Rozdział 13 Ten, który idzie za nimi

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

John zabił bestię. Nikomu nie powiedział, co zamierza. Annę przekazał pod opiekę Finna, który dodatkowo zajmował się zrozpaczonym doktorem Sergejem. John nie znał jeszcze jego związku z Rayem, ale domyślał się, jaki mógł on być. Ale to nie była pora na to. Studentom wcisnął jakąś wymówkę i sam wyruszył na poszukiwania.

Nie trwało to długo. Szedł po śladach krwi i łap. Po drodze natknął się na rozszarpane ciało Jerrego. Tym razem już nie zwymiotował. Bestia siedziała nad jeziorem – chłeptała wodę, jakby nigdy nic. I gdyby nie to, co zrobiła, Johnowi nawet byłoby jej żal. Dopiero wtedy mógł przyjrzeć się jej lepiej. Faktycznie, miała okaleczone oczy. A raczej w ogóle ich nie miała. Zamiast nich miała przyczepione do oczodołów okrągłe lampki. Takie na baterie. Nie miała zębów. Jej futro było brudne i zmechacone. Jej pani, bo tak wyrażał się o jej opiekunie Ray, nigdzie nie widział.

Zadał jej cios. Jeden. Szybki. Między oczy. Padła na miejscu. A kiedy stanął nad nią, nawet nie wiedział, na co patrzy. Na kota? Pumę?

Pal go sześć, ważne, że nie żyła. Kto by pomyślał, że to mogło być tak proste? Dzięki wskazówkom Raya, wiedział, na co powinien uważać. Na wibracje, jakkolwiek by to nie brzmiało. Już nie obawiał się własnego zapachu, dźwięków, jakie wydawało jego ciało i otoczenie, czy nawet tego, że zostanie dostrzeżony.

Ale to nadal było zbyt proste. Czy to na pewno bestia, która zamordowała tak wiele osób? A którą tak łatwo można było unieszkodliwić? I gdzie była jej pani? Zostawiła ją? Od tak?

Wrócił do Jerrego. Leżał na wznak. Zupełnie inaczej, niż kiedy go mijał. Jego brzuch był rozerwany, a wnętrzności wystawały na zewnątrz, ale przecież martwy nie mógł się przekręcić na plecy. Rozejrzał się. Byli sami, w środku lasu. Ściągnął z ramion marynarkę. Zamierzał przykryć jego ciało, kiedy spostrzegł, tuż przy głowie Jerrego, ślady ludzkich stóp. Zastygł. Zacisnął palce na nożu. Kroki nie prowadziły w stronę uczelni, a z głębi lasu. Powiódł wzrokiem po ziemi. Była rozbryzgana w kilku miejscach. John kucnął nad nią. Grudki zmieszane były z krwią. Sporą ilością krwi. Sięgnął po komórkę i zaświecił nią. Miał wrażenie, że coś zostało zakopane w ziemi. Odgarnął ręką sam czubek. Ziemia rozsypała się na boki, niczym lawina w górach. A wtedy zdał sobie sprawę, że nie była to ziemia, a części ciała w niej wytarzane. A dokładnie, jelita. Tylko to był w stanie rozpoznać.

Poderwał się i odskoczył do tyłu. Poświecił na Jerrego. Wystające z niego flaki były rozerwane. Ponownie spojrzał na kopiec z jego jelit i zdał sobie sprawę, na co patrzył. Coś tutaj ucztowało. I to w czasie, kiedy on udał się nad jezioro, by zabić bestię.

W lesie czaiło się jeszcze jedno zwierzę!

I człowiek! Może nawet kobieta, o której wspominał Ray! Ale ślady wydawały się za duże na kobietę. Chyba, że miała spory rozmiar buta.

Poświecił latarką po bokach i tuż przy trawie, spostrzegł ślad. Odcisk podobny do tych, które tego dnia śledził. Ale o wiele większy. Nawet dwa, może trzy razy. Cokolwiek tu było, musiało być większe od poprzedniej bestii nawet o...

- John...

John wzdrygnął się tak gwałtownie, że przewalił się na plecy. Spojrzał na Jerrego. Kolega patrzył na niego, a John miał wrażenie, że śni. Albo trafił do koszmaru. Najgorszego, jaki mu się kiedykolwiek przytrafił.

Doczołgał się do niego.

- Jerry! Na boga... - Wyciągnął rękę, ale nawet nie wiedział, co powinien zrobić. Jego wnętrzności wystawały na zewnątrz. Jakim cudem mógł jeszcze żyć?!

Złapał za komórkę, ale Jerry chwycił jego rękę.

- Nie.

- Jerry, przecież...!

- Umieram. To się stało... dopiero co. Słyszałem, jak szedłeś, kiedy... - Urwał. – Nie mam zbyt wiele czasu. I ty też nie.

- Co?

- Masz... sześć miesięcy, John – wymamrotał Jerry. – Ludzkich miesięcy.

- O czym ty mówisz?

- Powiedział, że zdążę ci to przekazać. Że... takie jest moje... zadanie... - Uśmiechnął się. John spostrzegł, że jego język cały oblepiony był krwią. – Kiedy wcześniej tędy przechodziłeś, on już tu... był. Zakneblował mi... usta... A ten... potwór... ranił mnie tak, byś myślał, że nie żyję...

John nie wierzył, w to co słyszał. Jerry żył. Mógł go uratować! Gdyby tylko...! Ale ujrzał rozerwane plecy, ślady ugryzień karku, krew ściekającą z ramion, głowę ułożoną w dziwnej pozycji na bok... Założył, że... Pomyślał, że...

Zacisnął wargi.

Ślady ugryzień na karku... Przecież bestia, którą ścigał nie miała zębów! To nie ona poharatała Jerrego! Powinien był to zauważyć! Domyślić się!

Zacisnął palce na zakrwawionej marynarce kolegi. Był odpowiedzialny za jego śmierć. Można było jej uniknąć.

- Jerry, ja...

- Posłuchaj mnie – odparł Jerry i zacisnął palce na ręku Johna. – Nie czuję bólu. Nawet nie czułem go wtedy, kiedy... to... - Urwał. – On mi coś... zrobił.

- Kto?

- Mężczyzna.

- A więc to nie kobieta?!

- Mężczyzna. Zwyczajny mężczyzna, ale jego oczy... Miałem wrażenie, że w ogóle ich nie miał. Jakbym patrzył w pustkę.

Cichy!, pomyślał John i aż się wzdrygnął. Ale przecież Cichy... był opiekunem Raya. Przyszedł po niego wtedy. Uratował go w Ogrodach! Nie zabiłby go! A ten, który prowadzi bestię, sprowadził na niego śmierć! Spojrzał w stronę uczelni. I Cichy był teraz tam. Przy Rayu. Lamentował. Zostawił go z Finnem. I Anną! Przecież to on, do diabła! Doktor Sergej! Ten jebany Serb jest Cichym!

- Kazał mi... powtórzyć ci, że... masz dokładnie sześć miesięcy. Ludzkich, kilka razy to podkreślił.

- Nie rozumiem...

- Powiedział, że wtedy wróci. I będzie oczekiwał, że dasz mu to, po co przyszedł.

- Ale czego on chce?! Do diabła, ja nawet nie wiem kto to jest?!

- Mówił, że nazywają go Mordem... Choć to nie jego imię. – Jerry urwał, a John pochylił się nad nim. John miał wrażenie, że jego oczy robią się nieobecne. – Szuka Seta. Tylko tego chce.

- Seta?! – John pokręcił głową. – Chyba Seto?

- Nie... Powiedział, że... - Jerry kaszlnął i krew spowiła koszulę Johna. Ale nawet nie wzdrygnął się.

- Jerry...

- Daj mi skończyć... John... - Przełknął ślinę. – Mówił mi o bogu... kiedy ty byłeś nad jeziorem... wiedział, że tam jesteś... on nawet wiedział, że tam pójdziesz i którędy... wrócisz... zaplanował to... wszystko zaplanował...

John zamarł.

Mord zaplanował... śmierć własnej bestii? Wiedział, że John po nią pójdzie? Poświęcił ją?

- Powiedział, że gdzieś istnieje... bóg... którego ludzie błędnie nazywają Seto... Wielbią go... Ale on nie jest bogiem, za jakiego... go uważają. – Zaczerpnął powietrza, a z jego gardła wydobył się świszczący gwizd. – Jest bogiem śmierci, wojny, upadku i chaosu... i naprawdę... nazywa się Set...

- Co?

- On nie jest tym... za kogo go mają... Jest demonem. I on... wie, że go spotkałeś... Popełnisz błąd, jeśli mu... zaufasz... Nie bez powodu go zamknął w kuli... I... Set też ma... zwierzę... swojego pupilka... szakala...

John pomyślał o bestii, którą widział we śnie. Ale nie wyglądała jak szakal. To było coś zupełnie innego. Bestia nie z tego świata.

- Ale ja... nie mam z nim kontaktu. Miałem tylko sen. Przecież... - John złapał się na włosy i potargał je. – To się nie dzieje naprawdę!

- On żyje od tysięcy lat... A kula... była jego grobowcem, John.

John powoli uniósł głowę. Spojrzał w oczy, umierającego Jerrego. Widział, że nie zostało mu wiele czasu.

- Ale czego on chce od nas? Ten, który z tobą rozmawiał? Zabija ludzi... ciebie... Raya...

- Masz to potraktować jako... wiadomość. Jako... ostrzeżenie.

- Robi to, z mojego powodu?!

- On chce Seta... Powiedział, że czekał wystarczająco długo... Jeśli w ciągu... sześciu miesięcy nie wydasz mu... go, on wróci... i zabije wszystkich, których znasz, a na końcu... ciebie. Już nie będziesz mu... potrzebny. – Z oczu Jerrego spłynęła łza. – Tak jak twój syn.

- Co? – John napiął mięśnie i wziął powietrze w płuca. – Mój syn?!

- On był tu już wtedy, John. Od dawna żyje... w tym świecie. Pomiędzy ludźmi.

- O czym ty gadasz, Jerry?! Co on ma wspólnego z moim synem?!

- To on go zabił.

John odchylił się i opadł na ziemię. Siedział przed Jerrym, w kałuży krwi, i nie wierzył własnym uszom. To musiał być sen. Koszmar. To nie mogła być prawda.

- Mój syn zginął w wypadku.

- Ale nie od razu.

John zmierzył Jerrego wzrokiem. Jego oczy nagle wydały mu się inne. Patrzył świadomie, jak dawny Jerry.

- Co masz na myśli?

- Powiedział, że... dla upamiętnienia twoich urodzin... dla tej chwili... pozwolił mu żyć nieco dłużej – wyszeptał Jerry, a John zamarł. – Dokładnie trzydzieści siedem minut... dłużej. A dziś... są twoje urodziny... Kończysz trzydzieści... osiem lat, prawda?

John nie był w stanie odpowiedzieć. Sparaliżowało go. Całe jego ciało nie było w stanie nawet drgnąć.

- Mówił, że nie lubisz celebrować urodzin... Traktujesz je jak zwykły dzień... Nikt nie składa ci życzeń. Nikt nie wie. Ale on wiedział. I czekał na ten moment. Te... trzydzieści siedem minut... więcej... miały być prezentem dla ciebie... na te urodziny.

- Prezentem?

- Wspomnieniem... minionych trzydziestu siedmiu lat twojego życia. I przestrogą. Byś nigdy... nie zapomniał.

John wziął wdech. Myślał gorączkowo. Pamiętał, jak przyjechał na miejsce wypadku. Nie zdążył. Widział wielu mężczyzn i kobiet. Każdy patrzył na niego, kręcili głowami, niektórzy go klepali po ramieniu, jakby to mogło pomóc! I był tam jeszcze ktoś. Siedział przy Meridith. Ale nie był lekarzem. Trzymał ją za rękę.

Czy to możliwe, że...?

- On powiedział, że... jeśli komuś powiesz o naszej rozmowie... sześć miesięcy przestanie obowiązywać... od razu... Byś... na poważnie potraktował jego słowa... on... zabrał ci coś... - wymamrotał Jerry. Jego głos słabł. John kucnął przed nim. Nie odrywał wzroku od jego twarzy. Serce biło mu coraz szybciej. - On... ma coś twojego, John...

- Co?!

- Nie wiem... Powiedział, że jeśli spełnisz jego warunek, odda ci to... w stanie nienaruszonym... Masz... tylko sześć... miesięcy...

- Ale co on zabrał?! Z Ogrodów?! Zabrał mi coś z firmy?! To dlatego mnie zaatakowali?! Do diaska, sam bym mu to dał! Po co te gierki?!

Ciałem Jerrego wstrząsnęły drgawki. John złapał go za rękę.

- Nie czułem bólu... Nic nie czułem, John... Nawet nie widziałem, kiedy to zaczynało mnie... - Jego twarz wykrzywił krzywy uśmiech. Szalony. Przerażający. Oczy zrobiły się wielkie. – On uklęknął przede mną... Kazał mi patrzeć w... swoje oczy... Zasłonił moje ciało... swoim... bym nie widział... Przeprosił mnie... Powiedział, że nie miał... wyboru... Bestia je tylko... ludzkie mięso, kiedy... jeszcze jest... żywe...

John wzdrygnął się. Żołądek podszedł mu do gardła, ale wytrzymał. Spojrzał w rozszalałe oczy Jerrego i mocniej zacisnął jego dłoń. Domyślał się, że przyjaciel tracił rozum, z powodu tego, co go spotkało.

- Jerry, już dobrze.

- On jest... kameleonem... John...

- Kameleonem? – John przysunął się bliżej. Głos Jerrego zanikał coraz bardziej. - Czyli co, przebiera się?

- Tylko oczy... ma te same... Tylko oczy są... jego...

- Co masz na myśli?

- Tylko one się... nie... zmieniają...

John nie musiał nic więcej mówić. Nawet nie zdążyłby zadać kolejnego pytania. Wiedział. Jerry zmarł. Na jego oczach. W jego ramionach.

Najpierw Ray, a teraz on.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro