Staszek

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Szpadel miękko wchodzi w grząską ziemię i po raz ostatni wywraca grudę do góry nogami. Staszek przeciąga się rozmasowując obolałe w krzyżu plecy. Chociaż nie ma już tyle siły co dziesięć lat temu, praca w ogrodzie niezmiennie sprawia mu radość i przyjemność.

Pamięta, jak wyjechał do trójmiasta na studia. Tam poznał Lutkę. Oboje pochodzili z kaszubskich wsi i czuli się zagubieni w miejskiej, betonowo–ceglastej dżungli. Ryk samochodowych silników, ciągłe wycie syren, ciasne mieszkania w kamienicy śmierdzącej piwniczną stęchlizną, niczym zimna i lepka mgła wyciągnęły z nich całą energię i radość z życia. Przynajmniej na brak zieleni nie mogli narzekać, bo Gdańsk w przeciwieństwie do Warszawy mógł się poszczycić całkiem sporymi lasami rozsianymi po Wrzeszczu, Brzeźnie oraz Aniołkach, malowniczym Parkiem Oliwskim z urokliwym Pałacem Opatów i licznymi małymi parczkami porozrzucanymi między osiedlami. Jakby nie patrzeć, to też była część Kaszub.

Po studiach pobrali się z Lutką i obiecali sobie, że nigdy nie wrócą do miasta. Kupili pole na skraju lasu i łąki, jakiś kilometr od jeziora i tam zbudowali swój wymarzony, przytulny domek z muru pruskiego, a także założyli ogród, który nie tylko cieszył oko, ale ich karmił.

Staszek otrzepuje szpadel i zagrabia ziemię na równo. Potem idzie po nasiona i równomiernie obsiewa pole ozimym — facelią i gorczycą. W innej części ogrodu zbiera jabłka, gruszki, śliwki i zanosi pełne wiadra do kuchni. Bierze z komórki drabinę i przystawia do orzecha. Krok za krokiem, konar za konarem, wspina się coraz to wyżej i wyżej, mija puste gniazdo sójki lub kosa, aż jest na samym czubku, jakieś dziewięć metrów nad ziemią. Chwyta za gałąź i potrząsa nią z całych sił, aby strącić orzechy na dół. W inną kopie nogą, po innej niemalże skacze, uważając jednak i trzymając się mocno, żeby samemu czasem nie spaść. Czuje się przy tym jak mały chłopiec i ogarnia go niesamowite poczucie szczęścia, bliskie euforii. Zagryza dolną wargę i rozgląda się wokoło podziwiając piękną okolicę. Łąka buja się niczym płynne złoto skąpane w chłodnym blasku słońca. Jezioro na horyzoncie wydaje się być jeszcze bardziej niebieskie niż przez całe lato. Z zagajnika dobiega do śpiew rozmaitych ptaków, które wzajemnie się nawołują, grając sobie tylko zrozumiałą melodię. Wcale nie chce mu się schodzić, mimo że pozycja, w jakiej usiadł na gałęzi, wcale nie jest wygodna.

Gdy wreszcie schodzi, Lutka z Leną już wystartowały w orzechowym wyścigu. Uśmiecha się do nich ciepło, szczególnie na widok córki, która porusza się zwinnie na kuckach, jak mała żabka. Staszek, więc, idzie dalej, zająć się innymi obowiązkami. Przegląda narzędzia i je konserwuje. Przykręca, naoliwia, prostuje, skleja, przybija. Słońce przypieka go w nos, choć spocone plecy marzną mu w cieniu.

Gdy kończy naprawy, orzechy są już zebrane, a Lutka wchodzi do domu, żeby się oporządzić i przygotować obiad. Staszek chwyta grabie i zabiera się za zbieranie resztek łupin i liści. Jak zwykle, tam, gdzie zbierała Lena, jest ich znacznie więcej. Kręci głową z niezadowoleniem, ale szybko wzrusza ramionami, wybaczając dziecięcą nieporadność.

Po skończonym grabieniu, bierze wiadro i układa w nim drewno na opał. Gdy wchodzi z nim do domu, nie umie się zdecydować, gdzie pójść najpierw — do salonu, żeby odłożyć opał do kominka, czy zostawić go w przedsionku i udać się prosto do kuchni, z której dobiegają go apetyczne zapachy. Nie mogąc się powstrzymać, zagląda ukradkiem i zerka żonie przez ramię.

— Najpierw się przebierz — beszta go Lutka, odpychając od kuchenki. — Cały jesteś w liściach.

Korzystając z pogody zasiadają do stołu nie w jadalni, ale na tarasie. Nad drewnianym stołem wiszą ratanowe lampiony, a w rogach balustrady ustawione są bogate ususzone wianki i ozdoby zrobione z wikliny i siana. Jedne przypominają wiewiórki, inne zające. Jak co roku Lena z mamą doskonalą swoje umiejętności artystyczne, zagracając tym samym taras w coraz większym stopniu. Mimo to Staszkowi wydaje się, że bez tych ozdób byłoby tu niezmiernie pusto i nudno.

Po obiedzie napala w kominku. Drewno trzaska głośno, uwalniając z siebie liczne iskry, które opadają na ziemię w postaci popiołu. Staszek zamyka szybko szybkę, żeby nie narobić większego brudu i nastawia stary adapter po dziadku. Z winylowej płyty leci jazz w wykonaniu Armstronga — ulubione nuty Lutki. Staszek staje przed nią z wyciągniętą ręką.

— Nie, Staszek, litości — jęczy Lutka. — Wiesz, ile się dziś nałaziłam z tą taczką w tę i na zad?

— Wiem Luciu. Wykonałaś kawał świetnej roboty. Jestem z ciebie dumny — odpowiada Staszek i schyliwszy się, całuje ją w skroń. — Chociaż jeden taniec. Nie daj się prosić.

Lutka przewraca oczami, ale nie może się oprzeć prośbie męża. Taki miły wieczór, żal tak siedzieć tylko na tyłku. Podnosi się ociężale i wpada w objęcia Stasia. Zaczyna się robić ciemno, ale na jednym tańcu się nie kończy. Gdy mgła ponownie osnuwa łąkę, zapalają świece w szklanych latarenkach. W oddali sarenka skubie korzonki. Podnosi głowę i strzyże uszami, gdy dochodzi ją chichot Lutki. Nie ucieka jednak i nie boi się. Wie, że ktoś, kto śmieje się z miłości, nie może wyrządzić jej krzywdy. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro