| Sezon II - Rozdział XV |

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

| Brooklyn |

          Zostałam sama. Całkiem sama. Opadłam na jedno z krzeseł przy stole. Zostawili mnie, a przecież chcę dla nich jak najlepiej. Zapomnieli co razem przeżyliśmy przez te kilka tygodni? Naprawdę ani trochę mi nie ufają? Po tym wszystkim co wspólnie przeszliśmy myślałam, że możemy nazwać się przyjaciółmi. Zmarnowana oparłam głowę na ręce. Dlaczego właśnie teraz wymknęło mi się przy Dariusie co myślę o nim i jego relacjach z Mitchem? Powiedziałam co mi ślina na język przyniosła i nic dobrego to nie dało. Teraz jest na mnie obrażony. Nie mam mu oczywiście tego za złe. Sama byłabym na siebie wściekła. 

          Patrzyłam jak ich sylwetki znikają za drzewami i dlatego właśnie zdziwiłam się, gdy ktoś usiadł obok mnie. Zerknęłam na tajemniczego osobnika i jak się okazało był to Kenji. Patrzył wprost na mnie. Odetchnęłam wywiercając wzrokiem dziurę w blacie. Nie miałam większej ochoty na otwieranie się. Zwłaszcza przed nim.

          – A ty co? – Westchnęłam. – Nie poszedłeś z nimi? 

          – Nie. – Wzruszył ramionami. – Wolałem zostać tutaj, z tobą. – Położył dłoń na moim ramieniu. – Wiem, że nie chciałaś wyjechać z tym tatą. Wymsknęło ci się. Każdemu się zdarza. – Zamilkł na chwilę. – Sczególnie mnie.

          – A na dodatek jest tutaj Davies. – Dokończyłam za niego. – Sam jego widok sprawia, że coś się we mnie skręca. – Zacisnęłam dłonie w pięści. 

          – Tak właściwie to nie rozumiem tej waszej relacji, ani w ogóle tego jaki występuje między wami konflikt. 

          – Od kiedy tylko pamiętam ze sobą konkurujemy. O wyświetlenia, serduszka, subskrypcje, kto ma lepszych fanów, więcej fanpage'y, kto jakiej kamery używa i tym podobne. – Sprostowałam, choć niemal od razu przystąpiłam do rozwinięcia myśli. – Wszystko przez to, że mamy podobny klimat kontentu. Oboje robimy rzeczy opierające się na czymś ekscytującym. Ja podróżuję, a przy tym poznaje różne tajemnicze miejscówki, a on specjalizuje się w survivalu i ogólnym pojęciu adrenaliny. Jego smykałką są na przykład parki linowe, tyrolki, chodzenie po górach bez uprzęży, albo skoki z klifów. – Wyliczałam na placach. – Kiedy okazało się, że to mnie zaprosili na obóz, a nie jego musiało okazać się to dla niego niezłym ciosem. Trochę przypieczętowało to kto jest tym lepszym, ale widzę, że mimo wszystko nie zamierza się poddać. Sądzę, że nieprzypadkiem znalazł się w tym parku. Nie kłopotałby się tylko po to, by nagrać jak wygląda park od strony turysty. Myślę, że tak jak ja chciał poznać jego tajemnice. Osobiście sądzę, że coś kombinuje. 

          – Wyjątkowo ja bym mu wierzył. Nie ma żadnych kamer, ani nawet telefonu. Nie ma jak nagrywać materiałów. – Nie sądziłam, że Kenji może być tak naiwny jak Jane. 

          – Tacy jak on zawsze znajdują sposób. 

          – Prawda... sam mnie wkurza. – Machnął dłonią. – Zwłaszcza gdy widzę go z Jane. Czasem mam ochotę porządnie mu przywalić. 

          – Czy ty przypadkiem nie jesteś po prostu zazdrosny?

          Prychnął szybko, kręcąc żywo głową. 

          – Skąd ten pomysł? Jestem po prostu martwiącym się o nią przyjacielem. – Od razu zaprzeczył. – Nie chcę, by wkręcała się w znajomości, których potem będzie żałować. 

          – Mnie nie oszukasz, Kenji. – Z rozbawieniem pokręciłam głową i teraz to ja położyłam dłoń na jego ramieniu. – Widzę, że się za nią porządnie stęskniłeś i chciałeś naprawić waszą relację, ale niespodziewanie pojawił się Harry, który chce sprzątnąć ci ją sprzed nosa. – Pstryknęłam palcami tuż przed jego twarzą i spojrzałam w kierunku lasu gdzie jeszcze przed chwilą ich widzieliśmy. 

          – Wymyślasz. – Prychnął, zdecydowanie zbyt podejrzanie. Uśmiechnęłam się pod nosem. – Wracając. – Postanowił szybko zmienić temat. – Darius na pewno wie, że nie chciałaś wyjechać z tym tatą. Daj mu trochę czasu. 

          – Tak, wiem. – Koniecznie musiał mi o tej całej sprawie przypomnieć. – Jestem mu winna przeprosiny.

| Jane |

          Mitch i Tiff byli zachwyceni widokiem miejsca, jakie pokazał im Darius. Zupełna dzicz, a jednak potrafi człowieka zachwycić. Wielkie Diplodoki, zajadające się liśćmi z najwyższych drzew w parku. Wyglądały tak... naturalnie. Można by je porównać do stada krów na wsi, które spokojnie pasą się na łące. Tyle, że te są znacznie większe, a trawę i chwasty zastępują im liście z samych szczytów koron drzew.

          Jedynie Harry zdawał się nie być nimi jakoś nadzwyczajnie zainteresowany. Choć chciałabym go spytać co się dzieje to i tak obdarzyłam go jedynie pytającym spojrzeniem, którego on nawet nie zauważył. Westchnęłam. Podczas, gdy Darius opowiadał o kolejnych najlepszych miejscówkach na wyspie, a Sammy razem z nim się tym emocjonowała, krótkofalówka Tiff zatrzeszczała. Odebrała ją, niespodziewanie szybko odchodząc na bok.  Zgaduję, że to Hap. Został w obozie z Brooklyn i Kenjim, by z tego co zrozumiałam ich "przypilnować". Nie dziwię mu się. Dziewczyna zbyt zachłannie wsadza nos w nie swoje sprawy. Kiedyś ją to zgubi. 

          Nie czekaliśmy długo, aż wróci. Wydawała się dziwnie zdenerwowana. Jej wzrok był niepewny, a ruchy chaotyczne. Nie przypominała siebie, zwykle promiennie uśmiechniętej optymistki.

          – Wiesz kochanie? Chyba musimy wracać do obozu. – Nerwowo podrapała się po karku, posyłając mu słaby uśmiech. 

          – A co się tam dzieje? – jako pierwsza zareagowała Yaz. 

          – Oh, nic takiego. 

          Jakoś nie bardzo chciałam jej wierzyć. Zwłaszcza, biorąc pod uwagę jej wcześniejszą reakcję. 

          – Wracajmy już. Szybko. Dobra? – Pociągnęła Mitcha w kierunku obozu. 

          Niektórzy bez zawahania powędrowali za nią. Inni dopiero po chwili. Na miejscu zostałam już jedynie ja. Moje myśli zaprzątało w tym momencie wiele pytań. Zbyt wiele. Może tak jak podejrzewałam Brooklyn wpadła na jakiś głupi pomysł? Kenji w sumie też byłby do czegoś takiego zdolny. Oby nie wpakowali się w problemy.

          – Na pewno wszystko gra. – Wrócił po mnie Harry. Wziął mnie za dłoń. – Chodźmy. – Tak samo jak Tiff Mitcha, pociągnął mnie w głąb puszczy. 

–––

          Szukaliśmy ich po całym obozie, ale nie zostawili po sobie nawet śladu. Ogień na środku obozowiska wciąż płonął. Jedynie drewniane leżaki leżały dziwnie poukładane, jakby jeszcze przed chwilą ktoś z nich korzystał i zapomniał odstawić na miejsce.

          – Brooklyn! Kenji! – krzyczałam na zmianę, tak samo jak pozostali. 

          – W łazience też ich nie ma. – Z wnętrza jurty wygramolił się Davies. 

          – Dzieci. – Zwróciła się do nas Tiff. Zaplotłam ręce na klatce piersiowej. Nie spodobało mi się to jak nas nazwała, ale postanowiłam siedzieć cicho. Nie chciałam się kłócić. Zwłaszcza teraz. – Mitch i ja musimy przez chwilę porozmawiać. Poczekajcie tu na nas. Zaraz wracamy. 

           Odprowadziłam ich wzrokiem. Nie chciałam tego przyznawać, ale bałam się o Kenjego. O Brooklyn zresztą też. To podejrzane, że tak nagle zniknęli zupełnie bez słowa. 

| Długo mnie nie było, ale gdy zobaczyłam, że wciąż są osoby, które tu zaglądają to postanowiłam wrócić do pisania.

| Zaczynam praktyki, więc przez najbliższy miesiąc pojawi się od 6 - 10 rozdziałów (jak Bóg da to może uda mi się więcej). 

| Na pewno planuje w ich ciągu zakończyć sezon II i zacząć III. 


Dzięki za uwagę i do zobaczenia! 

Całuski <3

Sind Swayer

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro