tyłka powyrywam. Puść ją.

- A mówiłeś, że to taka ułożona kobieta.

Wstał, puszczając brązowowłosą, która usiadła ciężko dysząc.

- Wyszłam się przejść - skłamała gładko. - Bo noc taka piękna.

Zaczęło kropić.

Kapitan ciężko spojrzał na nią. Starała się nie odwrócić wzroku, co wcale nie okazało się łatwe. Zerknęła na drugiego z mężczyzn, tego o lekko zachrypniętym niskim głosie. Miał długie włosy falami opadające na ramiona, był trochę wyższy od Kapitana,( który wcale nie był mały) i bardziej umięśniony.

- Wyszłaś na spacer - powiedział z ironią Hipacy co było równie zaskakujące co śnieg w lecie. Przez chwilę patrzyła na niego okrągłymi ze zdziwienia oczami.

- W takim razie, w te pędy wrócisz do domu - dodał po chwili.

Agneia skrzywiła się nieznacznie i wstała.

- Mój nóż poproszę. - Wyciągnęła rękę do nieznajomego. - Nigdzie się bez niego nie ruszę.

Spartanin oddał jej broń z wahaniem. Przyczepiła nóż na powrót do łydki.

- Odprowadzę ją. Ty wracaj do Epifani.

Kapitan przyjrzał się uważnie towarzyszowi i skinął głową. Odwrócił się i poszedł w swoją stronę. Kobiecie opadła szczęka. Nie mogła uwierzyć, że tak po prostu zostawił ją z obcym mężczyznom i poszedł sobie. Szczytem bezczelności było to, iż nawet go nie przedstawił. Nie potrzebowała niańki, dobrze sobie radziła sama. A teraz co, nici z ucieczki. Wróci do domu i będzie grzecznie czekała na męża? O nie. Musi się go pozbyć.

- Bardzo dziękuję za troskę, ale trafię sama - powiedziała chłodno i z wyższością, co trochę nie wyszło, bo głos jej drżał ze zdenerwowania.

Ruszyła w drogę powrotną, spartiata podążył za nią, trzymając się o krok z tyłu. Była pewna, że gapi się na jej tyłek.

- Nie wątpię, iż znasz drogę, ale noc należy do drapieżników - powiedział cicho.

Deszcz kropił coraz silniej, niewielkie ostre krople niesione podmuchami wiatru wbijały się igłami w skórę. Agneia miała nadzieję, że nie rozpada się za bardzo i w jako takim stanie suchym dotrze do domu.

- Dzionki również - Nie zamierzała dać się zastraszyć.

-Prawda. Ale w dzień jest przy tobie Kapitan.

Zatrzymała się gwałtownie i odwróciła w stronę mężczyzny, zadarła głowę, by spojrzeć mu w oczy.

- Nie życzę sobie takiego straszenia. - Zacisnęła pięści, widząc lekki uśmieszek błąkający się na jego twarzy. - Nie potrzebuję niczyjej ochrony. Potrafię sama o siebie zadbać, a dopóki pan się nie pojawił, wychodziło mi to doskonale.

- W takim razie inaczej. Dokąd się wybierałaś, pani samowystarczalna?

- Czy to przesłuchanie?

- Przesłuchiwani są zazwyczaj nadzy - odparł szybko z wesołą nutką w głosie.

- Nie podoba mi się, pana tok myślenia - powiedziała zirytowana. - Żegnam więc.

Obróciła się i poszła, szeleszcząc szerokimi nogawkami spodni. Dogonił ją kilkoma krokami.

- Nie uciekaj sarenko.

- Powiedział zły wilk.

- O tak. Czasem jestem zły - powiedział że śmiechem. - Chodzą słuchy, iż nadobna pani wykradała jedzenie biednym chłopcom.

- Niech pan wierzy tylko w połowę tego, co mówią.

- A zatem wymknęłaś się do mężczyzny - kontynuował, idąc obok.

- Raczej zwiewałam od mężczyzny - prychnęła szybko i zaraz pożałowała, zabrzmiało to bowiem tak, jakby faktycznie miała kochanka, a nie umykała przed mężem. W jaki sposób zrozumiał ją, mężczyzna było dla niej tajemnicą, bo zapytał.

- Kto ci się naprzykrza?

- Póki co, pan.

Zamilkł na dłuższą chwilę i Agneia pomyślała, że chyba ubodła go jej bezczelność. W sumie chciał ją tylko odprowadzić, a zachowywała się jak spartanie, zapominając, że ktoś też ma uczucia. Uniosła głowę i spojrzała w niebo.

- W takim wypadku, uciekała pani - powiedział powoli.

Nie spodobało jej się, jak szybko do tego doszedł, ale może to ona była nieostrożna.

- Bo mnie pan gonił - odparła swobodnie.

- Taka rola drapieżników. Gonić sarenkę.

Uśmiechnęła się i zatrzymała przed dziurą w murze do ogrodów królewskich.

- Bardzo panu dziękuje za dotrzymanie towarzystwa, ale teraz musimy się już pożegnać. Dobranoc panu.

Złapał ją delikatnie za nadgarstek i chyba miał zamiar coś powiedzieć, ale ostatecznie zrezygnował.

- Dobranoc - powiedział cicho i puścił ją, cofając się o krok.

Miał wrażenie, że ta kobieta chciała się go koniecznie pozbyć, więc może powinien zobaczyć dlaczego. Jeśli wcześniej myślał prosić argchagetai o zwolnienie z małżeństwa, tak teraz wahał się. Spodobał mu się jej charakterek. Kobieta miała ładną twarz, niezbyt grube usta ładnie wykrojone, mały zadarty nosek, lekko wystające kości policzkowe. Była miękka i delikatna, nie jak ordynarnie umięśnione spartanki, z żelaznymi tyłkami, na których można było sobie jajka obić. Niekiedy gorsze od mężczyzn w zachowaniu.

- Nie wiem, jak się nazywasz? - zapytała, stwierdzając w duchu, iż długie przebywanie ze spartanami powoduje braki w wychowaniu.

- Czy to ważne - odparł sztywno. Oczywiście, że było to ważne, przynajmniej dla niej. - Jestem Spartiatą, który wykonuje powierzone mu zadanie.

- Agneia.

- Wiem.

- A zatem Spartiato, mam nadzieję, że jutro na zawodach się spotkamy.

- Będę cię szukał, pani.

Przez chwilę patrzył, jak posapując, przełazi przez wyrwę w murze. W chwilę później i on poszedł. Za zakrętem, sprawnie przeskoczył mur i z krzaków obserwował jak Agneia wspina się na drzewo, a potem podąża do ostatniego z pokoi. Cichcem się podkradł, pod balkon, wspiął po pnączach i dotarł do drzwi. Przez chwile słuchał, jak nuci jakąś piosenkę i pomyślał, iż nigdy nie poprosi, by coś zaśpiewała, bo fałszowała okropnie. Wspiął się po bocznej ścianie na dach. Deszcz zaczął bombardować wielkimi kroplami w mężczyznę, który w końcu udał się do swojego domu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro