Rozdział 8.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

To w sumie jedyny rozdział, jaki miałam w tym miesiącu w planach. I nad tą historią siedziałam ostatnie dwa tygodnie, co zaowocowało dwoma rozdziałami zapasu i szkicem następnego. Im bliżej do końca, tym lepiej mi się pisze, choć wiem, że ciężko będzie się z nimi rozstać.


Mokry noc Kazeshiniego wtulony w policzek nie był może najlepszą z możliwych pobudek, ale wystarczająco skuteczną, by Shuuhei z cierpiętniczą miną podniósł się z kanapy, na której zasnął. Nie zauważył, że splątany koc zsunął się na podłogę tuż obok rzuconej niedbale bluzy, zaspane spojrzenie utkwiło w leżących na stoliku kluczach otrzymanych od Corrie.

Nie zasłużył na nie w żadnym wypadku i pomimo zapewnień dziewczyny nie czuł się na tyle pewnie, by ich używać. Może po prostu się bał. Gdzieś z tyłu głowy wciąż siedziała myśl, że był bezwartościowym tchórzem, który stwarza zagrożenie nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla innych. Nie chciał, żeby kiedyś jego demony zażądały również życia Corrie. Wyciągała do niego dłoń raz za razem, choć ciągle dawał jej do zrozumienia, że nie chce czyjejkolwiek obecności w swoim życiu. A jednak nie potrafił zrezygnować z tej dziwnej przyjaźni, którą został obdarzony.

Kazeshini zaszczekał, wskakując na kanapę, trącił nosem policzek Shuuheia znowu, by przypomnieć o swojej obecności.

– Tak, już idziemy – mruknął z niezadowoleniem.

Gdy wychodzili, zerknął jeszcze w głąb mieszkania na wszechobecny chaos. Klatka lęków, którą sam sobie stworzył, by być może zniknąć pod warstwami kurzu. Im dłużej znał się z Corrie, tym bardziej było mu za siebie wstyd. Przecież dawniej nie miał problemu, żeby utrzymywać porządek. Owszem, czasami sterta ciuchów do prania wysypywała się z kosza, a naczynia tworzyły wieżę w zlewie, ale to nic, co nie zdarzałoby się innym, gdy brakowało czasu bądź ochoty, by zrobić jeszcze tę jedną rzecz w ciągu dnia.

Zapuścił się. Pomimo tragedii, jaka ją spotkała, Corrie dbała o coś tak prozaicznego jak porządek w mieszkaniu. Naprawdę lubił tam przebywać, bo czuł się chciany, jak w domu. Gdy wracał do siebie, czuł tylko pogardę. I mógłby to tłumaczyć, że Corrie jest dziewczyną, ale zwalanie kwestii porządku na płeć wydawało mu się niewłaściwe. Corrie dbała o miejsce, w którym żyła, on nie. Taka była smutna prawda, przed którą nie powinien dłużej uciekać. Może jak uporządkuje przestrzeń wokół siebie, łatwiej będzie ogarnąć samego siebie?

Minęła dłuższa chwila, nim zdecydował, od czego powinien zacząć. Wiedział, że gdyby poprosił, Corrie zgodziłaby mu się pomóc, ale naprawdę chciał jej oszczędzić tego widoku. I sobie wstydu, a może nawet bardziej o to chodziło, bo egoistycznie nie chciał tracić tej odrobiny szacunku w jej oczach. Poza tym sprzątanie nie powinno go pokonać, choć pewnie zajmie sporo czasu, nim doprowadzi mieszkanie do stanu używalności. Może wtedy odważy się zaprosić tutaj Corrie i coś dla niej ugotować we własnej kuchni?

Przerwę zrobił, gdy zabrakło mu worków na śmieci – nie pamiętał, kiedy ostatnio je kupował – a trochę już mu zbrzydło to sprzątanie. Co prawda znalazł kilka rzeczy, o których myślał, że zniknęły nie wiadomo gdzie, odzyskał też stolik, na którym nie walały się już kubki z niedopitą kawą sprzed tygodnia i opakowania po ledwo zaczętym jedzeniu na wynos, ale efekt nadal był dość marny. Czemu zawsze wydawało mu się to dużo prostsze?

Z niewesołych myśli wyrwał go dźwięk przychodzącej wiadomości.

„Wszystko w porządku? Milczysz od rana"

Dopiero teraz zauważył, że rzeczywiście jak nigdy nie wymienili żadnej wiadomości, odkąd wczoraj poszedł do siebie. Zwykle któreś z nich już po przebudzeniu dawało drugiemu znać, że o sobie pamiętają.

„Wybacz. Zabrałem się za porządki i jakoś tak minęło mi pół dnia, a nadal nie wiem, jakiego koloru mam wykładzinę"

„Chcesz, żebym Ci pomogła?"

„Nie, nie chcę wpuszczać Cię do tego burdelu. Jeszcze pożałujesz, że mnie poznałaś"

„Obawiam się, że musisz wymyślić jakiś lepszy pretekst, żeby mnie przestraszyć ;P"

Uśmiechnął się mimowolnie, potrafiąc sobie wyobrazić głos Corrie, gdyby powiedziała mu to osobiście. Pełny rozbawienia i pewności siebie, której tak bardzo jej zazdrościł. Nie dawała się prozaicznym drobnostkom, wciąż chciała żyć.

„Obawiam się, że mam zbyt ubogą wyobraźnię, ale mogę spróbować" – odpisał.

„Nie lepiej poświęcić ją na coś bardziej konstruktywnego?"

„Co masz na myśli?"

Przez chwilę nie odpisywała i Shuuhei nie był pewien, czy to dlatego że w jakiś sposób uciął ten żartobliwy temat, czy nie mogła sięgnąć ponownie po telefon. Znał to zbyt dobrze z autopsji, że czasami prozaiczny tekst potrafił uruchomić wspomnienia, do których niekoniecznie chciało się wracać.

Już miał pisać przeprosiny, gdy dostał kolejną wiadomość:

„Chcesz się przejść?"

Zmieniła temat i chyba straciła też nastrój. Przez niego. Shuuhei nie czuł się z tą myślą dobrze, choć to były raczej jego domysły niż potwierdzone fakty. Corrie nigdy go o nic nie winiła i czasami miał ochotę wykrzyczeć jej w twarz, żeby powiedziała mu, co naprawdę sądzi. Wiedział jednak, że zabraknie mu na to odwagi, a nawet gdyby, nie był pewien, czy chciałby usłyszeć jej odpowiedź.

„Myślę, że spacer to dobra opcja, bo już mam dość patrzenia na ten bajzel. Przyjdę po Ciebie" – odpisał.

Nie musiał dwa razy powtarzać Kazeshiniemu, bo pies był bardziej niż chętny na kolejny spacer i sam kierował się w stronę kamienicy Corrie, jakby instynktownie rozumiał, co oznaczają te wszystkie wymieniane chwilę wcześniej wiadomości.

Corrie czekała na nich przed kamienicą. Wystawiła twarz do słońca, uśmiechając się beztrosko i ten widok sprawił, że Shuuhei na moment zapomniał o świecie dookoła. Pewnie gapiłby się na nią dłużej, gdyby nie to, że Kazeshini wyrwał mu smycz z dłoni i pobiegł się przywitać.

Shuuhei przeklął się w myślach, że nadal nie panuje nad tym psem, ale miał nadzieję, że nie dał tego po sobie poznać, a Corrie była zbyt zaabsorbowana Kazeshinim, żeby zauważyć tę grę emocji na jego twarzy.

– Wyglądasz na zmęczonego – zauważyła, gdy w końcu na niego spojrzała. – Może jednak chcesz coś pooglądać zamiast spacerować?

– Spokojnie, aż tak źle ze mną nie jest – odparł szybko. – Nie da się ukryć, że ostatnio się trochę zapuściłem ze wszystkim, ale spacer kusi mnie bardziej od czterech ścian.

Uśmiechnęła się lekko i Shuuhei chciał coś jeszcze dodać, powstrzymał się jednak w ostatniej chwili niepewny, czy Corrie poczułaby się dobrze, słysząc taki komplement. W końcu dobrze pamiętał, jak mówiła, że nie bardzo lubi na siebie patrzeć. Nie chciał jej urazić ani sprawiać przyjaciółce dyskomfortu pozornie niegroźnymi słowami uznania.

Milczeli jakiś czas. Shuuhei pierwszy raz od dawna cieszył się spacerem, nie próbując zniknąć w ciemnej bluzie, którą rozpiął już jakiś czas temu. Wiosna powoli ustępowała latu, słońce przypominało sobie, na jak wiele je stać, więc ludzie odkładali zimową odzież na dno szafy, zastępując je lekkimi kreacjami.

Niepokój dopadł Shuuheia niespodziewanie, gdy dostrzegł cmentarną bramę. Nie pytał dotąd o kierunek, sądził raczej, że nie mają określonego celu, ale każdy krok uświadamiał mu, jak bardzo się mylił. Domyślał się, po co tu przyszli i nie czuł się z tym dobrze, lecz ze wszystkich sił starał się nie stchórzyć.

– Jeśli nie chcesz tu wchodzić, zrozumiem – odezwała się Corrie, nie patrząc na niego.

Zauważyła jego wahanie. Trochę było jej głupio, że postawiła go przed faktem dokonanym, nie sądziła bowiem, że gdyby wiedział wcześniej, nie szukałby wymówek.

– Nie wiem, czy jestem tu oczekiwanym gościem – mruknął.

Mimo wątpliwości przekroczył cmentarną bramę i pozwolił się poprowadzić pomiędzy nagrobkami. Nawet Kazeshini czuł powagę miejsca, bo szedł grzecznie przy nodze, jak nigdy mu się nie zdarzało.

– Chcę wierzyć, że nie odepchnąłby cię – odezwała się Corrie, gdy dotarli do celu. – Izuru nie był zbyt śmiały w kontaktach z innymi, ale dostrzegał w ludziach to, czego czasami nie widać na pierwszy rzut oka.

Shuuhei spojrzał na nagrobek chłopaka, którego nie miał okazji poznać, a który był dla Corrie całym światem. Data śmierci sprzed niemal dziewięciu miesięcy, kwiaty, butelka wina i notatnik – najbliżsi nie zapomnieli o istnieniu Izuru Kiry i wciąż go odwiedzali.

Czuł się dziwnie nie na miejscu, stojąc obok Corrie, bo kim on w rzeczywistości był? Facetem, który ją zaatakował. Kłębkiem traum i paranoi po powrocie z piekła, na które sam się zdecydował. Dziwnym przyjacielem, w którym Corrie znalazła oparcie.

– Raczej nie byłby zadowolony, wiedząc, jak się poznaliśmy – zauważył cicho.

– Pewnie nie, ale jestem pewna, że zrozumiałby do pewnego stopnia. Ja naprawdę rozumiem te wszystkie obawy i zdaję sobie sprawę, że to nie jest proste, że spędzę z tobą trochę czasu i wszystko będzie normalnie. To tak nie działa. Zamknięcie oczu nie sprawi, że obudzimy się w łatwym świecie, w którym wszystko jest w porządku. Nic nie jest już w porządku. Ani u mnie, ani u ciebie, Shuuhei. A mimo to chciałam, żebyś tu ze mną przyszedł.

Nie odpowiedział od razu, pozwalając sobie na chwilę zadumy. W żaden sposób nie chciał zastępować tego chłopaka, którego nigdy nie będzie miał okazji poznać. Wątpił zresztą, żeby pomiędzy nim a Corrie pojawiło się jakiekolwiek miłosne uczucie. Czuł też, że Corrie sama nie chciała zastępstwa, że tak naprawdę liczył się tylko ten, któremu oddała serce. Nie potrafiła dać tej miłości się wypalić, zgasnąć i zamienić się w piękne wspomnienie. Nie chciała tego robić, puścić dłoni, której już dawno nie trzymała.

Czy z nim nie było podobnie? Po powrocie do kraju nagle dotarło do niego, że na zawsze stracił oparcie, które od lat trzymało go w ryzach. Pozostały zasady, które teraz wydawały się pustymi frazesami. Znów czuł się zagubiony jak tamten dzieciak, który stwierdził, że będzie aplikować do wojska, bo nigdzie indziej się nie widział. Szukał i nie znajdywał odpowiedzi, gdzie popełnił błąd. Do tego świadomość, że tylko jemu się udało. To było przerażające uczucie, którego nie potrafił opisać, bo może gdyby mógł się tym z kimś podzielić, byłoby łatwiej. Ale z kim, skoro nikogo innego nie było?

– Nie jestem tu miłym gościem – powiedział cicho. – Dezaprobata i strach byłyby całkiem na miejscu, ja też bym tak zareagował, ale może to tylko moje wyobrażenie. Żałuję, że nie było mi dane spotkać was, nim to wszystko się stało. Nie dlatego, że może mógłbym coś dla was zrobić, ale może chociaż zrozumiałbym to wszystko nieco lepiej.

– Dziękuję – szepnęła Corrie.

Przez chwilę żadne z nich się nie odzywało pogrążone w zadumie. Shuuhei obiecał sobie i chyba trochę Izuru, że spróbuje stać się oparciem dla Corrie. Nie był pewien, czy potrafi, ale z pewnością nie chciał już nigdy widzieć, jak dziewczyna płacze. Chciał po prostu być jej przyjacielem. Tyle chyba mógł dla niej zrobić.

– Następnym razem zabiorę cię do człowieka, który dla mnie był ważny – obiecał. – Choć nie wiem, ile czasu będę potrzebować, by zebrać wystarczająco dużo odwagi.

– Nie musisz się spieszyć – odparła. – Nie zobowiązuję cię do niczego.

– Wiem, ale chcę tego. Wpuściłaś mnie do swojego życia, chcę wpuścić cię do swojego, chociaż wciąż się boję, że to nie jest miejsce dla ciebie.

– Nie zmienimy przeszłości. Nikt nie ma takiej mocy. To, co się stało, to, co nas takimi stworzyło... Możemy to jedynie poznać, zrozumieć, zaakceptować, ale nic więcej. Jakkolwiek bolesna by nie była, to przeszłość. A to, co mówię, to tylko mądre słowa powtarzane przez wszystkich, którzy chcą nam pomóc. – Uśmiechnęła się smutno. – Zrobisz, co będziesz uważał za słuszne. W czasie, który uznasz za stosowny. Poczekam, bo nigdzie się nie wybieram. Będę obok, byś nie musiał mnie daleko szukać.

Odpowiedział lekkim uśmiechem. Nie był pewny, czy Corrie zdawała sobie sprawę, ile dla niego znaczy ta deklaracja o byciu obok. Do tej pory był sam. Tak wybrał, kiedy wszyscy dookoła próbowali mu pomóc. Wiedział o tym, ale nie próbował zrozumieć. Wyżywał się na najbliższych, zrzucał na nich ogrom wściekłości i przerażenia, z którymi sobie nie radził i nie chciał radzić. Odrzucił pomocną dłoń, aż w końcu wszyscy dali mu spokój, nie potrafiąc tego udźwignąć.

Teraz dopuścił do siebie Corrie. Tę dziewczynę o promiennym uśmiechu, która chowała przed innymi głęboką bliznę i tragedię, którą przeżyła. Dziewczynę, która też nie potrafiła sobie wybaczyć, choć to, co się stało, nie było w żadnej mierze jej winą. To nie tak, że ta decyzja przyszła łatwo, bo wciąż czasami miał z nią problem, ale Corrie była na tyle uparta, by wyciągać do niego rękę wielokrotnie, nawet jeśli cierpiała przez jego zachowanie. Może to kwestia tego, że kierowały nią podobne emocje. W końcu coś też straciła. I to była trochę niesprawiedliwa myśl, że gdyby nie to, pewnie nigdy by się nie spotkali.

Corrie była w widocznie lepszym nastroju, gdy wyszli z cmentarza. Shuuhei nie był pewien, czy to kwestia tego, że on sam nie uciekł i przetrwał tę wizytę dosyć spokojnie, nie próbując znowu zrywać tej więzi, czy mimo wszystko było jej ciężko odwiedzać nagrobek ukochanego. I znów czuł wobec niej podziw, że potrafiła pojawić się na cmentarzu u bliskiej osoby. Sam czuł się kompletnym tchórzem, jakby kapitan mógł go z cmentarnej płyty opieprzyć za głupie zachowanie. A może po prostu bał się spotkać tam kogoś, przed kim czuł się odpowiedzialny, że przeżył, gdy inni nie mieli tego szczęścia. Co niby sobą reprezentował?

Huk uderzenia gdzieś niedaleko odwrócił jego uwagę od niewesołych myśli i głosu Corrie, która coś opowiadała, choć Shuuhei w pewnym momencie przestał słuchać. W jednej chwili zniknęła słoneczna ulica, przechodnie, wyrwana z dłoni smycz i przyjaciółka przy boku. Był niemiłosierny skwar, piasek w ustach, przerażone wrzaski, wykrzykiwane rozkazy i swąd spalenizny.

– Kazeshini, do nogi! – Usłyszał gdzieś na skraju tego obrazu, kiedy znowu kulił się przed nadchodzącym atakiem.

Raczej poczuł, niż zobaczył ruch Corrie, która chyba zamierzała pobiec za nieposłusznym psem, Shuuhei zdążył chwycić jej ramię i pociągnąć mocno do siebie. Nie zdołała złapać równowagi, wpadła na niego, ale on już postawił krok w przeciwnym kierunku do tego, skąd słychać było eksplozję. Nie uciekał, wiedział, że nie może, ale chociaż odciągnął dziewczynę, zasłonił sobą, by zadbać o jej bezpieczeństwo.

– Shuuhei?

Dopiero po chwili na nią spojrzał. W jej oczach dostrzegł niezrozumienie, odrobinę lęku.

– Nie idź tam – powiedział szorstko. – To niebezpieczne.

Dopiero teraz dotarło do niej, co się dzieje.

– Shuuhei, to tylko kraksa – oznajmiła spokojnie. – Możesz mnie puścić, nic nikomu nie grozi.

Rozejrzał się czujnie. Nadal słyszał strzały, choć zaczęło do niego docierać, jak wiele rzeczy nie zgadza się w tym obrazie.

– To trochę boli – powiedziała Corrie, spoglądając na swoje ramię w uścisku jego dłoni. – Wszystko jest w porządku, możesz mnie puścić. Jest bezpiecznie. Jestem bezpieczna. Ty jesteś bezpieczny. To Karakura, nic ci nie grozi. To tylko kraksa. Narobiło huku, ale nikomu nie dzieje się krzywda.

Powtarzała te słowa przez cały czas. Shuuhei zamknął oczy, chcąc przepędzić powracający obraz, próbował skupić się na Corrie. Zaufać jej, bo przecież miała rację. To on pozwolił, by hałas wciągnął go w otchłanie piekielne. Musiał wziąć się w garść i nie robić scen w środku miasta, gdzie nie było pieprzonych samochodów-pułapek i wroga, który tylko czekał na nierozważny ruch.

W końcu puścił jej ramię, ale nie otwierał oczu wsłuchany w głos przyjaciółki. Gdy go przytuliła, schował twarz w brązowych włosach. Był przerażony i zły na siebie za tę scenę.

– Kazeshini się wyrwał, trzeba go znaleźć – powiedziała cicho.

– Nie idź tam. Zostaw tego głupiego kundla – mruknął.

– Shuuhei, wszystko jest w porządku. Jest bezpiecznie.

Czuła, jak bardzo był spięty. Przerażony myślą, że mogłaby pójść w kierunku zwyczajnej kraksy, która w jego umyśle stała się kolejną z walk. Nie wiedziała, jak inaczej ściągnąć go z powrotem, więc czekała, powtarzając jak mantrę, że są bezpieczni.

Wierzył, gdy zapewniała, że nic złego się nie dzieje. Powoli schodziło z niego napięcie, choć przyjazd któreś ze służb na sygnale nie obniżył czujności. Stare nawyki wciąż dawały o sobie znać, choć nie miał pojęcia, czy gdyby rzeczywiście coś się zdarzyło, byłby w stanie ją ochronić.

Odsunął się w końcu. Corrie uśmiechnęła się lekko, pogłaskała go po policzku.

– Przepraszam – powiedział cicho.

– W porządku. Nic się nie stało. W sumie ja też się przestraszyłam, ale chyba rzeczywiście powinniśmy pójść po Kazeshiniego.

Nie potrafił przyznać jej racji. Za bardzo się bał podejść bliżej miejsca wypadku, nie ufając sobie, a gdzieś kątem oka dostrzegł dziwne spojrzenia przechodniów, dla których pewnie też stanowili atrakcję. Nie chciał pozwolić, aby Corrie była w środku tego, skoro to z nim było coś nie tak.

– Shuuhei, tam nie wydarzyło się nic poza kraksą – powtórzyła.

– Wiem, ale...

Czuł się żałośnie słaby. Czy w jej oczach też taki był? Czy dałaby mu to odczuć, skoro poświęciła tyle uwagi, by go uspokoić? Nie wiedział, jak na to odpowiedzieć, nie miał pojęcia, jak się wytłumaczyć. Był szalony, bo nie potrafił. Był głupi, sądząc, że może próbować żyć normalnie.

Corrie dostrzegła jego rozterki. Wtuliła się w niego znowu, mając nadzieję, że jakoś do niego dotrze.

– To nic złego – szepnęła. – Masz prawo do chwili słabości, ale wciąż tu jesteś. Ze mną, na bezpiecznej ulicy w środku nudnego miasta. Nie gdzieś tam, gdzie działy się złe rzeczy. Tamto cię nie porwało, nie tak skutecznie, byś się znowu zgubił.

Shuuhei poczuł, jak coś go trąca w nogę. Spojrzał w tamtą stronę i miał ochotę się wkurzyć, choć gniew nie chciał przyjść.

– I co, zadowolony? – mruknął jedynie na psa.

Corrie zaśmiała się krótko, sięgając po splątaną smycz. Pogłaskała Kazeshiniego po czarnym łbie, czując, jak opada z niej napięcie. Naprawdę chciała udowodnić Shuuheiowi, że to był tylko wypadek, ale zmuszanie go do czegokolwiek mogło odnieść odwrotny skutek. Wciąż czuła ból w miejscu, za które złapał, gdy próbowała złapać psa. Nie była pewna, czy to strach dodał mu sił, czy coś w nim zostało z człowieka, który świadomie ruszył na nieswoją wojnę w imię idei, które wydawały się właściwe. Nie znalazła jednak w sobie lęku, w tamtym momencie była boleśnie świadoma, że Shuuhei próbował ją ochronić przed zagrożeniem, które widział tylko on.

– Niedaleko jest kawiarnia – powiedziała. – Może jak chwilę posiedzimy i wypijemy coś dobrego, będzie nam łatwiej się uspokoić.

– Wejdziemy tam z nim? – zapytał Shuuhei.

– Raczej nie będzie problemów. Zwykle wpuszczają psy.

Kawiarnia była jednocześnie księgarnią, która w pierwszym odczuciu wydawała się raczej dość surowa, choć wrażenie mogły sprawiać ciemne, wysokie regały. Dopiero po chwili widać było, że nie specjalizuje się w żadnej konkretnej dziedzinie, obok wybitnie akademickich dzieł, stała też literatura piękna i popularna. Zresztą część kawiarniana też przypominała salon uniwersytecki, choć w jakiś sposób ten widok pozwolił Shuuheiowi odegnać z głowy resztki wspomnień obudzonych przez wypadek.

Corrie zostawiła go przy jednym ze stolików i podeszła do Nanao, która obsługiwała klientów wraz z jedną z pracownic. Dziś nie było ich zbyt wielu, więc kobieta mogła zająć się sprawami administracyjnymi, choć odkąd tylko przyjaciółka weszła do środka, obserwowała uważnie ją i towarzyszącego jej mężczyznę.

– Cześć, Nanao.

– Czy to jest ten Shuuhei, którego tak bardzo nie znosi Rangiku? – zapytała Ise, spoglądając na mężczyznę ponad ramieniem Corrie. – Wygląda na poruszonego czymś.

Corrie westchnęła. Miała nadzieję, że to dobry pomysł, ale chyba jednak Nanao nie zamierzała zbyt szybko odpuścić.

– Niedaleko stąd był wypadek. Huk go wystraszył – przyznała. – Wiem, co zaraz powiesz, ale proszę, Nanao, nie bądź dla niego zbyt surowa – dodała zaraz. – Ja też się wystraszyłam.

– Ale tobie nie skojarzyło się to z wojną.

– Mnie się inne rzeczy kojarzą z sama wiesz czym – prychnęła Corrie.

Nanao otwierała już usta, żeby coś powiedzieć, ale postanowiła przerwać przerzucanie się argumentami. To do niczego nie prowadziło, a rozumiała, dlaczego przyjaciółka przyprowadziła tego mężczyznę akurat tutaj, choć równie dobrze mogli wejść do jakiejś innej, bardziej gwarnej kawiarni.

– Myślę, że twój przyjaciel potrzebuje fachowej pomocy – powiedziała spokojnie. – Rozumiem, że chcesz go wspierać, ale twoje bezpieczeństwo też jest ważne. Chcę wierzyć, że dla niego też.

– Dlaczego żadne z was nie chce dać mu szansy? Nawet go nie znacie, ale to ja jestem głupia i się nie znam.

– Nie o to chodzi, Corrie.

– Właśnie o to. Nie ufacie mi. Myślicie, że zwariowałam.

– Po tym, co cię spotkało, nietrudno zwariować – odparła poważnie Nanao i uniosła dłoń, by uciszyć przyjaciółkę. – Raczej martwi mnie ta tendencja, by szukać adrenaliny i zagrożenia. Nie wiem, na ile zdajesz sobie z tego sprawę, sądząc, że chcesz mu tylko pomóc, ale igranie z ogniem, który tak bardzo cię sparzył, sprawia, że boimy się o ciebie.

– Nie robię tego tylko dla niego – przyznała Corrie, spuszczając z wojowniczego tonu. – Może po prostu chcę czuć się znowu potrzebna. Może po prostu łatwiej jest patrzeć na Shuuheia niż na własne odbicie. Czy naprawdę robię coś aż tak złego, Nanao?

Kobieta nie odpowiedziała trochę zaskoczona nagłą szczerością młodszej dziewczyny. Sama czuła się zaniepokojona całą tą znajomością, ale nie aż tak niechętna jak choćby Rangiku, która najchętniej wsadziłaby Corrie do samochodu i wywiozła w bezpieczne, oddalone od byłego żołnierza wystarczająco, by nie mógł tam dotrzeć, miejsce.

– Zostańcie, jak długo tego potrzebujecie – powiedziała w końcu. – Co pijecie?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro