15

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Tseligos przemykał cicho i szybko wąskimi uliczkami Sparty.
Przedostał się na tyły domu królewskiego i dziurą do ogrodów. Sprawnie wdrapał się po rozłożystym drzewie na balkon i bezszelestnie pod drzwi komnaty Agnei. Ta jeszcze albo już, nie spała, okładając pięściami i kopniakami worek, który udało jej się wyprosić u Kratosa. Usłyszał, jak szpetnie zaklęła i na moment zawahał się, zanim pchnął wątłe drewniane drzwi. Kobieta stała tyłem na środku, ciężko oddychając, a z materaca powoli wysypywał się na podłogę, piach. Agneia odwróciła się, słysząc szmer otwieranych drzwi i uśmiechnęła do mężczyzny, rozpoznając w mdłym świetle księżyca. Przeczesała niedbałym ruchem wilgotne włosy.

- Nie stój tak, bo zimno leci - powiedziała i odpięła pseudo worek, który z głośnym dźwiękiem spadł na kamienie.

Tseligos zamknął drzwi, wodząc za nią wygłodniałym wzrokiem, jej ciało lśniło w ciemności. Niemalże czuł, jak jest gorąca i nagrzana od ćwiczeń.
Agneia poprawiła przepaskę na piersiach oraz majtki i usiadła na skrzyni, bezwstydnie rozkładając nogi. Mężczyzna ominął leżącą kupkę piachu i zatrzymał się przed nią.

- Miejmy to już za sobą - szepnęła, patrząc na niego uważnie.

- Tak ci do tego śpieszno? - zapytał, odgarniając z twarzy kobiety, mokre kosmyki włosów. Przez chwilę przyglądała się łańcuszkowi, który miał zawieszony na szyi.

- Nie - odparła cicho - ale po to właśnie przyszedłeś. Prawda? - Skinął głową i sięgnął do łańcuszka. - Zatrzymaj.

- Nie mogę - uśmiechnął się do niej przepraszająco i podał. Agneia przez chwilę usiłowała nie oddychać bowiem smród, który dolatywał do jej nozdrzy, był przyprawiający o mdłości. Chyba się zorientował, że cuchnie, bo powiedział. - Wybacz. Przyszedłem prosto z misji, nie byłem jeszcze ani u archagetai, ani w łaźniach.

Kobieta przyciągnęła go do siebie i szepnęła, ledwo powstrzymując odruchy wymiotne.

- No to idź szybko do króla i do łaźni, a potem przyjdź do mnie. Będę czekała. - Czuła lekkie mrowienie i dreszcze, kiedy całował jej szyję. W końcu odsunął się od niej z wysiłkiem.

- Nigdzie nie chodź - wychrypiał i szybko wybiegł. Agneia uśmiechnęła się pod nosem i położyła do łóżka, zadowolona i szczęśliwa. Nie wierzyła, że przyjdzie do niej, a to, że postawił ją na pierwszym miejscu, nawet przed królem, mile połechtało jej próżność. Tesligos przyszedł dopiero nad ranem, wcisnął się pod koc i objąwszy ją ramieniem, zaraz zasnął.

Agneia wstała, bardziej zmęczona niż się kładła, ale dużo szczęśliwsza. Przez dłuższą chwilę przeglądała swoje rzeczy i szybko wpakowała do kufrów, zabezpieczając szmatami książki. Jeden z boków kufra miał małą niewidoczną kieszonkę i właśnie do niej trafił niewielki, srebrny, okrągły wisiorek. Zanim jednak schowała go na dobre, otworzyła pudełeczko i spojrzała na zawartość, a mianowicie niewielki patyczek z wyrytymi znakami. Nigdy nie zapytała Kostucha, co oznaczają te symbole, tak jak i nie nalegała, aby powiedział jej, jak naprawdę się nazywał. W tamtym czasie nie było to dla niej istotne. Wtedy liczyły się tylko książki i walka, ale czy przez to nie straciła czegoś bardziej wartościowego.
Teraz już się tego nie dowie. Z westchnieniem zamknęła wieczko i schowała łańcuszek. Zatrzasnęła kufer i czekała. Chciałaby już znaleźć się w domu. Takim prawdziwym z kochającym mężem, dzieciakiem, psem i ogrodem. Jej rozmyślania przerwało ciche pukanie do drzwi, zanim otworzyła, zapytała kto to. Wzięła do ręki ciężką pałkę stojącą obok framugi i ustawiła się w tym miejscu, podnosząc prowizoryczną broń.

- Agneia - odezwał się Kapitan. - Gdybym chciał cię porwać, nie pukałbym do otwartych drzwi.

Fakt zasuwka była odsunięta.

- Wejdź. - Drzwi otworzyły się, ale nikt przez nie nie wchodził. Wyjrzała, Kapitan stał w progu.

- Chyba nie chcesz walnąć mnie czymś ciężkim w głowę? - zapytał, marszcząc brwi i zakładając ręce za plecy.

- Kwestia jak na to patrzyć. - Przez chwilę przyglądała się uważnie mężczyźnie - Gdzieś się tak wystroił?

Hipacy wzruszył ramionami i westchnął zrezygnowany.

- Leonidas cię wzywa.

- Tseligos mówił...

- Król cię wzywa, kobieto. Rusz się i zostaw pałkę - dodał, widząc, iż Agneia zamierza zabrać ze sobą kawał drewna.

Pokiwała głową, ale pałki nie zostawiła. Ruszyła za nim bez oporów. Wyszli za miasto i udali się na błonia, które już wczoraj miała szansę obejrzeć. Kapitan poprowadził ją do miejsca, gdzie siedział Leonidas i Gorgo. Archagetai pokazał jej miejsce, aby usiadła, ale Hipacy ją powstrzymał i zabrał pałkę. Stała o krok za królewską parą. Patrzyła na mężczyzn wychodzących na wydeptaną ziemię, było ich dziesięciu z każdej drużyny, a pięciu czekało w rezerwie. Rozpoznała jedynie Kratosa, Steliosa. Tseligos uśmiechał się do niej i nawet z tej odległości widziała, że był zmęczony.

- Widzę, że miłość kwitnie - powiedział archagetai. - To dobrze. Mam nadzieję, że jesteś gotowa służyć Sparcie.

Uniosła zdziwiona brew i zasłoniła usta widząc jak Tseligos wylądował na trawie, gdy podcięto mu nogi. Mocno jednak trzymał skórzaną szmatę, którą chciano wyrwać. Na pomoc rzucił mu się Kratos i przez moment kotłowali się bez ładu i składu, blokując, atakując dłońmi, stopami. Miała wrażenie, że ogląda jedną, z jak to mówił Kostuch, barowych napierdalanek. To jej o czymś przypomniało, ale nie miała śmiałości zapytać.

- Od jutra zaczniesz pracować z moimi chłopcami.

- Chłopcami? - zapytała cicho, odrywając wzrok od prowizorycznego boiska. Leonidas spojrzał na nią z uwagą, odwracając głowę, tak więc uszło jego uwadze nieczyste zagranie jednego z młodych.

- Kratos, Stelios,Tseligos, Hipacy.

- Acha - chrząknęła niewyraźnie, dopingując w duchu Tseligosowi, który zniknął gdzieś w gąszczu rąk i nóg, kuczowo trzymając szmatę. - A, jak przedstawia się sprawa z wojną? - zapytała delikatnie.

- Z którą wojną? - zapytał niewinnie archagetai. Agneia zerknęła na drugą
stronę placu, gdzie na takim samym podwyższeniu siedział Leotychidas.

- No... z tą, teraz... - nie dawała za wygraną - Z Bolkiem i armią stojącą nagranicy.

- Sprawa jest załatwiona - przyglądał się uważnie rozgrywce na boisku. - Wysłaliśmy wiadomość, że mogą przyjść, jeśli się odważą. - Agneia uniosła brwi, zaciekawiona dalszą częścią, na którą musiała dłuższą chwilę zaczekać, a w końcu sama się dopytać.

- I? Odważyli się?

- Krypteja nie jest zbyt łaskawa ani litościwa, a chłopcy należący do niej żądni krwi. Zanim minęły dwa dni, nie mieli jednej trzeciej wojska. Teraz się wycofują. - W końcu spojrzał na nią uważniej. - Zadowolona?

Pokiwała głową na znak zgody i znów patrzyła na plac, gdzie dwudziestu mężczyzn wyrywało sobie z rąk skórzaną płachtę. Widziała jak Kratos biegnie do kamienia, któryś chłopak z przeciwnej drużyny kopnął go w goleń, podcinając nogi. Olbrzym wyrżnął jak długi, nadal trzymając jednak skórę. Młodzieniec błyskawicznie wskoczył mu naplecy, zaplatając ręce do duszenia i napierając całym ciałem. Drugi usiłował wyrwać zdobycz i w końcu mu się to udało. Nie wiadomo skąd pojawił się Tseligos, zrzucił chłopaka kopniakiem z pleców przyjaciela i nie czekając na dalszy rozwój wypadków, pognał za drugim chłopakiem. Szczupakiem zwalił go z nóg, tuż przed bramką. W chwilę później zakotłowało się tam bowiem sfajersowie wyczuli okazję. Spośród gąszczu rąk i nóg wyłonił się Stelios ze szmatą i Astinosem na ogonie. Wylądowali na ziemi. Kratos właśnie podnosił się z klęczek. Chwiejnym krokiem odebrał szmatę i udał się wkierunku bramki przeciwnika, za którą służył olbrzymi głaz, by triumfalnie, rzucić ją na kamień, a samemu zwalić się obok.
Leonidas wstał. Pogratulował wspaniałej wygranej oraz oficjalnie zakończył święto. Agneia natomiast przyglądała się jak poobijany i odrapany Tseligos sprawdza stan olbrzyma, a potem skłonił głowę przed parą królewską i podszedł do kobiety. Oddychał ciężko, a z rozciętej wargi sączyła się krew, wielki siniec na boku głowy puchnął i nabierał kolorów w zastraszającym tempie, a pod brudem, jaki miał na sobie z pewnością było kilka ranek. Spartiata wyciągnął do niej rękę, podała mu powoli dłoń, uśmiechając się delikatnie.
Zaprowadził ją do siebie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro