Rozdział 1 Dom

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1

Muśnięcie włosów. Najpierw poczuł tylko to. Ktoś przerzedzał jego włosy. Zwilżał wargi. Ocierał pot z czoła. Chciał, by to była ona. Ale jej zapach znał. Ten był inny. Domowy. Przypominał mu dzieciństwo. I mamę. Ale przecież to nie mogła być ona.

Kolejny dotyk. Szorstki. Pewny. I czuły. Nie chciał się budzić. Śnił. O niej. Widział, jak biegła. Po polanie. W białej, zwiewnej sukience. Trzymałą go za rękę. Ciągnęła. Spoglądała na niego. Uśmiechała się. Kosmyki jej kasztanowych włosów falowały.

Byli szczęśliwi.

I byli razem.

2

Otworzył oczy. Charles drzemał obok niego, na szpitalnym krześle. Potrzebował chwili, by przyzwyczaić oko do przygaszonego światła. Dotknął głowy. Poczuł pod palcami opatrunek. Zapiekło. Ale bardziej bolał go brzuch.

Czyli nic się nie zmieniło.

- Paniczu Johnie? - Charles poderwał głowę. Włosy sterczały mu we wszystkie strony, a pod oczami miał wory, tak duże, że wyglądały jak farba spływająca po palecie artysty. - Obudził się, panicz?

- Tak... - odparł niemrawo John. - Był lekarz?

- Jeszcze nie, paniczu.

- Świetnie.

John dźwignął się i usiadł na łóżku. Spostrzegł na stopach Charlesa ubłocone gumofilce, a na nie naciągnięte jednorazowe ochraniacze szpitalne. Musiał przyjechać prosto z pracy. Rzucił wszystko i pognał do niego.

- Paniczu! Nie może pan! Dopiero przeszedł panicz operację, a lekarz zobowiązał mnie... I żem się z tego wywiąże...

- Dość. - John zaparł się ręką na szafce. - Czekałem wystarczająco długo.

- Ale, paniczu! Przecież prawie panicz umarł! Był panicz nieprzytomny przez tyle czasu... A ile żem łez wylał...

- Dwanaście dni. - Chwycił umocowane do ręki plastikowe rurki i wyrwał je. - Bez Anny. Bez jakichkolwiek wiadomości od niej.

- Żem przecież mówił paniczowi! Panienka była w tym szpitalu, ale... ale...

- Nie powiedziałeś mi wszystkiego, Charles.

- Paniczu! - Stróż załkał. - Ale panicz już wie... A ja, jak żem mamusię... kocham, przysięgam! Nim się panicz obudził, zabrał ją ojciec! Do domu!

- No właśnie... - odparł John. - Do domu. I tam powinienem być też ja.

- Ale... paniczu Johnie, w domu?

John złapał za kule, stojące przy łóżku.

- Tak. - Spojrzał na Charlesa. - Ona jest moim domem.

3

Lot zajął mu godzinę. Tak było szybciej. Szpital, do którego ich przewieźli znajdował się kawał drogi od Beaver, a dom rodzinny Anny mieścił się jeszcze dalej na północy. Z lotniska Heathrow w Londynie poleciał bez przesiadek do Manchesteru. Mógł polecieć dalej, ale o tej godzinie nie było lotów. Dalszą część podróży pokonał pociągiem w kierunku Oldham, a potem taksówką.

Niełatwo było kierowcy, nawet z nawigacją, odnaleźć dom należący do ojca Anny. Bezpośrednio nie prowadziły do niego żadne drogi. Ray miał rację, kiedy mówił o mlecznej dolinie. To wszystko, co tam było. Wiejski domek White'ów, bydło i ciągnące się hektarami, zielone pola.

Do samego domu nie sposób było dojechać. Pola należąca do ojca Anny były ogrodzone. John musiał wysiąść wcześniej i przecisnąć się pod belkami. Zdaniem taksówkarza pozostało mu do przejścia z półtora kilometra. A potem piaszczysta dróżka ciągnąca się podobno aż pod same gospodarstwo. Pora była wczesna, bo dopiero dochodziła piąta rano. Kierowca uprzedził go, że gdyby przyszło mu do głowy zadzwonić, to i tak nikt tam nie odbierze. Linii telefonicznej im nie założyli, bo to było nieopłacalne, a zasięgu tam nie uraczysz. John nie miał zamiaru dzwonić. Nie znał numeru ojca Anny. A ona nie miała komórki. Pozbyli się ich przecież w trasie. Musiał polegać na własnych nogach, a tego akurat brakowało mu najbardziej. Zagipsowany, posuwał się powoli przed siebie.

Ale w końcu miał samotność, której tak mu brakowało przy Charlesie. Kochał go, ale potrafił zamęczyć ciągłym gadaniem. Na łonie natury wszystko wydawało się prostsze. Zwierzęta musiały sobie radzić. Jeśli traciły młode, nie poddawały się, a starały o nowe...

To była pocieszająca myśl. Trzymał się jej. Chciał powiedzieć o niej Annie. Może nie teraz, ale... kiedyś. Jak minie już jakiś czas i uporają się z bólem.

Stracili dziecko.

Zaraz po przebudzeniu John spotkał się z lekarzem Anny. Wiedział, w jakim była stanie. Przynajmniej tym fizycznym. Przeprowadzono jej skrupulatne badania. Poroniła. Rodzina, o której marzył znowu się oddaliła. Byli tylko we dwoje. Została mu tylko ona. A raczej jej ślad. I nadzieja, że ona nadal gdzieś tam żyje. Ocalała. Mimo wszystko, co ją spotkało.

I nie mógł jej stracić. Nie jej.

Lekarz nie należał do wylewnych i w kwestii spraw psychicznych milczał. Zasłaniał się, że to nie jego dziedzina. Ale John wyczuł napięcie w jego głosie. Unikał jego spojrzenia. Pielęgniarki szeptały, a leżące w sali obok starsze kobiety opowiadały historie o zrozpaczonej dziewczynie, która straciła dziecko. W niektóre ciężko było uwierzyć. Ale John przygotował się na wszystko.

Nawet na najgorsze. A tym były dwie próby samobójcze. Anna próbowała się zabić dwukrotnie. Kiedy on leżał na tym samym piętrze, tylko w innym skrzydle i walczył o życie - ona starała się swoje sobie odebrać. Dowiedział się o tym zaraz po odzyskaniu przytomności, czyli po trzech dniach, od kiedy trafił do szpitala. Anny już tam nie było. A jego życie nadal było zagrożone.

Przetoczono mu krew. Wykonano dwie operacje jamy brzusznej. Cichy miał rację, że nie przeżyje, jeśli mu nie pomoże. Rana, którą zadał mu jeden z oprychów penetrowała do narządów klatki piersiowej. Reanimowano go jeszcze w karetce. Cokolwiek mu podał tamtego dnia Cichy, uratowało mu życie. A przynajmniej wydłużyło je do czasu przyjazdu karetki. Ale mimo to próbował wydostać się ze szpitala. O własnych siłach. I znowu wylądował na sali operacyjnej. Dorobił się powikłań pooperacyjnych i tym razem lekarz oznajmił mu, że żarty się skończyły.

Zatrzymano go w szpitalu. Przynajmniej na kolejne dziesięć dni.

Wysiedział tylko dziewięć.

Z Finnem nie miał kontaktu. I choć to zaskakujące, nawet Kollevor go jeszcze nie odnalazł. Rozmawiał z policją. Ale nikt go nie oskarżył. Wszelkie morderstwa przypisano zamaskowanemu uciekinierowi. Na szkle, którym John zadźgał jednego z gwałcicieli, nie znaleziono odcisków Johna. Cichy, tajemniczy ojciec Raya, kimkolwiek był, uratował go i skierował na siebie wszelkie podejrzenia policji. I oswobodził Annę. A potem rozpłynął się w powietrzu, niczym duch.

W szpitalu, poza mamą Johna, pojawiła się też Cynthia i Travis. Charles powiadomił też Marka. Ale kiedy tylko John odzyskał przytomność, od razu ich odesłał. To nie było bezpieczne. Przy nim, nikt nie był bezpieczny.

Teraz, kiedy pokonywał piaszczystą drogę, w tempie żółwim, nawet nie rozmyślał zbyt wiele nad tym, co się wydarzyło. A zamiast tego, modlił się. Nie do boga. W niego nie wierzył. Jaki bóg pozwoliłby na takie okrucieństwo? Ale wypowiadał życzenia w powietrze. Prosił, by Anna nadal żyła. By jej ojciec powstrzymał ją w razie czego. A przynajmniej, by zadbał o nią. Przynajmniej do czasu jego powrotu. A potem, on przejmie nad nią opiekę. Był w końcu jej mężem. To już nie jej ojciec był jej najbliższą rodziną. A John nią był. Przecież nosiła jego nazwisko. Widział je w dokumentach medycznych. Anna Charmer, urodzona siódmego lutego...

Anna Charmer.

4

Tymczasem...

260 km na południe, w mieście Beaver, nieopodal lasu Dziekana.

- Panie, Seto skręcił!

Mord oderwał wzrok, choć niełatwo mu to przyszło. Spojrzał na sapiącego tuż przed nim sługę. Dyszał, jak zdziczały pies, który uganiał się za królikiem. Ale nie klęknął. A powinien był.

Spojrzała na Morda.

- Skręcił? - zapytał Mord.

- Tak, panie! Już nie zmierza na Szkołę!

- A gdzie?

- Nasi zwiadowcy dostrzegli go na Antarktydzie!

Mord spojrzał na nią, a ona tylko pokręciła głową.

- A gdzie, do diaska, jest Antarktyda?!

- To... kontynent, panie... - odparł sługa, dziwnie zmieszany. - Wolna ziemia.

Mord zaśmiał się i klasnął.

- A więc o to chodzi! Idzie na około!

- Ale nie jest sam!

- Bestia?

- Tak, kroczy obok niego.

- Obok? - zapytała. - Nie dosiadł jej?

Mord skinął.

- Spodziewaliśmy się tego. Są nierozłączni. - Machnął ręką. - Wracajcie na swoje stanowiska.

- Ale czemu on zwleka? Idzie pieszo? - wtrąciła.

- Panie... - wymamrotał sługa. - Seto... kazał ci... coś przekazać.

Mord zmierzył go morderczym wzrokiem.

- Kazał? Rozmawialiście z nim? - zapytał, a sługa skinął niepewnie. - I przeżyliście?

Sługa znowu skinął.

- Kazał... przekazać ci, że Wielka Wojna nie rozegra się w tym świecie. Ani w żadnym z innych niezwiązanych.

Mord milczał. Choć jego twarz się nie zmieniała, ona widziała jak w jego oczach szalał sztorm.

- To... - zaczął Mord - ...nieważne. Skoro tu jest, to w końcu trafi tutaj i...

- Ale panie! - Przerwał mu sługa. - Antarktyda jest daleko na północy!

- Odległość nie stanowi dla Seto problemu.

- Ale pomiędzy nami jest ocean!

- Ocean?

- Woda! - Sługa rozłożył szeroko ręce.

Mord spojrzał na nią, a ona skinęła.

- Tutejsi nazywają tak większe tereny zajęte przez wodę - odpowiedziała.

- To nie tylko większy teren! - wydarł się sługa. - To lodowaty ocean! Ogromny! Gołym okiem nie dostrzeżesz kawałka ziemi! Seto musiałby mieć... statek i to duży, by go przepłynąć!

Mord wzdrygnął się. Obrócił się i spojrzał po stojących w lesie ludziach.

- Zwiadowcy wrócili?!

- Zwiadowcy, panie? - odparł stojący najbliższej. Na widok poirytowanej miny Morda zacisnął powieki i pochylił głowę.

- Zwiadowcy! Z mojego świata!?

- Nie wiem... my nie...

Mord warknął. Kreatura podniosła łeb, obryzgany krwią. Spojrzała na Morda. Ten wskoczył na nią i pociągnął za łańcuch. Ryknęła, a słudzy padli na kolana, zakrywając uszy.

- Musimy wracać! - krzyknął do niej Mord.

- Teraz? - Spojrzała na leżącą na ziemi dziewczynę. Jeszcze żyła. - A szkoła?

- Zapomnij o szkole! - wrzasnął. - Seto zdobył Miasto Kobiet!

Zerwała się i podbiegła do nich. Jednak widok ociekającej krwią paszczy bestii ją powstrzymał. Wolała nie przypatrywać się, co wystaje spomiędzy jej zębisk.

- To niemożliwe! Nie ma w żadnym ze światów mężczyzny, który podołałby...

- Seto nie jest zwykłym mężczyzną! Nie jest człowiekiem! To demon! - Mord warknął i złapał za łańcuch. Kreatura stanęła na tylnych łapach i zamachała przednimi, niczym koń. - Nie znasz go! Nie wiesz, do czego jest zdolny!

Odchyliła głowę, by móc dalej spoglądać na Morda.

- Ale... ona... Hana... Seto jest jej mężem... Ona nie pozwoliłaby mu przecież...

- Jesteś tego taka pewna?! - Bestia opadła na ziemię, a Mord zmierzył wzrokiem wpatrującą się w niego dowódcę. - Poznałaś ją?! Rozmawiałaś z nią?! Bo ja tak! I wiem, czego ona chce!

Pochylił głowę i przylgnął do cielska bestii. To był niecodzienny widok.

- Seto... Mogłem się tego spodziewać... Przecież to demon... Żyje od tysięcy lat... On wiedział... Przechytrzył mnie...

- Przechytrzył?

- On wie! - krzyknął Mord. - On wie, co zrobiłem! I już nie zmierza do nas! Od początku nie zamierzał tu przyjść! Idzie do Johna! I to na około!

- Ale czemu się nie śpieszy?!

- Nie chce, by ktokolwiek więcej ucierpiał!

- Ale...

- On wie, co się wydarzy! Nie rozumiesz tego?! On to wszystko już widział! Tak jak i on! Tylko oni obaj wiedzą!

- A ocean? Jak przekroczy wodę...?

- Przejdzie po dnie! - ryknął Mord.

- Po... dnie?

- Zdobył Miasto Kobiet! Żadna woda już mu nie zagraża!

Spomiędzy drzew wybiegł sługa. Czoło obwiązane miał brudną chustą. Pot ściekał po jego czole.

- Panie, nasi ludzie donoszą, że Wolni Ludzie zmierzają w kierunku Klepsydry!

Mord spojrzał na nią.

- Wolni Ludzie? - zapytała.

- Seja... - odparł Mord. - Seto przekonał Seję.

- Ale przecież... oni się nienawidzą! Tym bardziej, kiedy ona nie żyje! Seja nigdy by nie posłuchał Seto!

- Chyba, że... - wyszeptał Mord. Odchylił do tyłu głowę i wbił spojrzenie w ciemne niebo. Dochodziła siódma, ale z powodu chmur nadal było ciemno, jak w nocy. A może to wina jego. - Chyba, że dał mu coś.

- Ale co?! Przecież Seja nie chciał rozmawiać! Prowadził Wolny Lud na wojnę! Przeciwko Seto! Był po naszej stronie...!

- Seja nigdy nie był po żadnej ze stron. - Mord pokręcił głową. - Miał własne cele. Tak jak Kobiety.

- Więc?!

- Przekupił go.

- Co?

- Obiecał mu coś. - Mord pochylił głowę i zamyślił się. - Coś, czego Seja nie mógł odrzucić.

- Ale Seja chciał tylko jej!

Nagle Mord złapał się za głowę. Wytarmosił czuprynę. Przypominał szaleńca, którego popieścił prąd. Włosy stały mu dęba, we wszystkie strony. Roześmiał się na cały głos. A jego rechot niósł się po lesie. Słudzy cofnęli się, a kreatura poderwała łeb i spojrzała na niego.

- Panie...? - zapytała jego dowódca. - Czy... wszystko...?

Mord spojrzał na nią. Po policzkach ściekały mu łzy.

- Wiem, co Seto obiecał Seji. - Uśmiechnął się, ale nie był to jego normalny uśmiech. Ten aż zmroził ją w środku. Jego twarz wykrzywił szaleńczy grymas. - Sprowadzi mu ją.

- Ale... - Wzdrygnęła się. - Przecież... ona nie żyje!

- Tylko w tamtym świecie - odparł Mord i popukał się w głowę. - Seja nie może przechodzić. Ale Seto tak. Dobili targu. Seto przyprowadzi mu dziewczynę, a Seja stanie do wojny przeciwko nam.

- Ale... - Cofnęła się. - To oznacza, że...

- Tak - odparł ze spokojem Mord. Skinął, po czym jakby nigdy nic wyprostował się i poklepał bestię po karku. - Trzy armie zmierzają na klepsydrę. I to właśnie teraz, kiedy rozmawiamy.

- Trzy!?

Mord skinął.

- Miasto Kobiet, Wolni Ludzie i... - Urwał, po czym roześmiał się. - Najgorsza z najgorszych. Armia Seto. - Spojrzał na sługę, który przyniósł wieści z jego świata. - Wracaj! Przekaż mu, że kazałem postawić wszystkich do walki!

- Wszystkich? To ludzi z dna też?

- Wszystkich! - ryknął Mord i roześmiał się. - Czeka nas druga Wielka Wojna! I wyżerka, jakiej dawno nie zaznałem!

Podbiegła do Morda.

- Ale Seto tam nie ma!

- Nie, ale zjawi się. Umiejętności, które podarowała mu Matka, dają mu przewagę. Odległość nie jest dla niego przeszkodą. Żadna odległość.

- Ale dlaczego zostawił swoich ludzi i pojawił się tutaj?! I to przed wojną?!

- Idzie do Johna.

Mord pociągnął za łańcuch i skierował bestię w kierunku przeciwnym do szkoły.

- Ale... czemu?! Czemu ten John jest dla niego aż tak ważny?! - krzyknęła, a Mord obejrzał się na nią. Po raz pierwszy dostrzegła w jego oczach niepewność.

Milczał przez chwilę.

- Panie?

- Nie mamy czasu, by się nad tym teraz zastanawiać. - Uderzył piętami po bokach bestii, a ta zawyła i naprężyła się, jak kot do skoku. - Niestety, w przeciwieństwie do Seto, nas czas dotyka! A jeśli nie wrócimy w porę, klepsydra przestanie istnieć, a razem z nią...!

- Sabrina! - krzyknęła i zakryła ręką usta. - Twoja żona, panie!

- Dokładnie - odparł. - Wracamy.

- Panie! - zawołał sługa.

Mord przystanął.

- John przekroczył ogrodzenie! Jest ledwie żywy, ale idzie po nią! I zaraz ją znajdzie!

Dowódca zrównała się z nim.

- Połączą się - wyszeptała. - A nie chciałeś ich rozdzielić?

- Nie... Już nie.

- Ale tam już go nie dostaniemy. Będzie nietykalny. To jego terytorium.

- Zdaję sobie z tego sprawę. - Przerzucił wzrok na podwładnych. - Wycofajcie się.

Sługusy spojrzeli po sobie.

- Ale zupełnie, panie?

- Jeśli on was dostrzeże, rozerwie was na strzępy. To jego ziemia. - Wskazał głową na leżące ciało. - I skończycie gorzej, niż ta tutaj.

Mężczyźni przełknęli ślinę. Skinęli, wymamrotali coś do siebie i odbiegli w przeciwnym kierunku. Mord podjechał do rozłożonej dziewczyny. Nadal żyła. Z jej brzucha wystawały resztki wygryzionych narządów. Sięgnął do kieszeni.

- A to dla ciebie, moja droga. - Uniósł małe zawiniątko i pomachał nim. Dziewczyna spojrzała na niego, a wtedy cisnął na jej brzuch zawiniątko. - To mały... upominek! Od Johna!

Roześmiał się i złapał za łańcuch. Kreatura wystrzeliła, jak z procy. Jego dowódca ledwie mogła ją doścignąć, dosiadając kota. A wydawało jej się, że to on był najszybszy. Jednak eksperymenty Sabriny w końcu dały efekt.

- I znowu się nie najadłem! - ryknął Mord i pokręcił głową. - Znowu! Jaka wielka szkoda! Ale jak dobrze pójdzie, czeka nas uczta, kochana! I syto zastawione stoły w klepsydrze!

5

Koszulka Johna robiła się coraz wilgotniejsza, a jego oddech słabszy. Choć miał na sobie kurtkę, dreszcze zimna przechodziły po jego karku. Ale szedł dalej. Już widział komin, drewniany domek, a dookoła niego szereg budynków gospodarczych. Bydło pasło się na łąkach i rwało trawę. I choć dopiero za kilka dni miał wybić kwiecień, było upalnie i duszno. I to w Anglii, o tej porze roku!

Nie wiedział, kiedy zasłabł. Pamiętał, że nagle zabrakło mu tchu i osunął się na pobocze. A kiedy się ocknął, pierwsze co poczuł, to zapach wędzonego mięsa. Ujrzał znajome, surowe rysy twarzy ojca Anny. Nie wyglądał na zadowolonego. Rozciął mu koszulę. Pod głowę włożył poduszkę. Olej strzelał na patelni, psy ujadały, z kuchni dochodziła melodia, do jego policzka łasił się rudy kocur, w korytarzu przekrzykiwały się dzieci, trzaskały drzwi, zegar uderzał rytmicznie...

To nie był tylko budynek. Cztery gołe ściany, puste w środku.

To był dom. Prawdziwy dom. Taki, jak z jego wspomnień. I być może, ze wspomnień wielu dzieciaków. Pełen ludzi, hałasów, kłótni i sprzeczek, bezpańskich a może przygarniętych zwierzaków i kuchni wrzącej od potraw.

Ciepły dom. Taki, w którym była miłość. Taki, jaki on miał, kiedy jego ojciec jeszcze żył. Jeszcze wtedy, kiedy go pamiętał.

Zamknął oczy, a wtedy poczuł muśnięcie na policzku. Ale to nie było szorstkie. A wilgotne. Ten zapach poznałby wszędzie, nawet w samym piekle.

Otworzył oczy i ujrzał zieleń. Szmaragdową zieleń.

Był w domu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro