Rozdział 7 Ten drugi

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Zbieramy się – powiedział Mark, ciskając torby do bagażnika. – Charles, idź po psa. Takie guzdranie się nie sprzyja, kiedy ktoś siedzi ci na ogonie.

- Podobno Morda już tu nie ma – wtrącił John. Położył bagaż przy kole i zaparł się o auto. Ramię nadal mu doskwierało.

- Ale jest ten drugi. – Mark wsunął papierosa do ust i złapał obiema rękoma za torbę Johna. Ułożył ją z tyłu, a potem na nią poukładał inne mniejsze. – Macie najwięcej rzeczy.

- To Anny...

Mark usiadł w bagażniku i pociągnął papierosa.

- A jak między wami? Już się dostroiliście?

- Co ty...

- Zero? Nada?

- Nic.

- A gadaliście chociaż?

John pokręcił głową.

- Czyli nadal strzela fochy i jest obrażona.

- Ano... – odparł John, a po chwili przeklął. Tego słowa używał Seto. Nie cierpiał, kiedy o tym zapominał.

- No, lepiej się dogadajcie. Za parę miesięcy będzie was więcej.

Mark wyskoczył z auta i usiadł na siedzeniu kierowcy. Zaglądał do schowka. John wodził za nim wzrokiem. Wahał się. A miał jedno pytanie.

Najważniejsze.

- Wiesz... co on mi powiedział. Słyszałeś naszą rozmowę.

- No – odburknął Mark. Nie patrzył na Johna. Stale zajmował się czymś w aucie. To ustawiał fotele, poprawiał wycieraczki, szukał kluczyków, a potem sprawdzał wszelkie możliwe kontrolki. Działało to Johnowi na nerwy, ale taki już był Mark. Wielozadaniowy. I jeśli chodziło o auta – dostawał istnego bzika. – I co?

- Anna i ja... my tylko... - westchnął - ...no wiesz... jeden raz.

Mark spojrzał na niego, marszcząc czoło.

- Od napadu?

John skinął.

- A potem?

- Nie.

- Przecież mieszkaliście w jednym domku.

- Wiem. Ale to był tylko jeden raz. – John odwrócił głowę. – I to tego samego wieczoru, kiedy przybył on. Ale zanim się pojawił. Zanim go... poznała.

- Hmm. – Mark zamruczał głośno. John nie wiedział, co to mogło znaczyć. Czyżby on też zwątpił, że dziecko jest Johna?

- Ale on powiedział, że... - John zniżył głos do szeptu - ...nie miał jej... nigdy.

- A więc tak było.

John aż zadrżał w środku. Przełknął ślinę. Obszedł auto dookoła i zatrzymał się przy drzwiach, za którymi siedział Mark.

- Mówisz serio?

- Tak.

- A jeśli skłamał?

Mark wziął papierosa między palce i wypuścił długą strugę dymu. Spojrzał na Johna, jak rodzic na rozkapryszone dziecko.

- Seto nie kłamie.

- Nigdy?

- Nigdy. Jest szczery do bólu. Nie bawi się w takie gierki.

John odetchnął z ulgą.

- Czyli zupełnie na odwrót niż ty, dyrektorku – dodał Mark i uśmiechnął się. Wysiadł z auta i poklepał go po plecach. – Nie martw się. Gdyby było inaczej, Seto nie zostawiłby Anny i na pewno nie powiedziałby ci, że nosi twoje dziecko. Można wiele o nim mówić. Ale to prawdomówny koleś.

- Kiedy z nim rozmawiałeś, inne odebrałem wrażenie.

- Spieramy się od czasu do czasu – odparł Mark i rozłożył szeroko ręce. – Żebyś widział tamten świat, John. Nie mam pojęcia, jak on był w stanie tyle tam przeżyć. Ale przeżył. Bo zamierza unicestwić Morda.

- I zdobyć Annę.

Mark zmarszczył czoło i popatrzył na Johna powątpiewająco.

- Nie wydaje mi się – powiedział.

- A ja sądzę inaczej.

- Słuchaj... - zaczął Mark, ale wtedy na schodach pojawiła się Anna. Targała w rękach kilka kurtek i bluz. John od razu się wzdrygnął, ale z niesprawnym ramieniem na niewiele mógł się zdać. Mark podbiegł do niej. – Daj, to mała. Masz coś jeszcze?

- Trochę rzeczy dla dziecka – odparła.

Spojrzeli na siebie z Johnem, ale Anna od razu odwróciła wzrok.

- Dobra, to nie zamykam jeszcze. Spakuj się spokojnie i jedziemy.

Anna wróciła do domu. John śledził wzrokiem jej każdy ruch. Tak znajome kołysanie pośladków, subtelne drgnięcia ramion, ciche kroki...

- Powiem ci tak – odparł Mark, wyrywając go z rozmyślań. Przeszli na przód auta. – Seto odszedł. I powiedział ci, że odchodzi. A ten facet nie rzuca słów na wiatr. Wierz mi.

- Czyżby? Miał wszystko naprostować, a zjebał po całości.

Mark uśmiechnął się.

- Ok. Przyznaję. Anna jest jego piętą achillesową. – Mark złożył obie ręce, jak do pacierza i pokiwał nimi, jak wierni proszący boga o wstawiennictwo. – Kocha ją. Jak wariat. I za każdym razem... - Mark uniósł palec wskazujący. - Za każdym razem traci dla niej łeb. Totalnie. Jest jak piesek, na jej usługach. Może być bogiem światów i panem ludzi z klepsydry, ale dla niej... - Pokręcił głową i roześmiał się. – Kiedy ona jest blisko, mięknie jak kaczuszka. I od razu bierze się za budowanie domu, zbieranie gałązek...

- Że co?

- Buduje im wspólne gniazdko – odparł Mark i wzruszył ramionami. – On ją kocha. Ponad wszystko. I jedyne czego chce, to być z nią. I wieść spokojne, samotne życie we dwoje. Ewentualnie z gromadką dzieci. Seto nigdy nie marzył o władzy ani wielkich wojnach. To nie w jego stylu. Życie zmusiło go do tego. Ale wiesz, co naprawdę was różni? – zapytał Mark, a John zrobił zniecierpliwioną minę. – On się nie zawaha.

- Co masz na myśli?

- Kiedy spotka Morda. Nie zawaha się. Przebije go na wylot.

- A myślisz, że ja bym się zawahał?

Mark wzruszył ramionami.

- Gdyby Mord załóżmy... schował się za Finnem, jak tarczą, co byś zrobił?

John prychnął pogardliwie.

- Uratowałbym go jakoś!

- No widzisz.

- Czekaj, chcesz powiedzieć, że Seto by tego nie zrobił?

- Seto zabiłby ich obu, celując prosto w Finna – odparł Mark i pokiwał głową. – Taka jest największa różnica pomiędzy wami.

- Czyli jest bestialskim potworem, jak Mord.

- Nie! – ryknął Mark i trzasnął tylnymi drzwiami. Rzucił niedopałek na ziemię. – Nie zawahałby się, bo wie, do czego jest zdolny Mord! Poświęcając jedno istnienie, uratowałby setki, tysiące, a nawet miliony!

- To tylko takie gadanie...

- Nie byłeś tam! Nie wiesz, do czego naprawdę zdolny jest Mord! Ale ja tam byłem. Widziałem zgliszcza, spalone miasta, rannych i zabitych... I ten odór... śmierci... On wymordował ludzi, których sam wcześniej tam sprowadził!

- Co?

- Taki jest Mord. I Seto bardzo dobrze wie, na co go stać.

John pokręcił głową.

- Szkoda, że obaj tam nie zostali.

- Gdzie? – zapytał Mark i spojrzał na Johna zaczepnie.

- No, w świecie Seto. Czy gdzie tam byli. Wmieszali nas, w nieswoją wojnę!

- Myślisz, że Seto miał wybór? – Mark uśmiechnął się, ale nie wyglądało, że jest mu do śmiechu. – Kiedyś prowadził zwyczajne życie. I o tym tylko marzył. Do czasu aż na jego drodze zjawił się Mord. Zniszczył wszystkich i wszystko, co kochał. Łącznie z jego światem.

- Światem? Masz na myśli... jego planetę?

- Nie. Mam na myśli świat. Cały. – Podszedł do Johna i pochylił się nad nim. – I jeśli go nie powstrzyma, to samo spotka ten świat. Ciebie. Annę. I wasze dziecko. A teraz, kiedy w niej zamoczyłeś i znowu spodziewacie się maleństwa, jesteście naprawdę w czarnej dupie.

- Jak to?

- Mord nigdy nie pozwoli, by w jakimkolwiek świecie narodził się potomek Seto.

- Ale to moje dziecko...

- Ale ty jesteś nim, John! – Pokazał na niego palcem. – Możesz go nienawidzić, gardzić nim i udawać, że jest inaczej, ale jesteś jego odpowiednikiem w tym świecie. Każdy ma jakiegoś. Nawet ja. To jest... - spojrzał po niebie i rozłożył ręce - ...równoległy świat. Do tego, z którego przybył Seto. A światów jest mnogo. I stale tworzą się kolejne. Kto wie, może gdzieś tam rodzi się właśnie kolejny John Charmer?

- Jaja sobie robisz?! – krzyknął John.

- To bardzo możliwe, biorąc pod uwagę nieskończone możliwości natury. – Mark zasępił się. Spojrzał na Johna. – Ale to bardzo wątpliwe. O ile mi wiadomo, jesteście ostatni. Mord zabił wszystkich innych. I dziwię się, że Seto odszedł, wiedząc o tym. Zapewne chce mieć na oku Morda, by znowu nie spotkał was ten sam los, co poprzednio.

John pomyślał o Annie i o tym, co ją spotkało.

- Więc zostawił Annę, wiedząc, że...

Mark westchnął.

- Prawdziwa Hana nigdy nie potrzebowała obrońcy. – Spojrzał na niego. – Sama umiała o siebie zadbać.

Usłyszeli stukanie i obaj się obejrzeli. Cichy stukał w maskę samochodu. Nawet nie zauważyli, kiedy się zjawił.

- Jesteś jak duch! – zawołał Mark.

- A ty miałeś być czujny.

Mark żachnął się.

- Ale co, nie mam racji? O Hanie? – zagadnął go. – Ona nie potrzebowała obrońców.

- O tak – odparł Cichy. – Ale i tak było wielu, którzy ginęli w jej imię.

John zamyślił się. Już to kiedyś słyszał. I miał tego dość. Opowiadanych historii, ludzi nie z tego świata, tajemnic, bestii, morderstw, powiązań...

Chciał, by było jak dawniej, do cholery!

- Gdzie się zatrzymamy? – zapytał John. – Nie sądzę, że w Beaver jest nadal...

- W Ogrodach – odparł Cichy.

- Co? – zapytał John, marszcząc czoło. – Jak w Ogrodach?

- A nie należą do ciebie?

- Ale przecież... - John spojrzał na Marka, a ten wsunął do ust kolejnego papierosa i w milczeniu, go zapalił. Nie spuszczał wzroku z Cichego. – Napadliście tam na nas! Na mnie i Finna! Tam się zaczęło!

- To nie my na was napadliśmy – powtórzył Cichy.

Mark spojrzał na Johna, a potem znowu na Cichego. Powoli popalał papierosa, mrużąc oczy. Nagle przemówił.

- Zamierzasz zabrać nas do waszej kryjówki.

- Co? – zawołał John. Kręcił głową na boki, zerkając raz na Marka, a raz na ojca Anny. – Mieliście kryjówkę w Beaver?

Cichy skinął.

- Gdzie?

- Tam, gdzie nikt by nas nawet o to nie podejrzewał.

Mark zerknął na Johna.

- Niech zgadnę – powiedział. – W lesie Dziekana.

John zamarł, a Cichy znowu skinął.

- Więc on tam jest – dodał Mark.

- Tego nie wiem.

- Ale wiesz, jak się nazywa i nadal ukrywasz to przed nami.

- On już nie zagraża Annie! – wydarł się Cichy. Szybko jednak się opamiętał. Odchrząknął i rozejrzał się. W oknach pojawiły się ciekawskie łebki jego dzieci. – Wracajcie do środka i do łóżek! I macie słuchać starszych braci i sióstr!

Mark zaśmiał się i pokręcił głową.

- Pierdolę... Za dnia wzorowy tatuś, a nocami...

- Ojcem jest się stale. Nie ma dni wolnych – odparł Cichy.

John podszedł do Cichego.

- Kim on jest? Zdradź mi jego imię.

Cichy pokręcił głową, a Mark znowu się roześmiał.

- Chcesz zjeść ciasteczko, ale też nie chcesz go stracić...

- To nie takie proste!

- A jego ludzie?! – zawołał John. – Może on się zmienił! Ale jego ludzie nadal mogą chcieć skrzywdzić Annę!

- Zabiłem jego ludzi! Zapomniałeś?!

- Wszystkich?!

Cichy pokiwał głową.

- Został tylko... jego syn.

- Syn? – John spojrzał na Marka, a ten wzruszył ramionami. – Ray miał... brata?

- Z krwi. Choć mieli różne matki.

- A on wiedział o poczynaniach swojego staruszka? – zapytał kpiąco Mark.

- Sam brał w nich udział – odparł Cichy i pochylił głowę. John i Mark znowu spojrzeli na siebie. – Mówiłem ci, profesorze, każdy kogoś ochrania.

John zastygł. Uderzyły w niego wspomnienia. Niczym fala, która z impetem wpada na brzeg.

- To jego syn napadł na moją firmę – powiedział po chwili John. – Ale nie Ray. Ten drugi syn.

- Tak.

- A Ray...

- Chciał go powstrzymać. I ratować. Ale...

Urwał. Pokręcił głową.

- Pierdolę! – ryknął Mark. – Weź, że powiedz wszystko od razu, a nie półsłówkami nas zbywasz! Już nie mamy czasu na zabawy! Seto ruszył na wojnę, a Mord knuje nieustannie i jeśli ma wspólnika, mamy przejebane!

Cichy zamknął oczy i pochylił mocniej głowę. John nie wiedział, co o tym myśleć. To robiło się zbyt pogmatwane.

- Cichy? – powiedział.

- John, ja...

Mark walnął pięścią w dach auta.

- Gadaj, do cholery!

- Mark – rzekł John i wyciągnął rękę, by uspokoić kolegę. Odsunął go od auta i Cichego na bezpieczną odległość. – Mów, Cichy. Wiem, że nie bez powodu wyjawiłeś nam dzisiaj te informacje.

- Żal pomieszał mu w głowie...

- Komu?

- Mojemu... przyjacielowi.

- Przyjacielowi?

- Kiedy tu przybyłem, Mord nie był taki, jaki jest dziś. I on też taki nie był. – Cichy mówił, a John czuł, że znowu mówił zagadkami. Nadal nie chciał zdradzić im wszystkiego. Chronił kogoś. - Służyliśmy razem i... - Urwał. – Widzieliśmy niejedno.

- Twój przyjaciel... jest tym drugim?

Cichy skinął.

- Ray był jego. Ale... Mord wziął go pod skrzydła, kiedy... - Pokręcił głową. – Czasy wojny nikogo nie oszczędzają. Siedział w więzieniu. Był jeńcem wojennym. A wtedy Mord nie był jeszcze zły. Uciekał przed Seto i za Raya, dałby się pokroić...

- No, to teraz sam kroi ludzi i ich zjada – skwitował Mark. – Niektórym szajba nieźle odpierdala.

- Mark – powiedział John, znowu go uciszając. – Mów dalej, Cichy.

- Potem Mord odszedł, a ja zająłem się Anną. Odszedł tylko na jeden rok. Nasz, ludzki rok, który w świecie Seto trwa o wiele dłużej – tłumaczył Cichy, a Mark pokiwał głową. To by wyjaśniało, jakim sposobem spędził u Seto kilka a może nawet kilkanaście lat, kiedy w tym świecie minęły zaledwie cztery miesiące. Tam czas faktycznie płynął inaczej. - A krótko potem Raya odnalazł prawdziwy ojciec... To było zanim przeżył stratę. Był dobrym człowiekiem. Idealistą. Tak samo... jak ja. Chciał, by jego syn trafił do wojska. By zmężniał.

John wspomniał Raya. Niewiele pamiętał z tamtego okresu. Śmierć syna wyparła wszystko inne. Ale pamiętał młodego chłopaka, który marzył o śpiewie, ale bał się ojca...

- I co się stało potem?

- Spotkałem Morda kiedy wrócił. – Spojrzenie Cichego uległo zmianie. Wzrok się wyostrzył. Oczy zrobiły się czarne. - Już nie był tym samym człowiekiem. Nawet nie wiem, czy w ogóle jest... nadal człowiekiem.

- To przez Seto jest taki?

Zadzwonił jego telefon. Cichy i Mark spojrzeli na niego.

- Masz komórkę? – zapytał Mark.

- Tak, ale zupełnie o niej zapomniałem. Włożyłem dziś kartę. Pora bym zmierzył się z losem, no nie? – Spojrzał na ekran i uniósł brwi. – To pani Honoratha...

- Kto? – zapytali obaj.

- Moja dawna sekretarka.

John nacisnął przycisk.

- Pani Honoratho... - zerknął na zegarek, minęła dziewiętnasta - ...coś się stało, że dzwoni pani do mnie? I to o takiej porze?

- Panie dyrektorze! – zawołała, a John przygryzł wargę. Nie był już szefem, ani tym bardziej dyrektorem. – No, nareszcie pana złapałam! Niech pan do nas wraca! Nauczyciele strajkują! Powiedzieli, że odejdą, jeśli pan nie wróci! I my też odejdziemy!

- Ale... - John spojrzał po twarzach Cichego i Marka. – Przecież ja już nie pracuję w szkole.

- Oj tam, bajki pan opowiada! Bez pana się wszystko wali! Ten nowy na głowę upadł! Wprowadza takie zmiany! Karty musimy odbijać! Meldować się z każdą sprawą! Płacimy nawet za użycie kawy i kostek cukru!

John uśmiechnął się.

- Widział pan wyniki, panie dyrektorze? Szkoła leci na dno! Ludzie chcą by pan wrócił! I nie tylko studenci, ale też cała kadra! – zawołała. – Stoimy za panem murem, nawet teraz!

Nawet teraz?

Jednak informacja o złych wynikach szkoły nie zaskoczyła Johna. Spodziewał się tego, a może nawet na to liczył. Ale nie zamierzał wracać. Chciał, ale...

Jednak nie.

- Pani Honoratho...

- Pomoże nam pan?! Panie dyrektorze?! Ta sprawa z bestią i morderstwami na pewno zaraz się wyjaśni! Musi się pan tylko ujawnić! I zmierzyć z tymi niedorzecznymi oskarżeniami!

John zawahał się.

- Pomogę, jeśli będę mógł... - odparł wymijająco. Zamyślił się. Z oskarżeniami? To ta sprawa się jeszcze nie zamknęła?, pomyślał. Cynthia mówiła przecież, że ją umorzyli? – Zajadę w tygodniu na uczelnię. Pogadamy w moim... - Urwał. Nagle zdał sobie sprawę, że przecież już nie ma swojego gabinetu. – Na stołówce. Albo w bibliotece.

- Ale tak... na widoku? Może lepiej u mnie? W domu?

- Nie chce się pani spotkać na uczelni?

- A to... bezpieczne?

John poczuł, że coś jest nie tak.

Solidnie nie tak.

- To jeszcze uzgodnimy – odparł.

- Dobrze, panie dyrektorze! Ale jeśli trzeba, może pan u mnie nawet przenocować! Nie wydam pana! Nikomu! Mam jeszcze sporo lakieru w zanadrzu!– zawołała radośnie, a John zmarszczył czoło i podrapał się po głowie. – I dokupię jak trzeba? Co pan myśli?

- Pani Honoratho,... lakieru?

Mark i Cichy przypatrywali się mu coraz bardziej zaskoczeni przebiegiem rozmowy.

- Ach, bo przecież pan nic nie wie! Ten detektyw pana szukał! Ale nic mu nie powiedziałam! Usta zasznurowałam, jak pan kazał!

- Will? – zapytał, ale kiedy nie odpowiedziała, dodał: - Kollevor?

- Tak! Ten sam!

John zamyślił się. Nie miał od niego żadnych połączeń, ani maili. Dziwne.

- Nawet biuro pana przeglądał! Grzebał po szafkach, ale szybko sobie z nim poradziłam! O tak! Jak jego komórka zadzwoniła i wyszedł na korytarz, to spryskałam cały gabinet moim lakierem do włosów! Uciekł od razu! – Zachichotała. – Nie dało się tam wysiedzieć! Oj nie!

- A czego szukał?

Mark zmarszczył czoło, a Cichy przysłuchiwał się z uwagą.

- Nie wiem, ale na pewno czegoś niedobrego na pana. Po tamtej dziewczynie długo gadali, że to pan. Nawet jak już pana... uniewinnili. - John nie zamierzał jej tłumaczyć, że przecież nigdy nie został oficjalnie oskarżony. I tak, by tego nie zrozumiała. – Ale teraz, kiedy Kathy się znalazła...

- Kathy się znalazła?!

- To pan nie wie, panie dyrektorze? – Zapłakała. – Przecież bestia ją...

Urwała. John wzdrygnął się. Posłał Markowi i Cichemu surowe spojrzenie.

- Bestia wróciła?

- Tak! Pożarła ją... I... teraz pana szukają! Wszyscy!

John przełknął ślinę.

- To pan nie wiedział, panie dyrektorze?

- Nie. – Wziął głęboki wdech. Pani Honoratha dalej lamentowała do jego ucha, ale nie rozumiał, co mówiła. Nie były to składne zdania. – Pani Honoratho, niech mi pani powie, czy Kollevor coś znalazł?

- Z tego co mi wiadomo, to nie...

- No dobrze – powiedział John. – Zadzwonię do niego. Wyjaśnię to.

- Tak się boję, że pana zamkną w więzieniu. – Łkała. – Wiem, że to nie pan, ale ten detektyw od tygodni pana szuka i...

John zamyślił się. Musiał zdobyć jakąś kartę przetargową. Coś, co ułagodzi napięte nerwy Kollevora.

Tak, by zechciał go w ogóle wysłuchać.

- Pani Honoratho – wszedł w jej słowo. - Czy zgłosiła się już może na uczelnię córka Willa Kollevora? Obiecałem mu kiedyś, że pomogę jej. Wie pani, w kwestiach finansowych. Może jakieś dofinansowanie z uczelni...

- Panie dyrektorze... - Przerwała mu. – Ale co też pan mówi?

- Słucham?

Mark pociągnął papierosa i zaintrygowaniem przysłuchiwał się rozmowie. Cichy obrócił się do nich plecami. John widział tylko tył jego głowy, na którą słońce rzucało promienie.

- To pan nie wie?

- Czego?

- Córka pana detektywa zmarła...

- Co?

John poczuł jak tętno mu gwałtownie przyśpieszyło. Pierwsze co pomyślał, to bestia rozrywająca ciało córki Kollevora. Ale czy nie powiedziałby mu o tym? A może dlatego zniknął?! Jednak nadal prowadził sprawę! A może Mord zabił więcej osób, niż myślał!

Anna stanęła w drzwiach. W rękach ściskała dziecięce buciki.

Różowe.

- Kiedy?!

- Panie dyrektorze, wiele lat temu. Wszyscy znają tę historię. – Westchnęła. – Zabiła się...

John zastygł. Mark popatrzył na niego, pokazując mu oczami, by powiedział, o co chodzi. Ale John nie odrywał wzroku od głowy Cichego.

- Pani Honoratho, porozmawiamy w przyszłym tygodniu.

- Ale...

Rozłączył się. Trzymał w dłoni komórkę, ściskając ją z całej siły. Cichy nadal nie obrócił się do niego.

- Kollevor – powiedział John, a Cichy wzdrygnął się. – Will Kollevor.

Mark spojrzał na Johna.

- Co z nim? To główny detektyw z Beaver.

- Miałem wrażenie, że widziałem na jego rękach więzienne tatuaże – dodał John.

- To on siedział? – zapytał Mark.

John nadal nie odrywał wzroku od Cichego.

- Powinieneś był mi powiedzieć – powiedział oschłym tonem John.

Cichy obrócił się i jego wzrok napotkał Annę. Nadal stała w drzwiach i przyglądała im się. Pochylił głowę.

- O czym? – zapytał Mark.

- To Kollevor jest tym drugim – odparł John.

Papieros wysunął się z ust Marka i upadł na ziemię.

- Co? Glina?

- Wiele lat temu jego córka zabiła się przeze mnie! – powiedział głośno John. – Zabił moją żonę! A teraz oskarża mnie o wszystkie morderstwa, kiedy dobrze wie, kto za nimi stoi!

- Czekaj, Kollevor jest... ojcem Raya? – zapytał Mark.

Anna zeszła po schodkach.

- Co? – wtrąciła.

- Jest ojcem Raya – powiedział John. – Prawdziwym. Z krwi. A Annę uważa za swoją zmarłą córkę, Sandrę.

Mark potrząsnął głową.

- Co takiego? Tę, która się zabiła?

- Tak.

- To skoro się mści, to musi wiedzieć, że ona nie żyje! – zawołał Mark. – O co tu chodzi, do diabła?!

- On postradał rozum, po jej stracie – powiedział Cichy.

Anna podeszła do niego.

- Tato...

- Nie osądzajcie go.

- Ty go... znałeś? – zapytała. – Znasz mordercę żony Johna? Tego detektywa? To prawda?!

- Tak.

- Przecież... on chciał mnie porwać! On i ten... - Urwała. Łzy popłynęły po jej twarzy. – Przez niego nie żyje Ray!

- On nie zabił Raya! Mord to zrobił!

- Tak, jasne – wtrącił John. – Ale to on wydał rozkaz.

Cichy pochylił głowę.

- Pogubił się.

- Pogubił się? – powtórzył Mark, po czym roześmiał się na głos. – Toć jemu do końca już szajba odwaliła!

Cichy spojrzał na Annę.

- On cię nie skrzywdzi...

- No nie wiem, skoro oskarża Johna – wtrącił Mark.

- Wiedziałeś o wszystkim i mimo to... - Anna cofnęła się. Cichy wyciągnął rękę, ale ona ją odtrąciła. – Mogłeś temu zapobiec!

- Ratowałem Raya!

- Raya?

- Tak! – krzyknął. - Byłem przy nim przez cały czas!

John spojrzał na Annę. Nie miała pojęcia, o czym mówił jej ojciec. Ukrywał przed nią wszystko. John też nie wyjawił jej wcześniej prawdy. Chciał ją chronić. A może nawet, chronić dobre imię Raya. Ale teraz...

- Jakoś nie przez cały czas! – krzyknęła. – A ja? Moje cierpienie? Jestem twoją córką! Oni mnie pojmali... Oni... Jego ludzie...

Upadła na kolana. John klęknął przy niej i otoczył ją ramieniem.

- Zabiłem ich! Pomściłem cię! – krzyknął Cichy.

Anna podniosła wzrok. A John spodziewał się, co się zaraz stanie. Te słowa nie zabrzmiały dobrze. Niezależnie, jak by zostały wypowiedziane. Tego, co przeżyła Anna, nie można było od tak pomścić.

- Pomściłeś mnie? – zapytała drwiąco. - Zabiłeś ich?

Cichy skinął.

- Anna, to dłuższa historia... - powiedział John. – Powinnaś porozmawiać z ojcem. Na osobności.

Anna spojrzała na niego.

- Nie mów mi, co mam robić, John. – Wyrwała się spod jego ramienia. – Widać, ty też o wszystkim wiedziałeś!

Ruszyła w stronę domu.

- A myślisz, że twój kochanek, nie wiedział?! – zawołał za nią. – Pan idealny? Niejaki... Seto?

Przystanęła. Ale nie obróciła się. Złapała się poręczy.

- Pan świata od dawna wiedział o wszystkim! Zna twojego ojca od wieków!

- John! – ryknął Cichy.

Anna spojrzała na niego. W oczach miała łzy.

- A mimo wszystko, kochałaś go i byłaś gotowa z nim zostać! – mówił dalej John. – Wybrałaś jego!

- Tak! Wybrałam go! – wrzasnęła i zbiegła po schodkach. Główki dzieci znowu pojawiły się w oknach. Charles podszedł do auta, trzymając Do – kiego na smyczy. – Właśnie dlatego, że tak się różnicie! Jesteś zawistny! Zazdrosny! I wykorzystasz każdą informację, by ranić!

- Ja? – zapytał drwiąco John i pokazał na siebie palcem. – To nie ja wskoczyłem do łóżka innej!

Anna zamachnęła się i uderzyła go z impetem w policzek. Mark miał rację. Nie potrzebowała obrońcy. Ani Hana. Ani Anna.

John uderzył plecami o auto. Mark starał się mu pomóc, ale John go odepchnął.

- Mam ci przypomnieć z iloma mnie zdradzałeś?!

- Zapłaciłem już za to! Wróciliśmy do siebie! Wybaczyłaś mi! A mimo wszystko...!

Cichy stanął pomiędzy nimi.

- Dzieci, błagam...

- Mam dość – powiedziała Anna.

- Co? – zapytał John.

- Nie chcę już z tobą być, John. I nigdzie z tobą nie pojadę.

- Chyba żartujesz...

- Nie, nie żartuję!

- Spodziewasz się mojego dziecka!

- Nie chcę go!

John zastygł. Wpatrywał się w szmaragdowe oczy, które dawniej tak go urzekały. Nadal były piękne. Ale teraz już nie patrzył na nie, tak jak dawniej.

- Nie mówisz poważnie, Anna.

- Mówię! I możesz zabrać sobie Aurorkę! - krzyknęła i pokazała na siedzącą w oknie dziewczynę. – W końcu to moja lepsza wersja, nie?! I nadal ma długie włosy! Ona może dać ci upragnione dziecko!

- O czym ty gadasz?! Nie chcę Aurory! To ciebie kocham!

- Ale ja już ciebie nie!

Anna obróciła się i pobiegła do domu, zatrzaskując za sobą drzwi. Cichy wbił wzrok w ziemię, a Mark pokręcił głową.

- To się porobiło... - powiedział Mark. Po chwili nachylił się do Johna. – Ale wyszło z tego coś pozytywnego.

- Serio?! – zapytał nerwowo John.

- Nie chce dziecka – odparł Mark. – Bo jest twoje.

Uśmiechnął się i pomachał przed twarzą Johna palcem.

- No i zajebiście – skwitował John.

- Nic nie kumasz. Jest twoje. Nie Seto. – Objął Johna ramieniem. – Masz swoje potwierdzenie, dyrektorku. Seto nie kłamał. Nie figlował z nią w łóżku, ani nigdzie indziej. Naprawdę nigdy jej nie miał.

John zamarł.

- Zostaniesz ojcem, bracie! – zawołał Mark, po czym szepnął mu na ucho tak, by Cichy ich nie słyszał: - I to po jednym razie. Bez pudła. Masz cela, kolego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro