| Sezon II - Rozdział IX |

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

| Trzy tygodnie później |

          Mijał dzień za dniem. Za każdym razem, gdy miałam iść szukać przyjaciół, coś mnie przed tym powstrzymywało. Jakaś tajemnicza siła, która kazała mi siedzieć w miejscu. Może był to strach przed dinozaurami, czekającymi w środku puszczy? A może obawa, że już mnie tam nie chcą? Nie przyszli mnie w końcu szukać. Może nawet nie wiedzą, że żyję? Nie żebym teraz się nad sobą użalała, ale... prawda jest taka, że cholernie się boję. Wolę zostać tutaj z Daviesem, niż znowu narażać swoje życie, albo co gorsza stanąć z nimi twarzą w twarz. 

         Jeżeli drzwi są dobrze zabarykadowane, a teren dokładnie sprawdzony to może być tu  bardzo bezpiecznie. Poza tym naprawdę polubiłam tego chłopaka. Jest miły, zabawny, ogarnięty i niezwykle dojrzały. Po prostu ideał na jaki można się natknąć na opuszczonej wyspie, pełnej krwiożerczych dinozaurów.

          Martwiło mnie jedynie to, że w ciągu dnia gdzieś się wymykał, a jak wracał to siedział w schowku i nie wychodził z niego do wieczora. Nie zamierzałam oczywiście wnikać co takiego robił. Już wystarczająco mu się narzuciłam. 

          Całe dwa tygodnie spędziłam między innymi na chodzeniu po sklepach. Udało mi się znaleźć na przykład plecak turystyczny z logiem parku, dwie koszulki o dwa rozmiary na mnie za duże, także z logiem parku, zwykłe chusteczki, których zgarnęłam kilka paczek, podpaski z których chyba najbardziej się ucieszyłam i mydło w łazienkach publicznych. Wszystko miałam schowane w plecaku i traktowałam to jak mój skarb. 

          Chodziłam też po małych atrakcjach, obserwując mechanizmy jakimi działają. Raz też jeden rozebrałam i schowałam do plecaka. 

         Szukałam też jedzenia, żeby jakkolwiek pomóc Deviesowi. Pozwolił mi tu zostać, więc warto, żebym jakkolwiek się do czegoś przyczyniła. Przez pierwszy tydzień głównie żywiliśmy się mrożonkami i batonikami proteinowymi. Marzyłam, żeby pewnego dnia znaleźć coś innego, bo Main Street było naprawdę duże. W końcu natknęłam się na jakąś restaurację, a skoro była ona to musiała być też kuchnia. Wzięłam stamtąd garnek, kilka paczek kaszy i jakieś przyprawy. 

          Jeszcze tego samego dnia nazbieraliśmy sporo suchego chrustu i rozpaliliśmy ognisko, przy pomocy pamiątkowej zapalniczki z dinozaurem dającym okejke. Chyba zachowam ją sobie na później. Może się przydać. Przez to wszystko co nas spotkało czułam się jak w post apokaliptycznym filmie o zombie, w którym bohaterowie starają się za wszelką cenę przeżyć przy pomocy znalezionych rzeczy. Brakuje nam tylko psa towarzysza. Davies powiedział, że to naprawdę fajny pomysł na serię filmową i że chętnie, by taką obejrzał. W pełni się z nim zgodziłam. Gdy ognisko całkiem już się rozpaliło, ułożyliśmy kuchnię polową z kilku większych kawałków drewna i wreszcie ugotowaliśmy jakiś w miarę normalny obiad. Kasza wymieszana z przyprawami nie była naszym szczytem pragnień, ale zawsze było to coś. Nie będę marudzić. 

          Przez resztę dni raczej się mijaliśmy Spędzaliśmy razem wieczory w zabarykadowanym szafką sklepie, a gdy wstawałam o poranku jego już nie było. Każdy robił wtedy swoje, spotykaliśmy się dopiero na obiedzie, a potem znów rozchodziliśmy się na dwie różne strony. 

          Dzisiaj zrobiliśmy wyjątek. Zdecydowaliśmy się spędzić dzień razem na dachu, żeby porozmawiać i odpocząć myślami od tego wszystkiego. Tak naprawdę to Davies wpadł na ten pomysł, a ja szybko go poparłam. Niebo w części było przysłonięte chmurami, co dawało czasami przyjemne odcięcie od słońca.

          – Jak masz na imię? –  zapytałam, zaskakując tym samą siebie. Odwróciłam się na bok w jego kierunku. Leżeliśmy sobie, opalając się i odpoczywając. Dawno nie czułam się tak błogo i dobrze. – Znamy się ponad dwa tygodnie i jeszcze mi go nie zdradziłeś. – Uśmiechnęłam się jak najbardziej przekonującym uśmiechem. Spojrzał w moim kierunku, jakby już dawno spodziewał się tego pytania.  

          – Harry. – I co? To tyle? Spodziewałam się jakiejś wielkiej tajemnicy, a nie, że tak po prostu mi to powie. 

          – Tak po prostu? – Spojrzał na mnie zdziwionym wzrokiem. – Nie robisz mnie teraz w balona? – zapytałam, spodziewając się wszystkiego.

          – Możesz być spokojna. – Teraz to on odwrócił się w moim kierunku. Ułożył głowę na zgięciu ręki. – Naprawdę się tak nazywam. Przysięgam, że mama nadała mi to imię w dniu mych narodzin. – Drugą dłoń położył na sercu.

          – Jak ta główna postać z książek J.K. Rowling? – Uniosłam pytająco brwi. Idealny przykład se znalazłam.

          – Dokładnie. – Puścił do mnie oczko. Uśmiechnęłam się, wracając na plecy. Mam wrażenie, że to taki jego nawyk, jak Kenjiego jest obejmowanie ramieniem. Różnica jest taka, że on nie narusza tym przestrzeni osobistej. Szybko sobie coś uświadomiłam i zganiłam zaraz po tym. Dlaczego doszukuję się w nim podobieństw do tego kretyna? Co jest ze mną nie tak? 

          Ręce ułożyłam splecione na brzuchu, jak do trumny. Wpatrywałam się w przemierzające w pośpiechu niebo. Jak dziecko szukałam w nich różnych kształtów, zwierzątek i przedmiotów. Mignął mi gdzieś smok, pies, a nawet tort z dokładnie trzema świeczkami. 

          – To na tym dachu pierwszy raz cię zobaczyłem z tą twoją przyjaciółką. – Przez chwilę wyczułam w jego głosie nutę goryczy, jednak szybko puściłam to w niepamięć. – Widziałem, że ona coś nagrywa, a ty czegoś szukasz. Przez chwilę nawet prawie mnie zauważyłaś. Czułaś moją obecność. – Uśmiechnął się. – Potem chwilę rozmawiałyście, chwilę na nią nakrzyczałaś i wróciłyście do reszty, udając jak gdyby nic się nie stało. – Opisał, jakby wydarzyło się to ledwie wczoraj. 

          – Czyli to ty przez ten cały czas nas obserwowałeś? – Prędko podniosłam się do pozycji siedzącej.  W tym momencie nie martwiło mnie, że robił to z ukrycia. Nie musiał odpowiadać. – Jaka ulga. – Odetchnęłam. – Nie zwariowałam. – Złapałam się za głowę.

          – Czemu miałabyś zwariować? – zapytał, również się podnosząc. 

          – Jeszcze pytasz? – Zaśmiałam się. – Może dlatego, że jestem na wyspie pełnej krwiożerczych bestii, już od dawna nie pilnuję swojej diety, w nocy mam koszmary przez co się nie wysypiam, a przyjaciele mnie zostawili, albo ja ich. Już sama nie wiem. Nie wiem co się dzieje z moją rodziną. Co wieczór zastanawiam się co robią i czy w ogóle o mnie myślą? Czy interesują się swoją zaginioną córką? – Zamilkłam na chwilę. – Myślałam, że z tego wszystkiego coś sobie wyobrażam i tak wcale nie jest. – Poszukałam w głowie kolejnych powodów, jednak na razie wiało pustkami. – Potrzebujesz jeszcze jakiś argumentów? 

          – Tyle chyba mi wystarczy. – Uniósł ręce w obronnym geście.

          – I mam nadzieję, że więcej powodów się nie znajdzie. – Podciągnęłam do siebie nogi, kładąc głowę na kolanach. Pod powiekami poczułam łzy, które z całych sił starałam się powstrzymać. W końcu mnie posłuchały i dały sobie spokój. Odetchnęłam.

          Harry przysunął się bliżej, obejmując mnie ramieniem. Oparłam się o niego. Nie ukrywam, że było mi nieco wstyd. Niemal popłakałam się przy nim. 

          – Wiele przeszłaś. To nie twoja wina, że cię to spotkało. – Pogłaskał dłonią, moje ramię. Po ciele przeszły ciarki. 

          – Moja – szepnęłam. – Nigdy nie spotkałoby mnie to wszystko, gdybym nie zdecydowała się jechać na ten głupi obóz. To tylko i wyłącznie moja wina. 

           – Nie mów tak, a teraz choć. – Wstał i jak prawdziwy dżentelmen pomógł mi wstać. Szybko pomrugałam, pozbywając się resztek łez z oczu, jak gdyby nigdy ich tam nie było. – Musimy zrobić coś sobie do jedzenia, bo inaczej umrzemy tu z głodu. Kasza się skończyła. Będziemy musieli znaleźć coś innego. 

          Puścił sytuację sprzed chwili w niepamięć i byłam mu za to naprawdę wdzięczna. 

          – Mam nadzieję, że skoro tak, to nie będzie to gumowata pizza. – Modliłam się, by okazało się to prawdą. 

          – Zgadłaś – powiedział z entuzjazmem, chociaż dobrze wiedziałam, że sam ma jej dość. – Dzisiaj na obiad gumowa Margherita z nieciągnącym się serem! Specjalność naszej kuchni! 

          – Nawet jak coś jest obrzydliwe to i tak potrafisz to dobrze człowiekowi sprzedać. Aż mi ślinka cieknie – stwierdziłam. – Nie myślałam, że tak się da. Składam najszczersze gratulacje.

| Harry | Następnego dnia |

          Siedziałem na nagrzanym od słońca dachu. Teraz już sam. Jane poszła się położyć. Nogi trzymałem spuszczone, a w ręce chowałem małe urządzenie, przypominające najzwyczajniejszy w świecie długopis. Składało się z dwóch świateł na dwóch końcach. Były to dla mnie sygnały. Gdyby zaświeciło się zielone to by oznaczało, że już czas na zebranie się w ustalonym miejscu. Zanim jednak to by się stało, musiałoby zabłysnąć światło fioletowe. Ono mówiło o przybyciu ich na Isla Nublar.

          Przyglądałem się świecącemu krańcowi długopisu. Muszę spakować najważniejsze rzeczy i szykować się na odejście z Main Street. Wezmę ze sobą Jane - jeżeli się zgodzi oczywiście. Raczej już nie zamierza iść szukać swoich "przyjaciół". Coś czułem, że bez niej nie będzie tak ciekawie. Mitch i Tiff nie powinni mieć co do tego żadnych ale.

S.s.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro