23

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Obudził mnie dźwięk wycia syreny, który z każdym sygnałem coraz bardziej się nasilał. Poczułam jak Aron zrywa się z łóżka, więc sama niechętnie się podniosłam nie wiedząc o co chodzi. Czułam się jakbym dopiero co się położyła i ktoś siłą wyrwał mnie ze snu. Spojrzałam na zegarek. No cóż nie dziwiłam się czemu się tak czułam. Zegarek pokazywał trzecią czterdzieści sześć.  Znów mój wzrok padł na Alfę.

- Co się dzieje? - spytałam, widząc złość i przerażenie na jego twarzy.

- Zostaliśmy zaatakowani. - odparł głosem, który przyprawił mnie o dreszcze. To wystarczyło bym i jak zerwała się z łóżka i podbiegła do szafy. Wyciągnęłam z nich czarne leginsy i tego ciemnozieloną bluzkę, to było pierwsze co wpadło mi w ręce. Nie miałam czasu zastanawiać się co założyć, gdy cała moja rodzina była w niebezpieczeństwie. Aron spojrzał na mnie.

- Nie myśl sobie, że będę siedzieć z założonymi rękami. - odparłam i choć wiedziałam, że chcę się kłócić to nie miał teraz na to czasu. - Przekaż wszystkim, że szpital będzie w Domu Głównym i wszystkie kobiety z dziećmi mają się tu udać.

Kiwnął głową na znak zgody i wybiegł z pokoju. Nawet ja mogłam usłyszeć głośne rozmowy prowadzone na korytarzach domu. Spojrzałam na Will'a, który teraz patrzył na mnie przestraszonym wzrokiem.

- Posłuchaj mnie, Willy. Mam nadzieję, że mi pomożesz. - posłałam mu delikatny uśmiech.

- Zrobię wszystko. - powiedział poważnie, a na jego twarzy widniał zacięty wyraz. Już był widać w nim cechy przyszłego Alfy.

- Idź na dół i powiedz Mandy by wszystkie dzieci przyprowadziła do pokoju Luny, zrozumiałeś? - kiwnął głową. - Ja idę go otworzyć. Jeśli matki, które chcą zostać z dziećmi także mogą do niego przyjść.

Chłopiec po raz kolejny mi przytaknął i w piżamie zbiegła na dół. Sama założyłam skarpetki i adidasy. Pokój Luny znajdował się na samym końcu korytarza i była zbudowany w ten sposób by nikt nie miał do niego dostępu. Można by było rzec, że był do sejf, do którego nie można było wejść bez pozwolenia. Byłam trochę przerażona tym systemem zabezpieczeń, ale teraz to był pokój w sam raz na schron. Otworzyłam drzwi i stanęłam w progu. Jeśli mówiłam, że pomieszczenie było duże, to się myliłam. Było ogromne. Po lewej stronie stało duże wygodne łóżko, po prawej stał dość spory stolik na kawę, dwie małe kanapy i dwa fotele. Pokój Luny miał także małą kuchnię, jeśli tak można było nazwać przejście do mniejszego pokoiku, gdzie był zlew, kuchenka i lodówka oraz dwie szafki. Miał własną łazienkę i jeszcze większą szafę.

Luna zamykała się tam gdy Alfa zrobił coś złego lub po prostu żyli osobny. Trochę go zmieniłam od czasów byłej Luny.

Zanim się obejrzałam, na samą górę weszła Mandy prowadząc za sobą matki z dziećmi. Kobiety trzymały niemowlaki na rękach, nie dziwiłam się im, że chcą pozostać przy swoich pociechach.

- Luno. - przywitali się wszyscy. Uśmiechnęłam się do nich smutno.

- Witajcie. Przykro mi, że spotykamy się w takich warunkach, ale nic z tym nie możemy zrobić. - odparłam, po czym wskazałam ręką na pokój. - Jestem tam wszystko, także jedzenie. Nie wiemy ile potrwa ta walka, ale jakoś sobie poradzimy.

- Jesteś pewna, że możemy skorzystać z tego pokoju, Luno? - spytała ostrożnie jedna z matek.

- Oczywiście. Moim obowiązkiem jest dbanie o was. Chcę, żebyście byli bezpieczni. Wchodzicie szybko, nie mamy czasu. Jeśli będziecie cokolwiek chciały, wiecie jak się z nami skontaktować. - dodałam.

- Amando, Chloe z moją matką i dwoma omegami przeniosły potrzebne leki i materiały do salonu. Zaczęły już urządzać miejsce dla rannych. - powiedziała Mandy, gdy już wchodziły ostatnie osoby do pokoju.

- Gdzie Will? - spytała, nie zauważając chłopca by wchodził do sypialni.

- Jest na dole. - mruknęła cicho dziewczyna. - Chce pomagać.

Westchnęłam cicho. - Niech będzie. Coś jeszcze powinnam wiedzieć?

- Reszta kobiet jest już gotowa do ochrony Domu. - dodała pewnie.

Jeśli myśleliście, że kobiety będące wilkołakami nie walczyły to byliście w błędzie. Jasne, przeważnie nie brały udziału w bitwach, jednak były szkolone by chronić swoich domów i dzieci. Miały własne treningi, na które również chodziłam. Mimo, że byłam człowiekiem także chciałam znać chociaż podstawy samoobrony. Dobrze było posiadać dobrą kondycję.

- W porządku. Chodźmy. - odparłam, po czym spojrzałam na gości w moim pokoju. Uśmiechnęłam się do nich. - Wszystko będzie dobrze. Nie martwcie się.

Gdy zamykałam drzwi, w ich oczach widziałam nadzieję. Nie zamierzałam ich zawieść. Zeszłam szybko na parter. Tam gdzie stały kanapy i stoliki, leżały teraz maty, na których mogli położyć rannych. Tak samo było w jadalni. Tam również zastałam moją przyjaciółkę, przyszłą teściową, Doktora oraz William'a. Podeszłam do tego ostatniego i mocno przytuliłam.

- Tata będzie z Ciebie dumny, Will. Jednak masz być ostrożny, rozumiesz?

- Będę mamo. Ale muszę Ciebie pilnować. - uśmiechnął się wesoło, na co cicho zachichotałam.

Spojrzałam na zegar, dochodziła czwarta trzydzieści. Szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia kiedy to zleciało. W każdym razie, nie było tutaj żadnej mowy o chwili wytchnienia. Mężczyźni walczyli niedaleko nas, a do domu zaczęto wnosić pierwszych rannych. Od razu wzięliśmy się do pracy. Pierwszy z facetów miał mocno przeorane ramię, a sama rana kończyła się na plecach. Został położony na brzuchu i od razu zaczęto jego opatrywanie. Nie było to coś, co zagrażało życiu, jednak widać, że brunet miał problemy z poruszaniem się i stracił sporo krwi.

Za nim wprowadzony dwóch innych mężczyzn. Ci byli w gorszym stanie. Świadczyły o tym rany po postrzałach i widząc minę Doktora, wiedziałam, że to srebro. Zaklęłam w duchu. Wiedziałam, jak ciężko się tego pozbyć. 

Przez dolną część domu wilkołaki wchodziły i wychodziły. Ci z mniejszymi obrażeniami po półgodzinie mogli wracać na pole walki. A Ci z gorszym stanem, zostawali w domu.

Kobiety jak na razie były czujne i obserwowały dom dookoła, czasem pomagając innym wnieść rannych do środka.

Jednak nie trwało do długo. Nie miałam pojęcia jak wyglądały bitwy wilkołaków, ale teraz widząc cierpienie mężczyzn ze swojego stada, aż łamało mi się serce. Nie widziałam jednak ani raz męskiej części rodziny Devons'ów ani mate Mandy. Przez co trochę się niepokoiłam, ale wiedziałam, że dadzą sobie radę. Co ich nie zabije to ich wzmocni.

Coraz bliżej słyszałam odgłosy walki, co utwierdzało się tylko w moim przekonaniu, że wszystko przenosi się na teren naszych posiadłości. Nie pierwszy raz tego dnia, zaklęłam w duchu. Przeraźliwy kobiecy krzyk, kazał mi obrócić się w stronę wejścia. Stało tam dwóch, potężnych mężczyzn. A żaden z nich nie pochodził z naszej watahy. Z nimi, na tarasie widziałam nieprzytomną, blondwłosą dziewczynę. Emily. Miała może z siedemnaście lat i nie była w pełni wyszkolona. Szlag.

- Witamy drogie panie. - powiedział jedne z nich z cwaniackim uśmieszkiem na twarzy. Nie wróżył nic dobrego. Szlag po raz drugi. - Bardzo mi przykro, ale będę musiał was wszystkich zabić. - dodał, na co jego kolega parsknął śmiechem.

- Po moim trupie, gówniarzu. - warknęła Cassie. Spojrzałam na nią przerażona, ale widząc pewność siebie w oczach Mandy, sama przyjęłam maskę obojętności. Kolejna rzecz, którą się nauczyłam żyjąc tu z nimi, to nie okazywać słabości i strachu w obliczu zagrożenia.

- To da się załatwić, mamusiu. - zakpił wilkołak i ruszył w stronę mojej teściowej. Mimo, że wiedziałam iż Cassie umie walczyć i to pewnie lepiej niż ja i tak musiałam coś zrobić. 

Robiąc trzy kroki w przód, stanęłam między nim a mamą Aron'a. Jestem Luną do cholery, nie będzie mi tu żaden pies rządził na moim terenie.

- Zrobisz jeszcze jeden krok, a pożałujesz. - warknęłam.

- Oho, a co może taka dziewczynka ja Ty? - zaśmiał się, po czym wciągnął głęboko powietrze. - I to w dodatku człowiek.

- Może więcej niż Ci się wydaje, kundlu. - powiedziałam poważnie. Każdy wie, że chcą zostać lekarzem trzeba gdzieś odbyć praktyki, prawda? Ja z moim szczęściem wylądowałam w małym szpitalu, przydzielonym do więzienia o zaostrzonym rygorze. Każdy, kto spędził tam choć tydzień wiedział jak sobie radzić w życiu. Jego słowa mnie nie ruszyły, ale moje podziałały na mężczyznę jak płachta na byka. Ah, ta głupia duma wilkołaków. Rzucił się na mnie.

I nikt się nie spodziewał, że wykorzystując zwykły chwyt za ucho unieruchomi wilka. Nie to żebym go powaliła czy coś, ale on sam był zszokowany co dało czas aby Chole zadziałała. Tak, Chole. Ten drugi człowiek znajdujący się w pomieszczeniu. Otóż, zanim Ci przemili panowie wtargnęli do Domu Głównego, moja przyjaciółka miała zamiar wstrzyknąć środek usypiający dla jednego z rannych. Była bardzo sprawna, podbiegła do zszokowanego mężczyzny i wpiła mu igłę w widoczną już żyłę na szyi.

Był to środek o natychmiastowym działaniu, udoskonalony przez lekarzy, który byli wilkołakami. Więc po chwili mężczyzna leżał na podłodze. Jego kolega również będąc w szoku nie zauważył, że za nim pojawia się Hannah, podobno najśliczniejsza kobieta w stadzie i jednym ciosem w szyję sprawiła, że ten wilkołak również leżał nieprzytomny.

- Nigdy nie powinno się lekceważyć wspólnej siły kobiet. - powiedziała głośno Cassie, po czym spojrzała na mnie. - Nie musiałaś się za mną wstawić, kochana.

- Wiem, Cas. Ale to był odruch Luny. - uśmiechnęłam się nieśmiało. - Trzeba ich związać... czy coś.

- Najlepiej tą z wilczym zielem. - dodała Hannah. Była wysoką i hojnie obdarzoną we właściwych miejscach, ciemną brunetką. Miała zielone oczy, a jej mate był jednym z kolegów Aron'a. Jeśli dobrze pamiętałam był Betą. Mieszkali dwa domy od Głównej siedziby. Dziewczyna była bardzo sympatyczną osobą, dopóki nie wchodziła na matę. Spojrzała na dwóch, rosłych mężczyzn i prychnęła. - Cieniasy.

Gdy Chole związała facetów, dziewczyny przeniosły ich do jednego z pokoi. Posłałam przyjaciółce wszystko wiedzący uśmieszek, bo wcale jej więzy nie wyglądały jak te z bdsm. Wcale, a wcale. Nie to żeby ta dziewczyna się tym interesowała czy coś, ale pamiętam, że raz stwierdziła ich chyba nauczy się tych wiązań właśnie na takie sytuacje. Oczywiście na początku ją wyśmiałam, bo coś takiego nie zdarza się w normalnym życiu.

No właśnie, normalnym. Prychnęłam. Jeśli to nie normalność to ja jestem Grecką Boginią. Spojrzałam na zebranych. Cassie siedziała z Mandy na jednym fotelu i smutnym wzrokiem wpatrywały się w podłogę. Chole właśnie skończyła oczyszczać ranę po kuli u młodego chłopaka, miał co najwyżej dziewiętnaście lat. A Doktor wyjmował owy obiekt z klatki piersiowej drugiego mężczyzny i widocznie go znał, gdyż mówił do niego cicho.

Sama podeszłam do drzwi wyjściowych, gdzie stało pięć kobiet. Z przerażeniem oglądały jak z zachodniej strony lasu wyłania się bitwa. Wilkołaki atakującego stada mocno napierały na naszych, przez co Ci musieli się wycofywać. Gdzieś mignęła mi sylwetka mojego mate, przez co teraz zaczęłam szukać go wzorkiem. Jest. Pot na jego twarzy wskazywał, że jest już trochę zmęczony ale nie było tego samego w jego oczach. Akurat w nich dominował zacięty błysk, które świadczył o jego sile i tego, że nie ma zamiaru się poddać.

Walka już całkiem przeniosła się przez dom Główny. Kobiety stojące obok mnie ruszyły by pomoc swym bratnim duszom, a ja nadal stałam tam jak kołek. Z przerażeniem widziałam, w jaki sposób moi ludzi byli ranieni i pozbawieni jakichkolwiek sił.

Z lasu wyłaniały się kolejne postacie i tym razem ku mojemu zdziwieniu rzucały się na naszych przeciwników.  Nie miałam pojęcia kim byli, ale widziałam ulgę w oczach mojego stada. Stałam się strasznie przywiązana do tych ludzi.  Nie chcąc na to patrzeć, wróciłam do domu. W pomieszczeniu było tylko pięć dorosłych osób. William'a wysłałam na górę by zaniósł potrzebne rzeczy dla kobiet z dziećmi. Cieszyłam się, że już tam został.

Szybko przeskanowałam sytuację, z ulgą stwierdzając, że życie rannych nie było już w żaden sposób zagrożone. Chciałam spytać Chole o stan najbardziej poszkodowanego wilkołaka, który dostał aż cztery srebrne  kule. To cud, że udało się nam go odratować. Jednak wracając, spojrzałam na dziewczynę, która stała w progu i z przerażeniem patrzyła, jak na jej oczach jej przyszły mąż zabija swojego napastnika. Chciałabym wiedzieć co w tej chwili o nim myśli, ale ja sama zauważyłam jak Aron w postaci wilka walczy z szarym wilkiem, który równał mu wzrostem. Musiał być to Alfa. Jednak mój mate nie atakował sam. Razem z nieco mniejszą postacią o brunatnej sierści, chcąc nie chcąc na myśl przyszła mi Beta.  Choć nie był to Michael. 

Jak jeden mąż rzucali się na Alfę przeciwnej watahy, powalając go za każdym razem na ziemię. I gdy po którymś ataku szary wilk nie wstał z ziemi walka zamarła. Wszyscy zwrócili się w stronę zwycięzców.  Aron zawył głośno, na co inni się skulili, pokazując tym samym swoją uległość Alfie.

Devons zmienił się w człowieka i teraz mogłam na własne oczy zobaczyć jego obrażenia. Cholernie się o niego martwiłam, ale teraz w moim sercu utkwiło przerażenie. Chciałam do niego podbiec, ale widziałam jak podchodzi do niego mężczyzna, który prawdopodobnie pomógł zabić przywódcę przeciwnika.  Garstka, która pozostała, została natychmiast złapana.

Powolnym krokiem zaczęłam zbliżać się do mojego przyszłego męża, przez co mogłam słyszeć ich rozmowę.

- Alfo Devons. - zaczął nieznany mi mężczyzna. - Jestem Kaydan, beta stada, które Cię zaatakowało.

Aron spiął wszystkie mięśnie i spojrzał groźnie na betę. - Więc powiedz mi czemu Ty i kilku innych mężczyzn stanęliście przeciw swojemu stadu.

- Ponieważ Alfo Czarnego Wilka, że ja i moi koledzy nie jesteśmy za mordowaniem niewinnych watach. Mój były Alfa... - zaczął i ze smutkiem spojrzał na postać leżącą niedaleko niego. - Oszalał po stracie swojej mate.

- Czarnego Wilka? - spytałam, podchodząc do rozmawiających. Ci spojrzeli na mnie.

- Tak nazywamy watahę Alfy Devons'a, odkąd przeją  w nim władzę. - odparł szary wilk.

- Hm, rozumiem. - spojrzałam na Aron'a. - Jesteś cały?

- Nic mi nie jest. - odpowiedział. - A co z Tobą i resztą? Nie mieliście żadnych problemów?

- Wszyscy są bezpieczni. Ze mną jest wszystko w porządku.

- To dobrze. - powiedział i znów spojrzał na Kaydan'a. - Jakie masz dalsze zamiary?

Młody mężczyzna zastanawiał się przez chwilę, po czym spojrzał na swoich towarzyszy. - Szczerze to nie mam pojęcia. Prawdopodobnie wrócimy na nasz teren i postaramy się jakoś żyć dalej. 

- Nie przetrwacie długi bez Alfy i Luny.

- Wiem to. Jednak co innego nam pozostaje?  - wzruszył ramionami.

- Jeśli chcecie, możecie do nas dołączyć. - wtrąciłam się do rozmowy. Cholera, czy to znów był instynkt Luny? Spojrzałam niepewnie na Aron'a, po którego twarzy przebiegł grymas złości ale po chwili kiwnął głową na znak zgody.

- Ja... Nie jestem pewny co na to reszta.

- Na razie wróćcie na swój teren. Macie trzy dni na zastanowienie się, wtedy chcę was widzieć tutaj.

- Jest nas dość sporo... nie wiem czy nas pomieścicie. 

- Damy radę, jeśli się zdecydujecie przyłączyć do nas, od razu zaczniemy budowę domów. Możecie liczyć na naszą pomoc. - powiedział poważnie Aron. - A teraz przeprasza, ale muszę się zając swoim stadem.



Od tego czasu minęło pięć godzin. Mój mate  oczywiście miał kilka ran, w tym jedną poważną. Ale jak stwierdził, nawet jej nie czuł. Prychnęłam na to. Ten idiota nawet nie zauważy kiedy będzie już po nim.  Alfa Czarnego Wilka był na mnie zły z powodu, że ktoś inny był w pokoju Luny, ale jednocześnie wdzięczny, że zaopiekowałam się resztą stada. Oczywiście, prosto w twarz mu powiedziałam, że to jest moje zdanie na co się zaśmiał.Cassie opowiedziała swojemu synowi co się stało podczas nieobecności męskiej części Devons'ów przez co zostałam nagrodzona długim i namiętnym pocałunkiem.

Ci, którzy nas atakowali i przeżyli, zostali zamknięci w więzieniu. Nigdy w nim nie byłam i raczej nie uśmiechało mi się tam iść. Po pełni mieli zostać eskortowani do stada Logana, gdzie miała się nimi zająć jakaś tam rada. Czułam się trochę bezpieczniej, że nie będą na naszym terenie.

Wieczorem wyjeżdżali już Logan i Chole, gdyż pełnia byłą tuż tuż i musieli być przy swoim stadzie. A razem z nimi wyjechali również Cassie i James. Długo się żegnaliśmy i polało się morze łez, choć niedługo i tak mieli nas znów odwiedzić. William został nagrodzony za swoje czyny przez Aron'a i teraz chłopiec chodził dumny jak paw czym rozbawił nie tylko mnie ale i też swoją babcie i ciotki. Mój mate był bardzo dumny z syna i nie dziwiłam mu się. Willy był bardzo pomocny i ciężko pracował od samego rana.

Właśnie dochodziła godzina dwudziesta pierwsza i w końcu zostaliśmy sami z moim mężczyzną. Leżałam już wykąpana w łóżku i czekałam aż mój czarny wilk skończy brać prysznic. Z jednej strony bałam się tego co może nastąpić ale z drugiej czułam podekscytowanie. Czy to źle, że czułam się napalona jak jakaś nastolatka? Poza tym, każdy ma swoje potrzeby, tak ?

- Moje potrzeby zmieniając się w żądze jak na Ciebie patrzę, maleńka. - powiedział wilkołak swoim ochrypniętym głosem. Spojrzałam w jego stronę z uśmiechem, stał oparty o framugę drzwi a na jego twarzy gościł uwielbiamy przeze mnie uśmiech.

- Tak mówisz? - spytałam niewinnie. O tak, zdecydowanie uwielbiałam ten uśmiech, ale jeszcze bardziej szalałam za właścicielem tego że uśmiechu.

- Ja to wiem, mała. - zaśmiał się i pokonując dzielącą nas odległość w czterech krokach wskoczył na łóżko tym samym wgniatając mnie w materac.  - Tym razem nic nie stanie mi na przeszkodzie by się Tobą zająć.

- Nie ukrywam, że czekam na to z niecierpliwością. - uśmiech na mojej twarzy powiększył się odrobinę.  Złapałam w swoje małe dłonie jego twarz i leniwie składałam na niej pocałunki. Jednak nie trwało to długo, gdyż ktoś tu był niecierpliwy i z nutką agresji zaczął mnie zachłannie całować.

Oderwaliśmy się od siebie, po czym Aron zaczął ze mnie zdejmować jego za dużą bluzkę, gdy ktoś zapukał do drzwi. Usłyszałam warknięcie mojego mate.

- Czego? - krzyknął, zły.

- Wybacz mój Alfo... ale właśnie do naszej posiadłości wjechał samochód...

- To zróbcie coś z nim...

- Przyjechali rodzicie Luny.

Tyle wystarczyło by całe moje podniecenie minęło i nagle świat stał się szary. Cholera jasna by ich wzięła.

- Ulokuj ich w jakimś pokoju.

- Chcą natychmiast się widzieć z Luną, mój Alfo...

- Powiedz im, że zaraz zejdę. - powiedziałam głośno, po czym wygramoliłam się spod Aron'a.

- Jesteś tego pewna?

- Jasne, ale idziesz ze mną. Jedyne czego nie jestem pewna to swojej samokontroli przy rozmowie z nimi.

- Będzie dobrze, kochanie. - powiedział, przytulając się do mnie gdy zaczęłam nakładać beżowy, miękki szlafrok.

- Akurat w kwestii moich rodziców to w to wątpię.  - westchnęłam i wyszłam na korytarz.

Szłam wolnym krokiem, zbliżając się do dwóch postaci stojących w drzwiach. Pierwsza zobaczyła mnie matka. Była niezbyt wysoką kobietą, sięgała mi do ramion. Miała farbowane platynowe włosy i brązowe oczy. Rysy twarzy niestety odziedziczyłam od niej, co nie raz było mi wypominane na zjazdach rodzinnych.

- Amando! W jakiej Ty dziurze mieszkasz! Wyjechaliśmy o czternastej, mając nadzieję, że szybko Cię stąd zabierzemy! Ale zgubiliśmy się po drodze. Jak możesz tu żyć!  Jak w ogóle... - zaczęła, i w głębi duszy wiedziałam dlaczego. Aron właśnie zszedł ze schodów i stanął za mną.

- Mamo, tato. Przedstawiam wam mojego narzeczonego, Aron'a. Kochanie, to właśnie są moi rodzicie. - powiedziałam z wymuszonym uśmiechem.

- Miło mi państwa poznać. - odparł uprzejmie. - Gdybyśmy wiedzieli, że mają państwo zamiar przyjechać, wysłalibyśmy kogoś by was odebrał.

- Ty...! Jak śmierz do mnie mówić! - krzyknęła moja matka. I właśnie się zaczęło, tylko posłuchajcie... Ma ktoś popcorn? - Jesteś nic nie wartym gówniarzem! Jakie masz prawa do mojej córki?! Poza tym, jak Ty wyglądasz człowieku? Masz w ogóle jakąś prace? Wyglądasz jak bezdomny! Założę się, że wywodzisz się z jakieś nic, nieznaczącej rodziny! Jesteś pijakiem, prawda?! Mogę się założyć, że tak! A Ty! - wskazała na mnie.

- Nie masz za grosz gustu, dziewczyno. Nie mam pojęcia jak możesz być moją córką! Tyle dla ciebie zrobiłam, a Ty tak się mi odpłacasz!? I patrz, gdzie się znalazłaś! Na jakimś zadupiu! Z tym, nic nie wartym pijakiem! Jesteś tak samo żałosna jak twój ojciec! Nie było z niego żadnego pożytku! - Ah, czy wspominałam, że moim biologicznym ojcem był zwykły księgowy? Matka rzuciła go, bo zarabiał za mało kasy. Miałam wtedy rok. Dopiero gdy miałam ze trzy lata, poznała swojego obecnego męża. Nie był taki zły, dało się z nim porozmawiać... nie to co z matką. 

Chciałam już coś powiedzieć,  gdy mały wilk przebiegł mi obok i rzucił się na moją kochaną mamusię. Oczywiście nic jej nie zrobił, jednak wystraszona kobieta krzyknęła ze strachu i upadła na ziemię. Wtedy William przemienił się na ich oczach w człowieka.

- Jak śmiesz mówić tak o mojej mamie i moim tacie... - zaczął krzyczeć, ale para z przerażeniem w oczach zemdlała.



3371 słów!

Podoba się? 

W następnym rozdziale: - część druga zjazdu rodziny Amandy, co z tego wyniknie? Oraz tak długo wyczekiwana pełnia! Zapraszam do czytania XD

Wesołych Świąt Wielkanocnych, misiaczki <3







































































































































































































Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro