Rozdział 16 Decyzja Johna

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

John rozpoznał ciało zamordowanej żony. Jako oficjalną przyczynę śmierci podano uduszenie. Meridith nie została zgwałcona, ani okaleczona. Policja znalazła jej zwłoki w domu. Nie żyła od czterech dni. Kimkolwiek był nadawca wiadomości wysłanych do Johna, zabił ją tego samego dnia, kiedy zginął Jerry i Ray. Blefował. A może liczył, że mu się uda? Chciał skorzystać z okazji? Miał nadzieję, że John się ugnie i odda mu Annę?

Nigdy by tego nie zrobił.

Niewiele rozmawiali z Anną przez ten czas. Ona nie inicjowała rozmowy, a on nie miał nic do powiedzenia. Niczego nie mógł wyjawić. Nikomu. Taka była treść ostatnich wiadomości, jakie otrzymał: Zachowaj dla siebie wszystko, co wiesz, panie Charmer. || Jeśli piśniesz choćby słowo, ona będzie następna. || I nie rozmawiaj więcej z doktorem Zalonkoviciem. || Jeśli choć raz ujrzę was samych... poznasz smak prawdziwej tragedii.

Więcej wiadomości już nawet nie miało okazji nadejść. Kollevor skonfiskował telefon Raya, jednak przedtem John usunął smsy, które wymienił z mordercą Meridith. Nie miał wyboru. Musiał to zrobić. Tak samo jak i wiadomości z tajemniczym numerem, opisanym jako T. Zostawił jedynie wcześniejsze wiadomości od „...". Kollevor przyjął, że Ray był być może czymś szantażowany i w końcu się postawił. Dlatego poniósł śmierć. Jednak, jego udział był oczywisty.

John nie wyjawił jednak tych informacji Annie. Słyszała o smsach. Widziała komórkę Raya, ale słyszała tylko część rozmowy. Uznała, że Ray dowiedział się o czymś i próbował uratować żonę Johna. W jej oczach był bohaterem.

John pozwolił, by nadal tak o nim myślała.

Wyjechali do Wayton razem. John nie odważyłby się jej zostawić samej. Wiedział, że morderca chce jej. Obawiał się, że Finn i doktor też się tam pojawią. Ale nie zrobili tego. Nie przyjechali, a Finn nawet nie zadzwonił. Wysłał mu tylko smsa z kondolencjami.

Nic więcej.

Pochowali Meridith w ogrodach, w Wayton. John postarał się o zgodę. Teraz to była jego firma i jego ziemia. Musiał tylko spełnić odpowiednie warunki. Zachować odpowiednią odległość od budynków i wszelkich instalacji, oraz minimum 50 metrów od jakiegokolwiek źródła wody. A grób musiał być na tyle głęboki, by zwierzęta chcące tam żerować, nie natknęły się na ciało. Wybrał nieuczęszczane miejsce, odosobnione. Tuż pod topolą. Tam zamierzał też pochować syna, kiedy tylko go odnajdzie. Kiedy wpatrywał się w trumnę, ostrożnie opuszczaną w wykopany wcześniej dół, miał wrażenie, że coś się naprawdę skończyło. Już nic nie łączyło go z dawnym życiem. Stracił syna, a teraz żonę, z którą go miał. Został wdowcem. I głównym podejrzanym. Nikt nie powiedział tego wprost. Ale John czuł ich spojrzenia. Nawet Kollevor dziwnie mu się przyglądał. Ale tym razem John był sam. Już nie miał bulteriera, w postaci Finna, który prowadził jego sprawy i dbał o dobre imię. Stracił swoją tarczę. I nawet nie rozumiał, co było tego powodem. Miał wrażenie, że przyjaciel z każdym dniem oddalał się coraz bardziej. Ich przyjaźń się zacierała. Tak jak i małżeństwo, które przez tyle lat John wiódł z Meridith.

Całe jego dawne życie znikało.

Sprawa jego romansu z Anną rozniosła się głośnym echem po uczelni i mieście. A także przykry problem Johna, jakim był jego stan cywilny. Przecież wyznał na pogrzebie, że nadal jest żonaty, ale i zakochany. Każdy wiedział w kim. Śmierć Meridith wydawała się najszybszym rozwiązaniem. Ludzie spekulowali, szeptali, a gazety rozpisywały się o nim. Codziennie pojawiały się coraz to ciekawsze artykuły. Wywiady z jego byłymi dziewczynami.

Oczywiście, anonimowe.

Łączono go ze zbrodniami. Skupiono uwagę na jego znakomitej, acz owianej tajemnicą karierze wojskowej i umiejętnościach. Każda z zamordowanych osób, w jakiś sposób była z nim związana. Dziewczyny były jego kochankami. Jerry przyjacielem. Ray wrogiem, którego oskarżał o kradzież w Ogrodach. A Meridith... niechcianym pionkiem, który zamierzał przestawić. Policja dokopała się do maili, jakie do niej wysyłał. Dowiedzieli się od ludzi, że chciał rozwodu. I choć kontaktował się z nią nawet po jej śmierci, uznano, że zacierał ślady i próbował zmylić śledczych. Słowem, wybielić się. A we wszystkim nie pomogły też środki zgromadzone na kontach osobistych Meridith i firmowym. Nie było ich mało. Firma w Wayton prosperowała o wiele lepiej niż Ogrody. John został z dnia na dzień bogaczem.

Kollevor pytał go o przeszłość. Dawne porachunki. Jakieś nierozwiązane konflikty. Na głos rozważał, kto mógł stać za zbrodniami i atakami na Johna. Bo to nie budziło wątpliwości, że John był na celowniku. Ale w jego spojrzeniu John widział coś jeszcze. Podejrzenie. Will nie mówił o tym, ale John czuł, że nawet on go podejrzewa. Smsy były odwróceniem uwagi? Tak samo, jak grób syna i morderstwo żony? Skrupulatnie likwidował osoby, które stanęły mu na drodze?

I mimo, że John nie został oficjalnie oskarżony, ani aresztowany (nawet nie uznano go za podejrzanego), Kollevor poprosił go o dobrowolne poddanie się pobraniu wymazu z policzka. John zgodził się na to. Z żadną ze zgwałconych kobiet nie współżył (z tego co wiedział) i nawet nie widział się, w ostatnim czasie.

John nadal zajmował stanowisko dyrektora, ale spodziewał się, że lada dzień je straci. Władze czekały tylko na oficjalne oskarżenie. A póki co, nie mieli dowodów. Być może powstrzymał ich fakt, że ktoś wykradł zwłoki jego zmarłego syna. To zburzyło ich koncepcję.

Przynajmniej, na chwilę.

- Napijesz się kawy, John? – zapytał Travis.

Siedzieli naprzeciwko siebie, w bibliotecznej kawiarence. Podawano tam głównie herbaty i wszelakiego rodzaju smoothies, ale kawę też parzyli. Na specjalne zamówienie.

John podpierał dłonią policzek. Pokręcił lekko głową.

- Wiesz, czemu tu się spotykamy? – kontynuował Travis, a John tylko wzruszył ramionami. – W głównym budynku jest zbyt wiele znajomych twarzy, a gdybym przyszedł do twojego gabinetu... No, to byłoby już oficjalne spotkanie.

- Powiedz to – rzucił John. – Rada podjęła decyzję? Zawiesili mnie?

Travis przyglądał mu się przez chwilę. Splótł palce i pochylił się w jego stronę.

- Zaproponowali byś skorzystał z bezpłatnego urlopu. Na czas trwania... postępowania policji. I do momentu aż zostanie złapany prawdziwy sprawca.

John pokiwał głową.

- Prawdziwy? – Spojrzał na siedzącego przed nim Travisa. – Więc nie uważasz, że to ja?

- Nie. – Pokręcił głową.

Podeszła do nich szczupła blondynka, w biało-niebieskim mundurku. Wszystkie takie nosiły. I krótkie spódniczki, ledwie osłaniające tyłek. Zerknęła na Johna, ale on nie odwzajemnił spojrzenia.

- Coś panom podać?

- Dziękujemy, ale już skończyliśmy – odparł Travis i rzucił na stół banknot. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego, a potem ugięła przed nim lekko kolana i zabrała gotówkę.

Odeszła.

- Darmowy napiwek? – zagadnął go John. – To tak robisz?

- Nic w życiu nie jest darmowe, John. A na pewno nie czas. – Jack spojrzał za dziewczyną. – A ona go straciła. Na nas. I na twoim miejscu pohamowałbym podobne komentarze. Ktoś może je dwuznacznie odebrać.

Poderwał się.

- I co, to wszystko? – zapytał John, wodząc wzrokiem po zapinającym marynarkę koledze.

- To wszystko.

- Dobrze, że przynajmniej mnie nie podejrzewasz. Jedna osoba mniej. – Wskazał głową na widoczny z okna budynek uczelni. - Cała reszta zapewne myśli, że po pracy biorę do ręki maczetę, a z zagród w Ogrodach wypuszczam krwiożercze pumy.

- Słyszałem podobne komentarze – odparł Travis i pokręcił głową, a John liczył, że się przesłyszał. Ale nie, Travis nie żartował. Był śmiertelnie poważny. Więc ludzie naprawdę go podejrzewali? Nawet pracownicy? Zażartował, a tymczasem okazuje się, że taka właśnie plotka biega po uczelni! – Tym bardziej, kiedy pobudowałeś to ogrodzenie.

- Przecież mnie okradli!

- A ja słyszałem, że nic nie skradziono? – Travis spojrzał na niego podejrzliwie. – To jednak coś zginęło?

John odwrócił wzrok. Travis sięgnął po teczkę. Otworzył ją, przewertował kilka dokumentów, które miał w środku, po czym zamknął ją szczelnie i wrócił spojrzeniem do Johna. Może czekał aż John wstanie, by go pożegnać. Ale John nie miał zamiaru tego robić.

Kolega przez chwilę przyglądał mu się z góry.

- Cynthia chciała, bym ci to powiedział – odrzekł niespodziewanie, a John na dźwięk imienia byłej dziewczyny, od razu podniósł wzrok. – Osobiście, nie robię takich rzeczy. Oddzielam krechą osobiste przemyślenia i przekonania od spraw służbowych...

- O czym ty mówisz? Co chciała, byś mi powiedział?

- Co tak naprawdę myślę.

John zamarł. Patrzyli na siebie, a John zdał sobie sprawę, że zupełnie nie spodziewał się po Jacku Travisie jakichkolwiek wynurzeń czy też wyznań. Przecież był formalistą. Czy może to zasługa Cynthi?

- Robiłeś wiele rzeczy, których nie pochwalałem, ale nie zabiłbyś żony. Takie jest moje zdanie. Oczywiście, całkowicie prywatne. I w kręgach, nikomu tego nie powtórzę. – Przygryzł wargę i rzucił spojrzeniem na budynek uczelni. Jakby chciał odwrócić wzrok, po czym dodał: – Kochałeś ją. Syna też. I to, co cię spotkało... To największa tragedia, jaka może spotkać męża i ojca.

Odszedł kilka kroków, ale nagle przystanął. Cofnął się do Johna. Wyjął z kieszeni notes i zaczął w nim pisać, po czym podał Johnowi wyrwaną karteczkę.

- To mój numer. Prywatny. Dzwoń, gdybyś czegoś potrzebował. O każdej porze. – Obrócił się w stronę schodów. – I wiem, jak to zabrzmi, ale... dziecko zmienia wszystko.

- Co?

John starał się dojrzeć twarz Travisa, ale ten stał zwrócony do niego plecami.

- Dziecko, John. – Przechylił lekko twarz i dodał: - Ciąża. Szybki ślub, szybka ciąża, i nikt już o nic nie pyta.

- O czym ty mówisz?

- Nawet jeśli cię oczyszczą, zostaje sprawa twojej narzeczonej. – Spojrzał na Johna. – Podałem ci rozwiązanie.

- Dopiero pochowałem żonę, Jack! A syna mi...

Urwał.

- Życie biegnie dalej, John. A czas mija, jak z bicza strzelił. Jeśli naprawdę chcesz wrócić, jako dyrektor, przemyśl moje słowa. – Wzruszył ramionami. – Przecież i tak tego chcecie. To tylko kwestia czasu.

John jeszcze przez jakiś czas siedział w kawiarni. Wpatrywał się w numer Jacka, ale to nie o nim myślał. Od pogrzebu Meridith minęły dwa miesiące. Spadł śnieg. Cieszyło go to. Nic nie mogło ukryć śladów bestii. Ale nie spodziewał się jej spotkać. W końcu Mord mówił o sześciu miesiącach. Zostały mu cztery. Tylko jak miał skontaktować się z Seto? Nie miał pojęcia, gdzie on był, ani jak powinien to zrobić. Ray mówił mu o ojcu. Podobno tylko on mógł wezwać Seto. Ale kim on był? Doktorem Sergejem? John nie był w stanie nawet patrzeć na niego, a co dopiero z nim rozmawiać. Zresztą, morderca Meridith wyraźnie mu to zakazał.

Narzucił na siebie zimowy, czarny płaszcz i wyszedł przed bibliotekę. Poprosił Annę, by zeszła na dół. Nie chciał wracać już do gabinetu. Swoje rzeczy zabrał już wcześniej, choć poza zawartością dolnej szuflady, niewiele miał tam prywatnych rzeczy. Laptopa i tak mu zabiorą.

Właśnie przecinał parking, kiedy spostrzegł Finna. Wysiadał z auta. Spojrzeli na siebie.

- Cześć – zawołał Finn, jakby od niechcenia.

- Cześć – odparł John.

Zbliżyli się i stanęli naprzeciwko siebie. John szybko omiótł wzrokiem sylwetkę przyjaciela. Schudł. I to całkiem sporo. Może nawet z dziesięć kilo. A dla wysokiego mężczyzny, o jego posturze, to była widoczna różnica.

- Gdzie Anna? – zapytał, a John pokazał głową na okna, znajdujące się na drugim piętrze. – Nadal pracuje u ciebie?

- Już nie u mnie.

Finn ściągnął brwi, ale tylko na moment. Odchrząknął, po czym rozejrzał się po otoczeniu.

- Sporo tego nawaliło. Jak tak dalej pójdzie, będziesz musiał wezwać dodatkowe pary rąk do odśnieżania.

John nie odpowiedział. To nie była nawet rozmowa. Finn zabijał tylko czas. Nie chciał z nim wcale rozmawiać. I John to czuł.

Odwrócił się.

- Poczekaj... - Finn podszedł do niego. – Nie wyjaśniliśmy pewnych spraw.

- A jest jeszcze co wyjaśniać?

- Kiedyś się przyjaźniliśmy.

John zauważył, że Finn użył czasu przeszłego, ale nie zabolało go to. Być może z powodu ostatnich przeżyć nabył grubszą skórę?

- To odpowiedz mi na jedno pytanie.

- Jakie?

Finn zmarszczył czoło. John przez moment przyglądał mu się. Przyjaciel wyglądał tak samo, ale był mu bardziej obcy, niż kiedykolwiek.

Sięgnął do kieszeni, otworzył portfel i wyjął z niego kartkę. Z numerem telefonu. Ale nie był na niej zapisany numer Jacka. Ale inny. John nie mógł namierzyć numeru „...", ale numer T był widoczny.

Finn przyjrzał się numerowi, po czym rzucił Johnowi spojrzenie.

- Co to jest?

- Nie wiesz?

- Nie. – Wzruszył ramionami.

- To numer twojego faceta?

- Co?

Finn wyprostował się i zmierzył Johna wzrokiem.

- Nie musisz odpowiadać. Wystarczy, że skiniesz. Mrugniesz. – John podniósł kołnierz. Wzmógł się wiatr i teraz śnieg sypał prosto na nich. – Wisi mi, co robicie w łóżku. Możecie się pierdolić na okrągło. Chuj, że zostawiłeś Marka na lodzie, od tak. I tego samego dnia wskoczyłeś do łóżka innego. Jebie mnie to. Możesz bawić się z nim w dom, stosować jego zdrowe dietki, a potem obciągać mu do woli – mówił, a twarz Finna z każdym wypowiedzianym zdaniem przybierała coraz groźniejszy wyraz. – Chcę tylko wiedzieć, czy ten numer należy do tego lachociąga?

- Finn!

To był krzyk Anny. Podbiegła do nich. Roześmiana, z rozpuszczonymi włosami. Opatulona czerwonym płaszczykiem. Nie zapięła go, tylko przetrzymywała materiał na brzuchu. Widać było, że wybiegła na chwilę.

John zerknął na nią, po czym od razu wrócił wzrokiem do Finna. Spodziewał się, że przy niej, Finn nie pozwoli sobie na komentarz. I tak też było.

- Witaj, Anno i... - skinął do niej głową - ...gratuluję.

- Gratulujesz?! – zapytała i zachichotała. – Ale czego?!

- Nie mieliśmy okazji rozmawiać od... - Urwał. John nie odrywał od niego wzroku. Czekał aż Finn to powie. Wyliczy czas, przez jaki ze sobą nie rozmawiali. Przyzna, że ich olał. I to w takim momencie! Kiedy jego świat się walił! Kariera wisiała na włosku, Meridith została zamordowana, a syn...! Ale Finn potrząsnął tylko głową i wskazał ręką na okna gabinetu Johna. - Twoich sukcesów zawodowych. Pracy. I... waszych zaręczyn.

Anna posmutniała. Spojrzała na Johna.

- Dziękuję.

- No, cóż – odparł Finn. Uśmiechnął się, wysuwając podbródek. Przybrał swoją standardową pozę. John dobrze ją znał. Prawnicza poza cwaniaka. – Na mnie już czas.

- Już jedziesz? – zapytała Anna. – Myślałam, że przyjechałeś do...

- Nie. Przywiozłem notatki i wszelkie dokumenty dla nowego administratora... - I nagle urwał. Znowu.

John spojrzał na Annę. Zastygła, ale jej oczy się zeszkliły. Pomyślała o Rayu. Wiedział to. I Finn na pewno też zdał sobie sprawę, jakiego nietaktu się dopuścił.

- Rozumiem – odparła.

- Już nie będziesz mnie tutaj widywać – zwrócił się do niej. Nie tylko słowami, ale i ciałem. Stanął bokiem, jakby John dla niego nie istniał. Albo, był już nieistotny. – Ani tutaj. Ani w Ogrodach. Wszelkie łączące mnie ze szkołą i firmą sprawy zostały dziś zamknięte.

- Ale...

Anna spojrzała na Johna. A on obrócił się i powiódł wzrokiem po wysokich, gołych drzewach. Pozostałościach po pożarze, który sam rozniecił.

- A twoja praca dla... - wymamrotała niepewnie Anna. John czuł, że zerkała na niego. Ale nie odwrócił głowy. Już nie było o czym rozmawiać. Ani czego zbierać. Ich przyjaźń, Johna i Finna, właśnie przestawała istnieć. – To już nie jesteś...?

- Nie, już nie – odparł Finn. Po jego głosie John wyczuł, że przyjaciel się uśmiechał. – Czas ruszyć w dalszą drogę, Anno.

- Ale przecież...

- Ogrody były tylko przystankiem. Ciekawym, nie powiem... - Znowu urwał. Milczeli. John wsłuchiwał się w jego oddech. Ale nie miał ochoty spojrzeć na niego. Jednak w tych krótkich wdechach i wydechach, poczuł coś. Obrócił lekko głowę i spojrzał na przyjaciela. Wiatr rozwiewał jego idealnie ułożone włosy. Teraz przycięte na odpowiednią długość. I nagle spostrzegł łzę, sunącą po jego gładkim policzku. – Ale czasem trzeba zrobić coś...! – Finn znowu urwał. Przełknął ślinę, otarł ręką łzę i uniósł wysoko głowę. Spojrzał na przelatujące nad nimi ptaki i zaśmiał się. Ale nie był to śmiech radości. Raczej smutku. - Choć serce mówi inaczej!

- Finn... - wyszeptała Anna.

Złapała go za rękę, ale kiedy tylko go dotknęła, Finn wyrwał się i cofnął. Spojrzał na nich i znowu przybrał surowy wyraz twarzy.

- Pożegnania nie są moją mocną stroną – odparł, już zupełnie innym głosem. Zwyczajnym, pewnym, prawniczym. – Ale cóż, tak już czasem bywa.

Machnął ręką na pożegnanie i nie czekając aż odpowiedzą, wsiadł do auta. John chcąc nie chcąc, spojrzał za nim. Ale Finn już na nich nie patrzył. Wyjechał na ulicę i odjechał. John dobrze wiedział gdzie. Skierował się do centrum. Leśną drogą. Na skróty. Do pałacu doktora.

Zacisnął usta i pokręcił głową, a potem porzucił myślenie o dawnym przyjacielu i złapał Annę za ręce.

- Anno, posłuchaj mnie.

- Tak?

Stali na środku parkingu, trzymając się za dłonie.

- Już nie jestem szefem szkoły.

- Co?!

Chciała coś jeszcze dodać, ale John uścisnął mocniej jej dłonie. Zamilkła i tylko popatrzyła mu w oczy.

- Zawiesili mnie. Nie jestem już dyrektorem. I nie będę w stanie pilnować cię na uczelni. Ani opiekować się tobą.

- John, ale...

- Zamknąłem ogrody w Wayton.

- Ale twoja mama miała...

- Moja mama już wyjechała. Przyjechała tylko na pogrzeb. Tutaj... - spojrzał na boki, łapiąc kątem oka spalony las i jezioro - ...nie jest już bezpiecznie.

- Ale przecież ataki ustały i...

- Ale wrócą, Anno! Mamy... - Urwał. Chciał powiedzieć, że mają niewiele czasu, ale nie mógł tego zrobić. – Muszę coś zrobić. Nie mogę tylko stać i czekać.

- Tylko nie mów, że wyjeżdżasz?! – krzyknęła i wyrwała ręce. Po jej policzkach ściekały łzy. - Że znowu chcesz mnie zostawić?! Że tak będzie dla nas lepiej?! I to teraz?! Kiedy zabili Raya, Jerrego, twoją żonę... a twojego synka...!

John padł na kolana i chwycił jej ręce.

- Nigdy cię nie zostawię, Anno Charmer. – Uśmiechnął się. – Chcę byś została moją żoną. Byś nosiła moje nazwisko. Ale nie wiem, ile czasu mi... nam zostało.

- John, wstań...

- Ale muszę cię o to zapytać. – Na moment pochylił głowę, po czym podniósł ją i zadał jej pytanie, które już od dłuższego czasu chodziło mu po głowie. – Muszę wiedzieć. Czy jeśli... czar pryśnie... a twój idol przestanie być tym, kim początkowo był...

- John? – Anna obruszyła się. – Co ty mówisz?!

- Czy jeśli nie będę dyrektorem szkoły, już nigdy, mimo to, zostaniesz ze mną? – Wpatrywał się w jej oczy, chcąc wyczytać z nich odpowiedź. - Zostaniesz moją żoną, mimo to?

Anna potrząsnęła gwałtownie głową i ponownie wyrwała ręce spod jego uścisku.

- Jak możesz mnie o to pytać?!

- Już nie wrócę, Anno.

- Co?

- Nie wrócę na uczelnię. Kończę z byciem dyrektorem.

- Ale przecież... John... te sprawy zaraz się wyjaśnią, ludzie dowiedzą się, że jesteś niewinny i... władze na pewno pozwolą ci...

- Wiem o tym. Jednak już tego nie chcę. Straciłem do tego serce. – Wyciągnął ręce, by znowu złapać jej dłonie, ale cofnęła się. Klękał więc przed nią, trzymając ręce bezwładnie przy ciele. Niemal jak ofiara, czekająca na ścięcie. – Ale nigdy nie stracę go do ciebie. Chcę byśmy wyjechali. Razem.

- Z Beaver?

- Tak.

- Ale twój dom...

- Nasz dom, Anno. I możemy zamieszkać gdzieś indziej. Nieważne gdzie, byle razem. Wynajmiemy coś, albo kupimy, jeśli starczy pieniędzy. Ale ze sprzedaży ogrodów z Wayton też trochę tego będzie. Wiesz, że to moja mama odkupiła firmę?

Przechodzący obok studenci zatrzymali się. Niektórzy wyjęli smartphony. Zapewne robili im zdjęcia. Szkoda, pomyślał John. Dobrze, gdyby miał kopię tych zdjęć. Niecodziennie facet pada przed dziewczyną na kolana i prosi ją o rękę. A mi się to już na pewno drugi raz nie przydarzy.

Poczuł, że kolana zaczęły mu drętwieć i upierdliwie boleć. Ale klęczał dalej. Co jak co, ale Annę niełatwo jest poprosić o rękę. Zawsze znajdzie sposób, by pociągnąć rozmowę!

- Twoja mama?

- Tak, miała do tego prawo. W końcu to ich firma jest tą główną.

- I mimo wszystko wyjechała?

- Nie jest tu bezpiecznie.

- Ale twoje nazwisko... Ten morderca je zna i jeśli kiedyś...

- Moja mama już nie nazywa się Charmer, zapomniałaś? Napis na bramie Ogrodów? Wtedy też wydawało ci się, że ja się tak nazywam.

- No tak... Surrow...

- Ona wyjechała, ale przyśle kogoś, by zajął się firmą. Na Ogrody też zerknie.

- Ale to Ogrody też sprzedasz?

- Nie. Na razie zawieszę działalność. Zostawię Charlesa jako stróża. Na pewno go nie zwolnię. Ktoś musi doglądać ziemi, pilnować kwater i budynków. – Wyciągnął ręce, a tym razem Anna nie cofnęła się. Ujął jej dłonie. – Chcę zacząć od nowa. Z tobą. W innym miejscu. Tylko we dwoje. Jako mąż i żona. I bardzo możliwe, że... też jako rodzice.

- Rodzice?

John pokiwał głową.

- Zacznijmy od nowa. Zbudujmy w końcu rodzinę, o jakiej oboje marzyliśmy. – Uśmiechnął się. – Zajęcia możesz mieć na każdej innej uczelni. Nie tylko ta jest wyjątkowa. A profesorowie i władze nie robią problemów, kiedy dziewczyna zachodzi w ciążę. Dopasują ci zajęcia i...

- Ciążę?

- Tak, Anno – odparł John i roześmiał się. – Boże kochany, jeszcze nie dotarło do ciebie co proponuję? Chcę byśmy mieli dziecko. Dom. Rodzinę. Ale daleko stąd. Wyjedźmy z Beaver. Jak tylko najdalej się da!

- John, ale moje studia... praca...

- Dość już tych ale! Po prostu zgódź się! Rzućmy to wszystko! I wyjdź za mnie wreszcie, Anno!

- Ale... - zaczęła i szybko zakryła ręką usta. – Kiedy?

John wzruszył ramionami i pokiwał głową na boki. Dookoła zgromadziła się już pokaźniejsza grupa gapiów. Chłopacy gwizdali. Paru krzyknęło: dalej! no pytaj! do dzieła, Charmer! A dziewczyny obstawiały schody i piszczały z daleka: poprosi ją?! zgodziła się?! czemu tak długo nie odpowiada mu?! powiedziała nie?! przecież się śmieje! jakby dała mu kosza, to by się nie szczerzył tak!

Rozbawiło go to. Co jak co, ale będzie mu brakować studentów. Ich beztroskiego spojrzenia na świat. I świeżości. Uczelnia jest ogromną bańką mydlaną. Kiedy się w niej jest, zatraca się kompletnie. To inny świat. Inni ludzie, klimat i wyzwania.

I młodość. Wieczna młodość.

Ale może już czas dorosnąć?

- Jutro? Albo w weekend?

- Jutro?! Nigdy nie zdobędziesz tak szybko terminu!

Roześmiał się na cały głos.

- Czyżbyś już straciła wiarę w Charmera? Mogę nie być dyrektorem, ale mój urok nadal działa! I wierz mi, będzie działał dalej! – Puścił do niej oko. – Załatwimy formalności, znajdziemy termin. Jak nie ten, to inny. Ale rozumiem, że tylko to cię martwi? A nie wizja rychłego zamążpójścia?

Anna pochyliła się i choć John chciał ją od tego odwieść, ona też uklękła przed nim. Klęczeli naprzeciwko siebie. Pośrodku parkingu, trzymając się za ręce.

- Nie, Johnie Charmer. Tym się w ogóle nie martwię. Marzę o tym.

John poczuł, że łzy pchają mu się do oczu. Nieważne, jak powstawały i gdzie. Nacisk był oczywisty. Chciały się wedrzeć do środka, a potem spłynąć po jego policzkach.

Patrzył na nią. Uśmiechała się, ale miał wrażenie, że jej oczy także robią się coraz bardziej wilgotne.

- I nieważne kim się staniesz. Ani jaką pracą wybierzesz. – Objęła dłonią jego policzek. Jej zmarznięty, choć delikatny jak aksamit, palec, gładził go po twarzy. – Będę przy tobie. Tu, czy tam. Wszystko jedno. Przynajmniej będzie ciekawie! Kochałam już ciebie jako szefa firmy, wojskowego, administratora, dyrektora... Kto wie, czym mnie jeszcze zaskoczysz?! - Wzruszyła figlarnie ramionami i przewróciła oczami. – Możesz nawet zostać sprzedawcą w sklepie, albo rzeźnikiem! Masz rękę do noży! Albo listonoszem! Bawiłabym dziecko, robiła obiad... Może dostałbyś nasz rewir! Czy listonosze mogą sami sobie doręczać pocztę? A jeśli nawet nie, to wpadałbyś w przerwach do domu, na małe tête-à-tête w sypialni!

I wtedy nie wytrzymał. Zaśmiał się, a łzy, które dusił, skorzystały z chwili nieuwagi.

Popłynęły.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro