| Sezon II - Rozdział XVIII |

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

          Biegłam tak szybko na ile pozwalały nogi. Po omacku wpadałam w gałęzie, które wplątywały mi się we włosy i ubrania. W końcu dotarł do mnie przeszywający dźwięk rozdarcia szwów na koszulce. Przeklęłam w duchu. Była przecież świeżo co zabrana ze sklepu z pamiątkami, a tak szybko uległa zniszczeniu. Przez chwilę poczułam nawet piekący ból, jednak adrenalina równie szybko się go pozbyła. Na dodatek nagle i niespodziewanie moja uwaga została skupiona na całkiem czymś innym. Gwałtownie poczułam, jak moja stopa natrafia na jakiś duży kamień, co wywołało u mnie gwałtowne potknięcie i upadek na twardą ziemię.

           Jęknęłam głucho. Płuca pracowały ciężko, a serce waliło jak dzwon, gdy próbowałam złapać kolejny oddech. Wokół mnie wiał silny wiatr, a ubranie było wilgotne od zbierającej się rosy. Odczułam nagłe zmęczenie, a ból w moich kończynach powodował, że ciężko było mi ruszyć się z miejsca.

          Nie wiem ile tak leżałam. Pięć minut? Dziesięć? A może pół godziny? Z trudem uniosłam twarz, spoglądając w ciemność. 

          Usłyszałam dźwięk, jakby łamanie gałęzi, co wystarczyło bym zerwała się na równe nogi. Oparłam się na drzewo obok, nasłuchując następnych odgłosów. W duchu zdawałam sobie sprawę, że nie mogę zwlekać. W każdej chwili mogą mnie dogonić, a potem złapać. Może nawet zastrzelić? Na samą tę myśl dostałam gęsiej skórki. 

          W każdym razie po jakimś czasie stania w miejscu już nic mnie specjalnie nie zaniepokoiło. Ruszyłam więc powoli przed siebie. Nie wiedziałam dokąd mam iść, ani tym bardziej w jakim kierunku zmierzam. Brak jakiegokolwiek planu z mojej strony był bardzo głupim posunięciem. 

          W końcu natrafiłam na piękną polanę oświetloną blaskiem księżyca. Zrobiło mi się słabo. Nie miałam nic w ustach od rana. Nawet wody. Usiadłam na środku, przyciągając do siebie kolana. Z tej bezsilności w oczach zaświeciły mi się łzy. Byłam głodna, spragniona, zmęczona i zdruzgotana tym wszystkim co się dzieje. 

         Cała nadzieja, że opuszczę tę wyspę znikła tak samo szybko jak się pojawiła. 

          Zamknęłam oczy, opierając głowę na przyciągniętych nogach. Otworzyłam je jednak, gdy usłyszałam cichy szum, a w lesie na przeciwko w samym jego centrum pojawił się promień światła. Nie byłam pewna co to takiego. Powoli podniosłam się z kolan, patrząc na coraz jaśniejszy blask. W końcu uświadomiłam sobie, że jest po prostu coraz bliżej. Tak samo jak szum i warkot robił się głośniejszy. Nim zdążyłam zareagować, wielki quad wjechał na polanę, a ja ledwie zrobiłam parę kroków w tył. Krzyknęłam, wystawiając przed siebie ręce. Zupełnie jakby miało mi to pomóc. 

          Usłyszałam pisk i już byłam gotowa oberwać wielką maszyną, ale to nie nadeszło. Najpierw otworzyłam oczy. Potem opuściłam dłonie, aż w końcu spojrzałam przed siebie. 

          Zastygłam. Wpatrywałam się bez słowa w osoby siedzące na pojeździe, teraz skierowanym do mnie bokiem. To Brooklyn i Kenji. Ta pierwsza już zeskoczyła, by zaraz po tym podbiec i mnie mocno przytulić. Z radością odwzajemniłam przytulas, zdobywając się na szeroki uśmiech. Minęła chwila nim mnie puściła i niechętnie się odsunęła. Wciąż jednak trzymała dłonie mocno zaciśnięte na moich ramionach. 

         – Myślałam, że już po was – wymamrotałam w końcu. 

          – I my to samo o was. 

          Zerknęłam na Kenjiego, który również zszedł już z quada. Stał tak patrząc na mnie z szeroko otwartymi oczami. Chciałam podejść, coś powiedzieć, ale nie wiedziałam co. Wyglądał jakby jego również dotknęły te same odczucia. Otworzył usta, jakby chciał się odezwać, ale z tego zrezygnował. Na ten moment zignorowałam to. Co prawda z trudem, ale są do omówienia ważniejsze sprawy.

          – Tiff i Mitch mają resztę. Darius prowadzi ich do wodopoju, żeby mogli tam pozabijać dinozaury. – Wyrzuciłam z siebie jednym tchem. 

          – Przecież Darius nigdy, by tego nie zrobił – powiedział Kenji, teraz znajdując się tuż za plecami Brooklyn.  Wyczułam w jego głosie prawdziwą zagwozdkę. Też w to nie wierzyłam, ale...

          Przypomniałam sobie o kartce jaką dał mi przed moją ucieczką chłopak. Wyjęłam ją z kieszeni i ostrożnie rozwinęłam, uważając by przez przypadek jej nie rozerwać. Przez moment wpatrywałam się w kartkę, przyglądając się czerwonemu krzyżykowi zaznaczonemu na mapie. 

          – Masz rację. Prowadzi ich tutaj – pokazałam. 

          – Jane – usłyszałam swoje imię. Spojrzałam na Kenjiego, który je wypowiedział – jesteś ranna. – Pokazał na moje ramię. Dotknęłam w tym miejscu skóry, gdzie jak się okazało poczułam wilgoć. To krew. Spojrzałam na czerwony ślad, który pozostawiła na mojej dłoni. 

          – Trzeba to opatrzyć. 

          – To tylko draśnięcie. Poza tym nie mamy na to teraz czasu, Brook – odparłam, a zabrzmiało to ostrzej niż miało. – Musimy rozgryźć co planuje Darius. 

          Widząc stanowczość w moim wzroku milknie. 

          – Prowadzą ich na Main Street? – Ku mojej uldze postanawia kontynuować poprzedni temat. 

          Za sobą słyszę głośne kroki. Odwracam się prędko i widząc dinozaura zmierzającego prosto w moim kierunku, cofam się gwałtownie. Nie tego się spodziewałam. Ku mojemu zaskoczeniu Kenji i Brooklyn nawet nie drgnęli. Tego też się nie spodziewałam. 

          Gdy ten jest coraz bliżej, tak samo jak w przypadku quada odruchowo zasłaniam się rękami. Przez to nie zauważam kto się na nim znajduje. W końcu podnoszę zlękniony wzrok i gdy widzę, dinozaura zaledwie metr ode mnie odskakuję. Przez chwilę przyglądam się jego nierównym rogom. O ile dobrze pamiętam tylko jeden znany mi dinozaur takie posiadał. 

          – Rózia? – szepczę zszokowana.

          Podnoszę wzrok jeszcze wyżej. Widzę na niej jakiegoś chłopaka i dopiero, gdy ten zeskakuje z grzbietu dinozaura uświadamiam sobie kim jest. Szatyn odchrząkuje.

          – Jane. 

          Ignoruję wyciągniętą w moim kierunku rękę i wpadam mu w ramiona. Nie mogę uwierzyć, że to naprawdę on. 

          – Powiedzcie, że to nie halucynacje i nie przytulam się do drzewa. – Zaśmiał się, co było dla mnie wystarczającym dowodem. 

          Chłopak po chwili odwzajemnia ten nagły impuls z mojej strony. Czuję jak jego ręka oplata mnie w pasie, a drugą klepie mnie po plecach. 

          – Nie mogę uwierzyć, że jednak żyjesz. 

          Kenji odchrząkuje znacząco, co zmusza mnie do odsunięcia się od Bena. Naprawdę nie byłam w stanie go na początku poznać. Tak bardzo się zmienił. 

          – Emmm.... – zaczyna Ben. – Wyglądasz okropnie. – Zapewne miał na myśli potargane włosy, brudne ręce i zniszczone ubranie. 

          – Dzięki. – Przewróciłam oczami i zmieniłam temat. – Co się stało? Jak? 

          – Mieliśmy ci o tym powiedzieć, ale teraz najważniejsze jest to, że Darius nie prowadzi myśliwych do wodopoju. – Wtrąca się Brooklyn. 

          Podaję mapę Benowi, który przez chwilę się jej przygląda. Otwiera szeroko oczy i marszczy brwi, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał. 

          – Co? Dlaczego prowadzi ich prosto do T-rexa? – Wydaje się tak samo zaskoczony jak my.

          – Gra na swoim boisku, a Tiff i Mitch nie. Łatwiej będzie zgubić ich tam niż gdzieś w środku dżungli. – Między nami pojawia się Kenji, którego słowa brzmią tak jakby miały sens. 

          Zastanawiam się chwilę i wreszcie się odzywam. 

           – W takim razie czemu tu jeszcze stoimy? Powinniśmy pójść im pomóc. 

          Szybko poparł mnie również Ben. Chłopak obok nie podzielił jednak naszego entuzjazmu. 

          – Jest jeden mały problemik, który musimy wziąć pod uwagę. Nie ma opcji, żebyśmy trafili do Main Street przed nimi. 

          Przez chwilę faktycznie zwątpiłam. On ma racje. Nie ważne co byśmy zrobili zarośla i nieumiejętność orientacji w terenie, zwłaszcza nocą, spowolnią nas jeszcze bardziej. 

          – Czy ja wiem. – Wtem odezwała się Broooklyn. Wyciągnęła mapę w naszym kierunku. Tak żebyśmy mogli dokładnie zobaczyć co pokazuje. – W końcu znamy całkiem niezły skrót. 

          – Że dołem? – Szybko załapał Kenji. 

          – Nie ma mowy. Wszyscy wiemy jak to się skończyło. – Spojrzenia moje i chłopaka spotkały się, jednak równie szybko zerwały. 

          – Super ciemno, strasznie i prawie tam zginęliśmy. – Wyliczał na palcach Kenji. Doceniałam, że pominął ten fragment dotyczący naszej kłótni. To nie jest rzecz warta zapamiętania.

–––

          W końcu musiało skończyć się tym, że Brooklyn postawiła na swoim, a zaraz po tym poprał ją głodny adrenaliny i problemów Ben. (Naprawdę go nie poznawałam) Poza tym to jedyna szansa, że uda nam się pomóc przyjaciołom i dotrzeć do nich na czas. 

          Pędziliśmy ciemnymi korytarzami gdzie jedynym dla nas oświetleniem były reflektory z quada.  Ja z Brooklyn i Kenjim na nim oraz Ben zaraz za nami razem z Rózią. Starałam się ignorować narzekanie chłopaka na agresywne zakręty różowowłosej i  jej szybką jazdę. Nie żeby mi to nie przeszkadzało. Ja po prostu byłam skupiona tym, by nie stracić równowagi i samej nie spaść. 

          Kenji starał się jak najdokładniej nawigować, ale koniec końców tak jak ostatnio natrafiliśmy na kraty. Potem na następne. Nawet dziecko dżungli wraz ze swoim wierzchowcem próbowali coś z tym zrobić, ale byłam prawie pewna, że kilka kopniaków nie załatwi sprawy. Nawet "dopingowanie" Rózi przez Kenjiego na niewiele się zdało. 

          Wtem usłyszeliśmy dziwny dźwięk. Coś jakby buczenie. Spojrzałam do góry. Odgłos najprawdopodobniej dochodził z rur podwieszonych pod sufitem. Brooklyn też go usłyszała, a zaraz po tym jakby rozpoznała i bez większego zawahania ruszyła wzdłuż ściany. Wzruszyłam ramionami i powędrowałam zaraz za nią. Co mam do stracenia? Z tego co później zauważyłam reszta zdecydowała to samo. 

          Dotarliśmy do drzwi. Zza nich pojaśniało światło - czerwone. Zmarszczyłam brwi. 

          – Jeżeli tu na dole jest prąd – zaczęła mówić dziewczyna – powinno się dać wyłączyć i zamknąć kratę.  

          Nie czekając na głosy innych w tej sprawie wyjęła z kieszeni jakąś białą kartę. Gdy spróbowała otworzyć nią drzwi te niemal od razu ustąpiły, zapraszając nas do środka. Wleciał w nas kłąb pary. Zamachałam przed nosem dłonią, by pozbyć się jej jak najszybciej. Gdy tylko odzyskaliśmy pole widzenia rozejrzałam się.

          Kolejny korytarz.

          – Tu jest tak zimno, że... 

          – Kwiaty zamarzają – dokończyła za Bena, Brooklyn. Spojrzał na nią zdezorientowany.

          – To jakieś nowe powiedzonko? – Mnie też to zastanowiło. Najwidoczniej ominęło mnie więcej niż myślałam. 

           Gdy również poczułam ten przeszywający chłód, po skórze przeszedł mi nieprzyjemny dreszcz. Na dodatek jedyne co na sobie miałam to rozszarpany na ramieniu czarny t-shirt z logiem parku i legginsy. Choć sięgały kostek to ich przeznaczeniem na pewno nie były, aż tak niskie temperatury.

          Na naszej drodze pojawiły się następne drzwi. Brooklyn podbiegła do nich zafascynowana. Przyłożyła ucho do metalowej powierzchni. 

          – To stąd wydobywa się to buczenie. – Otworzyła je znów za pomocą tajemniczej białej karty. 

          Tym razem to nie był następny korytarz, tylko pokój. W samym jego centrum stał długi stół z przyciskami od jednego końca do drugiego. Było ich tak wiele. Za wiele. Całą ścianę przepełniały monitory. Zapewne, by wyświetlać obrazy z kamer. 

          – Co to za miejsce? – jako pierwsza po Brooklyn przekroczyłam próg drzwi. 

          – To musi być jakieś tajemnicze centrum zasilania. Nawet mój tata nie wie o jego istnieniu. 

          – Musimy jakoś otworzyć kraty i dogonić Sammy, Dariusa oraz Yaz. Do roboty! – zarządziła dziewczyna, przerywając nasze niepotrzebne komentarze. Szybko znalazła sobie miejsce za wielkim panelem sterowania. 

          – Tylko, jak to się uruchamia? – Wszystko wciąż było wyłączone i choć przez chwilę próbowała różnych sposobów, żaden z nich nie działał. 

         Wszyscy rozeszli się szukając przycisku, który mógłby załatwić tę sprawę. 

          Zwróciłam uwagę na skrzynię w kącie. Podeszłam do niej i spróbowałam otworzyć. Ani drgnie. Szarpnęłam jeszcze raz i dopiero teraz coś skrzypnęło. Za trzecim razem włożyłam w to na tyle mało siły, że znów nie dostrzegłam żadnych rezultatów. 

          – Pomogę ci. – Podszedł do mnie Kenji. Najwidoczniej dostrzegł jak się z tym męczę. Odsunęłam się, dając mu miejsce do popisu. 

          Uderzył pięścią w jedno miejsce, a następnie trochę lżej nieco wyżej. Wtedy z łatwością uchylił drzwiczki, dając mi dostęp do jej wnętrza. 

          – Wow, nieźle. – Pogratulowałam mu i zajrzałam do środka, natrafiając na stertę kabli i przycisków. Wśród nich były dwa okrągłe i największe z pośród pozostałych. Można je więc uznać za główne. To pewnie one odpowiadają za zasilanie. Jeden był zielony, a drugi pomarańczowy. 

          – Więcej tego dać się nie dało? 

          Skupiona na obserwowaniu i analizowaniu kabli, zignorowałam jego narzekanie.  Zerknęłam na podpisy u drzwiczek skrzynki. Wyglądały one mniej więcej tak - "L5", "K35", "M18" i tak dalej. Spróbowałam nacisnąć pierwszy przycisk, jednak nic to nie dało. Po chwili zawahania chwyciłam w lewą dłoń jeden z przewodów o kolorze czerwonym, a prawą niebieski. Delikatnie i powoli połączyłam je ze sobą, sprawiając, że między nimi pojawiła się iskra. Powoli odstawiłam je tak, by się od siebie nie oddaliły. Wiedząc, że teraz wszystko powinno być w porządku znów wcisnęłam zielony przycisk, a w pomieszczeniu zapaliło się światło. 

          – No i to jest dopiero niezłe. – Zagwizdał z uznaniem, wciąż stojący obok brunet. – Jak to zrobiłaś? Nie wiedziałem, że znasz się na takich rzeczach. 

          – Coś tam o kabelkach wiem – prychnęłam ze śmiechem i choć zabrzmiało to zadziwiająco naturalnie to i tak podniósł niedowierzająco brwi. Oczekiwał czegoś więcej?

          – Niech ci będzie, a teraz chodź. Brooklyn i Ben poradzą sobie z kratami. – Objął mnie ramieniem i poprowadził w jakimś kierunku. – Tobie trzeba opatrzyć to ramię. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro