jeszcze jedna szansa.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ciemność co do joty spowiła peerelowską Warszawę, nie oszczędzając ani jednego, nawet najmniejszego zakamarka. Jedynie latarnie, zapalone koło godziny dziewiętnastej, dawały choćby namiastkę życiodajnego światła.

    Chłopak imieniem Jurek szedł właśnie jedną ze słabiej oświetlonych uliczek.
Nie wiedział gdzie szedł, nie wiedział po co szedł, nie wiedział w jakim celu szedł. Po prostu szedł. Szedł przed siebie, czując na czole krople potu spowodowane dłuższym marszem. Patrzył przed siebie, jakby poszukując znajomej twarzy. Nikogo jednak nie mógł dostrzec; widział aby rozlewającą się po niebie czerń.
     Warszawa, ach, Warszawa... była jego ostoją,
a jednocześnie największą zmorą. Mimo tych wszystkich cudownych wspomnień związanych
z owym miastem, jedno nieszczęsne wydarzenie przysłoniło je za jednym zamachem, i zapewne nieprędko odsłoni.

Wszystko miało miejsce dnia dwunastego maja roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego trzeciego na warszawskim placu Zamkowym. Wygłupiali się
i cieszyli niczym małe dzieci. Do momentu, aż nie zostali zatrzymani przez milicję. Nawet nie wiedzieli do końca dlaczego.
     Milicjanci byli dla nich bezwzględni. Nie mieli ani krzty empatii, nie okazali ani trochę człowieczeństwa. Skazali Bogu ducha winnego osiemnastolatka na śmierć w prawdziwych katuszach.

Złe wspomnienia znowu nawiedziły umysł Jurka. Chłopak zacisnął oczy, chwilę idąc po omacku
i westchnął ciężko. Zaczesał do tyłu swoje
kruczoczarne włosy, na nowo uchylając powieki, tylko po to, by znów zobaczyć przerażający mrok.

   Zaciągnął się trzymanym w prawej dłoni papierosem i wypuścił z ust szary dym.

Po chwili obejrzał się nerwowo za siebie. Miał wrażenie, że ktoś za nim podąża.
To duchy przeszłości. Prześladowały go od dłuższego czasu i widocznie nie miały nawet w planach go opuścić. Był przestraszony swoim obecnym stanem. Nie miał pojęcia co się z nim dzieje. Chyba popadał
w paranoję.

— Dlaczego.. dlaczego to ja nie zginąłem? — szepnął do siebie drżącym głosem. — Byłoby o stokroć
lepiej...

Chłopak westchnął już któryś z kolei raz, beznamiętnie zaciągając się papierosem. Nie chciał już tak dłużej żyć. Nie chciał się już dłużej obwiniać.

Bijcie tak, żeby nie było śladów.

Jurek potrząsnął głową, jakby odganiając nieprzyjemne myśli. Powoli się wykańczał.

Chłopak w brązowym swetrze...

   A niech szlag to wszystko trafi.

...zabił Grzesia.

Pragnął wymazać pamięć.

Zabił...

​Rzucił papierosem w pobliską kałużę tylko po to, by wyciągnąć i zapalić kolejnego. Nałogi to coś okropnego.

...Grzesia.

​ Nie umiał już sobie z tym poradzić.

Żeby nie było śladów.

​ Niekontrolowanie przyspieszył krok, by po krótkiej chwili zacząć biec. Chciał uciec od tego wszystkiego. W głowie dudniły mu natarczywe głosy.

Coś ci się głupia babo chyba pomyliło. Jestem świadkiem, nie podejrzanym.

​ Po policzkach zaczęły cieknąć mu słone łzy, których wypłakał już niezliczone ilości.

Jurek.. musisz się ukryć...

Zaczęło mu powoli brakować tchu.

...sprawiedliwość będzie tylko wtedy, gdy przeżyjesz.

​ Zatrzymał się przy najbliższej latarni i zgiął się
w pół, łapczywie wciągając do ust powietrze.

Zatłukli go na moich oczach i tyle...

​Płakał jakby z nadzieją, że ktoś go usłyszy.

...w korytarzu upadł od razu a oni podnieśli go
i dalej go bili.

​ Chciał krzyczeć, ale nie mógł. Miał przed oczami martwe ciało przyjaciela leżące na szpitalnym łóżku.

Jurek, Grześ nie ma nikogo poza tobą.

​Podniósł głowę w kierunku ciemnego jak smoła nieba i wykrzyczał płaczliwie:

​— Boże, błagam Cię, daj mi jeszcze jedną szansę!...

​ Chciał go widzieć codziennie uśmiechniętego, chciał patrzeć na jego sukcesy, chciał wychodzić
z nim na piwo, chciał śmiać się z nim do rozpuku, chciał oblewać z nim zdanie matury ustnej, chciał być jego najlepszym przyjacielem na dobre i na złe. Chciał, aby po prostu żył.

​ Jeszcze jedną szansę...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro