Nic co białe nie jest dobre

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nie poszedłem do siebie. Stwierdziłem, że odwiedzę Jeordie'go. Może potem zadzwoni się po resztę. Wolę nie zostawiać samemu sobie żadnego z nich. A zwłaszcza Twiggsa.
- Hej Twiggels. Jak się czujesz?
- D-dobrze. T-tylko zjadłem całe lody.- wymamrotał, poczym zawstydzony opuścił głowę.
- Awww uroczo.
- Nie masz nic przeciwko temu, że siedzę i grubnę?
- Nie, jesteś piękny i nic tego nie zmieni. Swoją drogą mógłbyś trochę przytyć. Jesteś strasznie kościsty...
To mówiąc przytuliłem go i zacząłem dźgać w żebra. Próbował się wyrwać z mojego żelaznego uścisku, ale mu się nie udało. Siedzieliśmy nieruchomo przez jakiś czas. Nagle zadzwonił dzwonek. Twiggy powiedział, że zadzwonił po pizze, więc może to dostawca. Wstałem  i lekko zirytowany podszedłem do drzwi. Stało tam dwóch patałachów w średnim wieku i nieskazitelnie biełych koszulach. Postanowiłem ich trochę nastraszyć.
- Szczęśćboże, czy masz może młody człowieku czas porozmawiać o Panie naszym Jez...
- Heil Szatan!- krzyknąłem i zatrzasnąłem im drzwi przed nosem.
- Kto to był?- zapytał zdziwiony moim zachowaniem Twiggs.
- Jehowi...
- Aha.
Znowu ułożyłem się na kanapie obejmując Jeordie'go. Lubię go przytulać. Czuję się wtedy komuś potrzebny.
- Marilyn...
-Hmm?
-Pocałuj mnie.
-Zgodnie z życzeniem...- Przycisnąłem swoje wargi do jego. To był delikatny i czuły pocałunek, ale Twiggy chciał czegoś więcej. Czułem to. Oderwałem się od niego na chwilę, żeby spojrzeć w te piękne, brązowe oczy. On jest po prostu perfekcyjny. Już miałem znowu go pocałować ale dzwonek do drzwi znowu dał o sobie znać. Pogodziłem się z tym, że nie dane mi będzie dzisiaj zaruchać. Wstałem i podszedłem do drzwi. Tym razem to na prawdę był typek od pizzy.
- Pizza dla pana.- Był to jakiś młody, może 14 letni dzieciak. Dziwne. Prawdopodobnie chciał sobie dorobić do kieszonkowego. Nie mój biznes.
- Spoko, ile płacę mały?
- Biorąc pod uwagę jak epicko spławił pan Jehowych ma pan 25% zniżki. 15$ poproszę.- Wow. Bawił mnie ten dzieciak.
- Masz 30$. Za resztę możesz sobie kupić dopalacze.
- Może nie...
- Bardzo dobra odpowiedź.
Zamknąłem drzwi i wróciłem do Jeordie'go.
- Pizza przyszła.
- Jej! Ile zapłaciłeś?
- Nie ważne. Masz, jedz bo naprawdę mogę policzyć wszystkie twoje kości.
- Nie Manny, na serio ile zapłaciłeś ja muszę ci oddać kasę...
Uciszyłem go pocałunkiem.
- Nic nie musisz oddawać. Jedz bo wystygnie.
Posłusznie zamknął się i zaczął jeść. Boże... Jak ktoś kto tyle je może być tak cholernie chudy? Czuję że muszę zacząć go jakoś dokarmiać. Chyba mam syndrom Babci.
W telewizji leciały Igrzyska Śmierci. Zapatrzyłem się na film i nie zauważyłem jak w ciągu kilku minut został jeden kwałek pizzy.
- Manny... Będziesz to jadł?- zapytał cicho dotykając lekko mojego ramienia.
- Już wszystko zjadłeś?! Jakim jebanym cudem pochłonąłeś całą pizzę w ciągu 5 minut!
- Hej! Sam kazałeś mi jeść! Jedyne co możesz mi w tej chwili, zarzucić to kocyk na plecy bo trochę zimno.
- Oczywiście Twiggels, oczywiście.- Pocałowałem go w czoło.
- To... Będziesz to jadł?
- Tak!
- Łeeeee dlaczego?! Dlaczego świat jest taki okrutny! Już mnie nie kochasz przyznaj się!
- Oczywiście że cię kocham Twiggs.
- Bardziej niż pizzę?
- Bardziej niż pizzę.
- W takim razie mogę zjeść ten ostatni kawałek?
- Tego nie powiedziałem.
- O no weź! Zrobię ci później kanapkę.
- A może loda?
-Nie! Kanapka to wszystko co możesz dostać!- Zrobiłem smutną minę i spojrzałem na niego błagalnie. Twiggy pokręcił tylko głową. Westchnąłem zawiedziony. Pozwoliłem mu dokończyć tą nieszczęsną pizzę.
- Skoro już wszystko zjadłeś może zadzwonimy po resztę, zanim te małe, żałosne kreatury zaćpają się w swoich domach?
- To jest jakiś pomysł.
***************
- Witaj śmieciu!
- Dobrze cię widzieć łysolku. Pomijając to że wyglądasz jak kupa gówna.
- Aż tak źle?
- Nie gorzej niż zwykle.
- Dzięki kurwa.
Wszedł do środka. Daisy już siedział na dywanie, próbując nie patrzeć wyczekująco na stos kokainy leżący na stoliku. Było z nim źle. Wykazywał symptomy uzależnienia. Trzeba będzie zrobić mu domowy odwyk. Wystarczy mi strata jednego przyjaciela.
- Jak było w szkole?
- Chujowo.
- Znaczy się jak zwykle.
Wciągnąłem pierwszą kreskę. Dzisiaj raczej na spokojnie. Nie mamy zamiaru jakoś szczególnie imprezować. Jeszcze jest za wcześnie. Nie żebym miał jakikolwiek szacunek dla zmarłych, ale generalnie nie mogę przestać myśleć o tym jednym pustym miejscu, którego nikt nie zajmie.
- Ziemia do Mansona! Halo oszołomie!- Pogo pomachał mi ręką przed twarzą
- No mówiłem, dragi wyżarły mu mózg.- Mruknął Daisy.
- Pieprzony hipokryta...- warknąłem
Spokojnie siedzieliśmy i rozmawialiśmy generalnie o niczym.
- Kurwa miałem matce leki kupić.- jęknął lekko wstawiony Berkowitz.
-No to chodźmy do sklepu. Jeszcze jasno na dworze.
Wyruszyliśmy w pełną przygód i niezwykle ekscytującą podróż do apteki. Weszliśmy do środka. Przy jedynym czynnym okienku stała jakaś lafirynda.
- Dzień dobry poproszę tabletkę.- wybełkotał lekko przyćpany Pogo.
- Jaką tabletkę?
- Białą
- To apteka, mamy dużo białych tabletek.
- To poproszę jedną.
- Ja pierdole, odsuń się ćpaku.- Wyrwałem mu z ręki receptę.
- Poprosimy ten lek z karteczki.- Przewróciła oczami i poszła przynieść cokolwiek to było. Nie mam pojęcia jak ona odczytała cokolwiek z tego kawałka papieru. A może farmaceuci tak na prawdę nie mogą tego odczytać, więc dają losowe leki? Hmm to wyjaśnia dlaczego nie ufam lekarzom. Ani aptekarzom.
- Dzięki Manson bez ciebie bym sobie nie poradził.- powiedział sarkastycznie Pogo.
- No biorąc pod uwagę że chciałeś kupić białą tabletkę, na pewno dałbyś sobie sam radę.- odparłem równie ironicznym tonem.
- Spokojnie bo zaraz będę was musiał kurwa zakneblować.- zagroził lekko kołyszący się Twiggy. Objąłem go stawiając jednocześnie do pionu.
- Skarbie doskonale wiesz w jaki sposób możesz mnie skutecznie zakneblować.- Uśmiechnąłem się w typowo zboczony sposób patrząc wymownie na jego krocze.
- Marilyn może nie dzisiaj co? Jesteś naćpany, a jutro idziemy do szkoły?
- Aha! Idziemy! Czyli wy idziecie ze mną! I już mnie nie zostawicie!
- Okej okej, nie ekscytuj się tak bo dostaniesz palpitacji serca.- powiedział obojętnie Daisy.
- Wracam do domu i wam radzę zrobić to samo.- Pogo odwrócił się i zaczął zmierzać w kierunku swojego domu. Daisy szybko wybełkotał jakieś pożegnanie i również spierdolił. Nie mogłem się powstrzymać przed odprowadzeniem Twiggy'ego do domu. Bałem się zostawiać go samego na środku ulicy. Po prostu się cholernie bałem. Może i jestem żałosny i nadopiekuńczy, ale nie mogę więcej pozwolić, żeby  ktokolwiek, kiedykolwiek go skrzywdził. Położyłem rękę na jego policzku.
- Dobranoc Twiggels.
- Dobranoc Manny.
Pocałowałem go i poszedłem do domu. Cieszę się, że jest bezpieczny.

______________________________________
Taki średni ten rozdział😕
Ale no cóż... Cierpię na mały kryzys twórczy i takie tam. Mam nadzieję że jednak da się to jakoś czytać.


Ps: Gratuluję szczęśliwcom którzy byli dzisiaj na koncercie Marilyn Manson. Zazdroszczę wam😞

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro