Rozdział 11 Nadzieja

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1

John już skończył. I w normalnych okolicznościach kierowałby się do domu. Albo do Ogrodów. Ewentualności były dwie. Do niedawna jeszcze rozważałby stancję Anny, ale... Cóż, zgodziła się na przeprowadzkę. W końcu. Miał tylko nadzieję, że tym razem rzeczywiście przetnie wszelkie sznurki i przeniesie się do niego. To znaczy, do Ogrodów. Póki co.

Zasiedział się w pracy. Nie musiał, ale chciał. Z tyłu głowy nadal miał niepokojące obrazy, a w uszach dudniła mu ta sama kocia muzyka, składająca się z pisków, zgrzytania i nagłych uderzeń. Przyprawiała o gwałtowne bicie serca. Reporterka wiedziała, co robi.

Nie potrafił zapomnieć.

Postanowił zostać dłużej. Zaległości gromadziły się każdego dnia. Nawet nie musiał za bardzo wymyślać. Ale tak naprawdę, chciał zostać. Anna skończyła pracę po piętnastej. Nie musiała. Chciała. Potem miała wykłady. John doskonale wiedział jakie. W końcu był szefem. Pokazał jej jak korzystać z aplikacji, którą szkoła udostępniała dla studentów i pracowników. Nadeszły takie czasy, że młodzi ludzie już nie musieli targać ciężkich książek, drukować planu zajęć czy odręcznie zapisywać notatek. Książki, stare dobre, wytarte egzemplarze, które za czasów nauki John taszczył na plecach, teraz zastąpiły elektroniczne czytniki. Takie ze specjalnym tuszem, który podobno nie męczył oczu! A w kieszeniach, bywalcy uczelni nosili smartphony, gdzie aplikacja jednym intuicyjnym kliknięciem podawała im wszystko na tacy. Przez nią nawet mogli łączyć się z sekretariatami poszczególnych kierunków, przesyłać zwolnienia lekarskie czy kontaktować się z profesorami! Zamiast zeszytów nosili wypasione laptopy i to w torbach na jedno ramię! Skolioza gwarantowana! Pokolenie nowych korpoludków rosło w siłę!

Ale takie to były czasy. Niestety, albo stety, Anna jeszcze nie przemieniła się w typową maszynę. Zachowała swoją cudowną, dziewczęcą naturę. Styl. I nawet laptopa miała już wiekowego. Ważył tyle co maszyna do pisania! Oczywiście, zdaniem Johna. A on lubił naciągać rzeczywistość, jeśli próbował przekonać ją do czegoś. Cóż, tonący brzytwy się chwyta. Prawda była bowiem taka, że John już upatrzył dla niej nowy komputer. Postanowił zakupić go dla niej na święta. Wtedy byłaby łaskawsza w ocenie jego hojności. Nienawidziła, kiedy wydawał na nią kasę. Musiał mieć dobry powód. Nawet już wybrał model. Lekki, z dobrymi bebechami i wygodną, miękką klawiaturą. Oczywiście z najlepszym procesorem, odpowiednią matrycą i wytrzymałą baterią. Coś tam się na tym znał. I nie zamierzał oszczędzać. Postanowił, że w razie czego weźmie go na kartę. Kredytową miał w połowie spłaconą, a stale proponowali mu zwiększenie limitu.

Czemu nie?

Ewentualnie pożyczy od Finna. To też było jakieś rozwiązanie. I na pewno tańsze. Choć biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia i zachowania przyjaciela – wątpliwe. Ale nie zaszkodzi zapytać. Finn nie wydawał pieniędzy na bzdury. Przypominał chomika, albo psa zakopującego zdobycz na później. Finn robił to w bardziej cywilizowany sposób. Zakładał lokaty, ale przede wszystkim inwestował i grał na giełdzie. Krótko mówiąc, stale obracał środkami. Swoimi, Johna i Ogrodów. I choć to John był szefem Szkoły Biznesu, nie przykładał do tego nawet najmniejszego paluszka. Zwyczajnie miał to gdzieś. Interesował go tylko stan konta i czy każda kwota w tabelce się zgadza. Ewentualnie, akceptował jak się zwiększały.

Kiedy dochodziła szesnasta, John wyszedł na zewnątrz. Przemknął wąską ścieżką tuż obok jeziora, potem wspiął się na wzgórze znajdujące się na tyłach Szkoły i usiadł na trawie. Czekał. Wśród gęstych źdźbeł był niewidoczny. Chmury i cień, jaki rzucały dawały mu przewagę. A jego strój też zaliczał się do całkiem dobrego kamuflażu. Cały na czarno, tylko koszulę miał białą.

Siedział i czekał. Spodziewał się, że Anna będzie tędy szła. Razem z resztą studentów. No, miał nadzieję, że studentek, ale na to nie liczył. Była pięknością. Żadna jej nie dorównała. Gdyby był jednym z jej kolegów, na pewno wtedy też by do niej zarywał. I nawet zrobiło mu się szkoda nieświadomego chłopaka, który odważy się zrobić ten szalony krok. Nie miał pojęcia na co się pisze. John wiedział, że tego śmiałka od razu wyłapie z tłumu. Namierzy natręta, a potem... skutecznie zniechęci.

Albo uwali. To też mógł. Wystarczyło zagadać z odpowiednim profesorem. Rzucić parę belek pod nogi. Zatruć życie tak bardzo, by osobnik wymiękł już na pierwszym zakręcie.

Nic prostszego.

Nie chciał posuwać się do tak drastycznych środków. W końcu był dyrektorem. Szefem całej Szkoły Biznesu. Jego szkoły! Ale taką możliwość brał pod uwagę. Jak i wiele innych.

Studenci przeszli gęsiego. O dziwo, Anna szła z tyłu. Sama. Stukała w swoją komórkę. Nawet nie zerkała pod nogi, nie rozglądała się. Na jej ramieniu znajdowała się torba, którą pożyczył jej John. Może nie nadawała się na laptopa, ale póki co wystarczyła, by zapakować w nią książki i notatki. Jej była za mała.

John dałby wszystko, by wiedzieć co robiła. A może... z kimś rozmawiała? Z Rayem? Z parszywym idiotą, który stale kręcił się koło niej!

Urwał i wziął wdech. Głęboki. Musiał się skupić. Wytężyć słuch i wzrok. Rayem zajmie się później, a Anną... wieczorem. Kiedy wejdzie pod prysznic, naga, całkiem nagusieńka, on przejrzy jej smsy. Znał jej hasło. To wystarczy. Będzie wiedział, co i jak.

Powoli podniósł się, ale nie wyprostował. Pochylony przemknął za studentami. Czuł zimne ostrze ocierające się o jego kostkę. Nie miał pojęcia, na co powinien być przygotowany. Lepiej gdyby nosił Glocka. Ale nie cierpiał broni palnej. Bał się, że będzie za wolny, jeśli... Że zabraknie mu tej jednej jedynej sekundy, która w czasie walki jest na wagę złota. Wybrał nóż. A miał ich kilka. Ten, leżał na jego biurku i służył mu do otwierania prywatnych listów. Inne, adresowane do niego jako dyrektora, pierwsza czytała pani Honoratha. Odwiedzający go w gabinecie studenci nawet nie wiedzieli, na co patrzą i co tak naprawdę znajdowało się na jego biurku. Nawet jego pracownice nie zdawały sobie z tego sprawy. Nie był to bowiem zwykły nóż. Ale pamiątka z czasów wojska. Prezent od ojca. Mały, poręczny, składany nóż survivalowy. W rękojeści ukryte miał krzesiwo i gwizdek. Niejeden laik wyśmiałby tę konkretną broń. Taki nóż, na taką dużą bestię? A podobno jest duża, jeśli wierzyć słowom Kollevora i dumaniom reporterki. Ale dla Johna, to było narzędzie śmierci. Wprawionej ręce nie potrzeba wiele. Czasem wystarczy choćby długopis. John trzymał już swój nóż w gotowości, czyli otwarty. Wolał czuć klingę przy nodze. I nie zawierzał mechanizmom, które gwarantowały błyskawiczne otwarcie. Tej sekundy też nie miał zamiaru tracić.

Cokolwiek to było, gdziekolwiek było – on był gotowy.

Odprowadził Annę wzrokiem. Dotarła do budynku – bezpieczna i cała. Nadal stukała w komórkę i choć John czuł coraz większą irytację, starał się zapanować nad sobą.

Postanowił zainstalować w jej telefonie aplikację kontroli rodzicielskiej. Pełno było takich na rynku. Chciał widzieć, co pisze i z kim. Do kogo dzwoni.

Kiedy wszyscy studenci weszli do budynku, John zbiegł ze wzniesienia i jakby nigdy nic, wparował do środka. Znajdowały się tam wyłącznie sale wykładowe. Duże, przestronne. Mieściły do pięciuset studentów każda. John szedł korytarzem. Słyszał za sobą rozemocjonowane szepty. Ktoś powiedział: ej, to nie nasz dyr.? On kroczył dalej, ignorując podszepty.

- Przecież to Charmer, do diaska! Mówię ci!

- On wykłada?!

- Słyszałem, że tylko na trzecim roku!

- Ale tylko my mamy tu teraz wykład!

- Może przyszedł na zastępstwo!

- Albo ma wizytację!

- Chcę usiąść obok niego!

- Dawaj, siadamy z tyłu!

Dziewczyny przepychały się i chichotały. Ale nie było wśród nich Anny. Może udała się do toalety? John wbiegł z gracją po schodach, mając świadomość, że obserwują go liczne oczy i niemal zderzył się z biegnącym prosto na niego chłopakiem. Uskoczył, ale chłopak zrobił to samo. Obaj skoczyli w tym samym kierunku i tym razem zderzyli się ze sobą, niczym dwie torpedy, nadlatujące z przeciwnych stron. John złapał się poręczy i uchronił przed upadkiem, ale chłopak wylądował z hukiem na ziemi. Po podłodze potoczyła się czapeczka z daszkiem.

John od razu podał mu rękę.

- Ostrożnie. Na schodach obowiązuje ten sam ruch, co na drodze. – Sięgnął po czapkę i zamarł. Poznał logo. Chwycił czapkę i obrócił się do chłopaka. – Detroit Tigers... Ty jesteś od Finna! Poznaję cię!

- No, a jak, szefie... - wybełkotał chłopak. Otrzepywał kolana.

- Jaxson?

- Pamięta szef nawet moje imię?

- Staram się. Przecież pracowałeś w Ogrodach. Byłeś jednym z moich ludzi.

- Tylko przewalałem i kosiłem trawę – odparł chłopak i wzruszył ramionami. Nie podnosił wzroku. Stale spoglądał w dół, na swoje kolorowe trampki, jakby upewniał się, że sznurówki ma zawiązane.

- Dzięki tobie, sam nie musiałem tego robić – odparł John i roześmiał się. – A wierz mi, niejeden raz przyszło mi latać z tymi taczkami!

Chłopak podniósł wzrok i pierwszy raz spojrzał Johnowi prosto w oczy.

- Serio?

- No, ba! – John wyciągnął rękę i klepnął chłopaka dziarsko po ramieniu. – Dzięki, że uchroniłeś mnie przed tym. Ból pleców, w moim wieku, to już nie przelewki!

Puścił do niego oko, a Jaxson uśmiechnął się i wyszczerzył zęby.

- Ale co tu robisz? Dlaczego biegłeś?

Chłopak przysunął się do Johna.

- A nie chciał pan, bym śledził tego od informatyków?

- Chciałem.

- No to szedłem za nim.

John rozejrzał się szybko. Nawet wyjrzał zza poręczy i omiótł wzrokiem hol.

- Przecież go tu nie ma!

- Ale był. Czekał na dziewczynę. Wyszli razem.

- Co?! – John chwycił chłopaka za koszulkę i potrząsnął nim. – Na jaką dziewczynę, do cholery?!

Wtedy ją ujrzał. Anna wysunęła się z toalety i podeszła do stojących na dole dziewczyn. Chwilę rozmawiały. Koleżanki szeptały jej coś z przejęciem. Po chwili wszystkie spojrzały w górę, prosto na Johna. A ten zamarł, kiedy tylko poczuł na sobie oczy Anny. Obawiał się, że będzie zła, ale nie. Puściła do niego oko i obróciła się do dziewczyn. John wpatrywał się w nią, jak zaczarowany. Patrzył jak wzruszyła ramionami i potrząsnęła głową. Zupełnie jakby mówiła do koleżanek: Charmer? E tam! Śmiały się i chichotały. A potem kremowały ręce, oglądały paznokcie, pokazywały na swoje buty... Słowem, robiły zapewne wszystko to, co robią zwyczajne, młodziutkie studentki.

- No ej... - zawołał chłopak. – Przez szefa go zgubiłem.

John zabrał rękę. Spojrzał na chłopaka, który trzymał w dłoniach komórkę. Na jej ekranie ukazały się malutkie kwadraciki. Przy każdym świeciła się zielona lampka. John obserwował, jak chłopak stukał w każdy ekranik, przyglądał się, a potem przechodził do kolejnego.

Zadrżał.

Ujrzał swoje auto, zaparkowane na miejscu dyrektora. Potem obraz z góry, obejmujący cały parking. Wejście boczne na uczelnię. I drugie, to którym dopiero co wszedł. Zobaczył stołówkę. Korytarz od hali H aż do Z. Szatnię. A potem poszczególne korytarze szkoły. Parter. Piętro pierwsze. Drugie. Drzwi jego gabinetu, sekretariatów...

- Co u licha...? – Wbił spojrzenie w rozwianą, czarną czuprynę stojącego przed nim, pochylonego Jaxsona. – Skąd to masz?! To obraz z kamer szkoły!

- Wiem – odparł bezceremonialnie chłopak, nawet nie podnosząc wzroku. – Od niego to mam.

- Od kogo?

- No, od tego typka, którego miałem mieć na oku.

John zastygł.

- Od administratora sieci komputerowej szkoły? – zapytał, ale chłopak milczał. – Odpowiedz mi! Od niego to masz?! Od Raya Millistrano?!

- No tak... - Chłopak spojrzał na niego. – Założył sobie apkę. Każdy może ją pobrać. Musi tylko znać hasło. I on je znał. Przecież sam ustawiał kamery w szkole. Nie przewidział jednak tego, że podejrzę to hasło. I teraz obaj je mamy.

- Widzisz wszystkie kamery?

- Tak. Tak jak i on.

- Ale... - John zmierzwił grzywę. Czuł jak serce mu waliło, a dłonie zaczynały pocić. – Ale po co mu obraz z kamer... na komórce?

- A bo ja wiem? Może przez te morderstwa ostatnie. – Chłopak wzruszył ramionami, po czym dodał: - A słyszał pan, że znaleźli kolejną? Dziewczynę stąd. Może chciał się zabezpieczyć. No wie pan, dla studentów.

- Znaleźli kolejną?

- No...

John czekał aż chłopak dopowie więcej, ale ten znowu skupił się na smartphonie.

- Powiedz coś więcej! Kogo znaleźli?! Gdzie?!

- No kurczę, no... Nie wiem, szefie. Nie znałem jej. Ładne ze mną nie gadają. Ale wiem, że jej nie powiesili. – Przygryzł wargę, po czym powiedział: - Podobno nie mieli za co.

- Co?

John zupełnie nie wiedział, co się dzieje. To wymykało się już spod kontroli. Spojrzał w dół. Anna siedziała na ławeczce, z resztą koleżanek.

Była bezpieczna.

Odetchnął.

- Ten wasz kolo pewnie dlatego dokupił nowe kamery – kontynuował Jaxson. – Trzy, może cztery.

John przerzucił na niego wzrok.

- Dokupił kamery?

- No...

- I gdzie je postawił?

- Szefie, tych się nie stawia...

- To gdzie je zamocował?!

- U siebie – odparł chłopak i wskazał na koniec korytarza. Obaj ruszyli w tamtym kierunku. Zatrzymał się dopiero pod oknem i pokazał palcem na pracownię informatyczną. – Widzi szef? Tam w rogu? Dwie z tej strony i dwie z tamtej.

John wbił spojrzenie w starą kamienicę, ale poza migoczącym czerwonym światełkiem, nie dostrzegł niczego.

- Ale... po co? Przecież pracownię obejmują kamery szkoły.

- Ale nie patrzą na las.

- Co? – John przysunął się do okna, niemal dociskając policzek do szyby i wyjrzał. Korony drzew pochylały się w ich stronę, zupełnie jakby do nich machały. – Ustawił kamery... by patrzyły na las?

- Co do jednej.

John odszedł pod ścianę i zaparł się ręką o jej gładką, nieskazitelną powierzchnię. Niczego już nie rozumiał. Oskarżał Raya o napad. O wiele rzeczy. Nawet podejrzewał, czy nie ma związku z... Nie, to niedorzeczne, uznał. Ale teraz nie wiedział, co miał myśleć. Ray przygotowywał się na coś. Spodziewał się czegoś. A może... czegoś się bał? Chodziło o bezpieczeństwo studentów? Przecież gdyby tak było, wystawiłby rachunek na szkołę. Nie zakupywałby dodatkowych kamer z własnych środków i to w tajemnicy, bez wiedzy Johna...

O co tu chodzi?

- Jest! – krzyknął Jaxson. Podskoczył w miejscu kilka razy i ruszył w kierunku schodów.

- Czekaj! – zawołał John, a chłopak natychmiast przystanął. John zrównał się z nim. – Gdzie lecisz?!

- No, mam go! Jest na parkingu!

John pokiwał głową.

- Ok, to leć – odparł, a chłopak obrócił się. Nagle John coś sobie przypomniał. Nim porywczy kibic Detroit Tigers zbiegł po schodach, złapał go za ramię. – A ta dziewczyna? Kim ona jest?

- Brunetka?

- Taki ma kolor włosów? – zapytał, a Jaxson skinął. John zamyślił się. Wspomniał dziewczynę, którą widział w przyczepie z Rayem. – Kim ona jest?

- To jego laska.

- Co?

John zdał sobie sprawę, że nie pamiętał, kiedy ostatni raz tyle razy użył tego słowa. Przeważnie konstruował pytania w bardziej elokwentny sposób. Tego dnia jednak, krótkie co?, wyrażało wszystko.

- Jak to... laska? Dziewczyna?

- No... nie. Nie dziewczyna. – Dzieciak podrapał się po głowie. Logo czapki przesunęło się niebezpiecznie na bok. – No wie pan, taka bardziej na stałe.

- Na stałe?

- No...

- Jak na stałe?

- To jego żona.


2

John nie mógł złapać oddechu. Wpatrywał się w stojącego przed nim chłopaka, z głupkowatym wyrazem na twarzy i nie rozumiał niczego.

Ray miał żonę.

Brunetka nie była jego siostrą, a... żoną.

- Jesteś pewien?

- A jak!

- Słyszałem, że to jego siostra.

Chłopak skrzywił się i zrobił minę, jakby miał zamiar zwymiotować. John znał ten ból.

- No wie pan... Też mam siostrę i nigdy bym... - Pokręcił głową i zerwał z niej czapkę. – A oni to robią.

John zamarł.

- Co robią?

- No, jak to co? Mówiłem szefowi Finnowi. Kazał mi sprawdzić jego przyczepę. – Narzucił czapkę na głowę. – To sprawdziłem.

- Widziałeś ich?

- Nie! Ale... słyszałem. – Przygryzł wargę. – Jego co prawda nie... Tylko ją. Ale wiem, że był w środku. I oni... seksili się.

John zasępił się. Zdał sobie sprawę, że im bardziej czuł się pewniej i sądził, że coś odkrywa, tym bardziej błądził. Najwidoczniej nie zastosował się do żelaznej zasady Sherlocka Holmesa. Najpierw fakty. Potem rozmyślania. A Johnowi brakowało jak widać wielu puzzli. Budował koncepcje i jak niedoświadczony młokos, starał się pod nie podciągnąć rzeczywistość. A to podstawowy błąd. Fundamentalny. Jeśli źle położy się fundamenty, cały dom może runąć.

Tak jak teraz, zawalił się domek, który w myślach wybudował John.

Zrozumiał, że nie wiedział niczego o Rayu. Nie kilka klocków było zakrytych, ale cały Ray był ogromnym puzzlem. John nie miał pojęcia o jego życiu. Nie wiedział kim dokładnie był, gdzie mieszkał, że miał żonę...

Ufał i powierzał zadania człowiekowi, o którym nic nie wiedział.

- One nawet są podobne - rzekł po chwili Jaxson. – Ta brunetka, i szefa dziewczyna.

- Co?

- No... - Chłopak wskazał lekko głową na parter. – Ta z dołu. Anna.

- Wiesz o mojej dziewczynie?

John zmierzył Jaxsona wzrokiem, a ten aż cofnął się i wpadł na poręcz.

- No, przecież każdy wiedział... w Ogrodach... ona nieraz... pomagała mi... zbierała ze mną trawę... czasem bawiliśmy się z... to znaczy myliśmy Do-kiego... i... - mamrotał chłopak. John przełknął ślinę i wziął wdech. Jakby to mogło ugasić ogień, jaki w nim się rozhulał. – Nie wiem... jak wy to robicie. Szef i ten Ray... No, ale on ma jedną, ale szef... - Jaxson przewrócił oczami. – W sensie przed Anną! No, szef wie, że trochę ich było... i się nieraz zastanawiałem, jak...

- To ani czas, ani miejsce na takie rozmowy – odparł stanowczo John. Nie zamierzał uświadamiać nikogo więcej. I nie uważał się nawet za, jak to powiedział Finn, wzór do naśladowania? O nie. Był raczej idealnym przykładem, czego powinno się w życiu unikać!

Anna już dosadnie mu wbiła do łba, że choć znajdował się przed czterdziestką, to nadal zachowywał się jak niewyżyty nastolatek...

- Nie wiem, jak oni się pomieszczą, kiedy dziecko się urodzi... - wyparował nagle Jaxson. – We dwójkę, w przyczepie, to jeszcze, ale z brzdącem?

John zamarł, niczym rażony piorunem. Powoli ocucał się z szoku, jakiego doznał. Uniósł spojrzenie i wbił je prosto w chłopaka.

- Oni spodziewają się dziecka?

- No tak. – Pokiwał głową chłopak. – To znaczy, jeszcze tego nie widać, ale znalazłem w śmietniku testy ciążowe.

John zamyślił się. Chłopak naprawdę musiał być oddany, skoro nawet w śmieciach dla nich grzebał...

- To jeszcze nic nie znaczy – odparł John. – Może sądzili, że wpadli i...

- Ale lekarz do niej przyjeżdża! Pierwszy raz wybrałem się tam w sobotę i widziałem jak parkował!

- Jaki lekarz?

- Normalny, no! W białym kitlu, wie szef! Z lekarską torbą w ręku! – Jaxson zamachał rękoma. - A żeby szef widział jego furę! No, nie powiem, szefa Falcon zwala z nóg! Powaga! Ale fura tego doktora...! – Zagwizdał. - Szefie, jak złoto!

John zadrżał, a po ramionach przebiegły mu niepokojące mrówki.

- Jakie to auto?

- Szef czeka! – Sięgnął po komórkę. – Napstrykałem fotek! No, wie szef... by pokazać kumplom i w ogóle...

Ale John już go nie słuchał. Wpatrywał się w błękitne Porsche doktora Siergieja. A potem jego oczom ukazał się Ray. Doktor go obejmował, a na kolejnym zdjęciu już siedzieli razem na schodach przyczepy. Potem stali nieopodal lasu i rozmawiali. Uśmiechali się...

- Cały weekend z nimi przesiedział!

Telefon Jaxsona zawibrował i chłopak znowu podskoczył.

- Kurczę! Ruszył się! – Uniósł aparat i pomachał nim. – To ja lecę, szefie! Dam znać później szefowi Finnowi!

John skinął.

- I Jaxson – powiedział, nim chłopak zdążył odbiec. - Prześlij te zdjęcia Finnowi, dobrze? Wszystkie, co do jednego.

- Się wie, szefie!

- I nie żałuj pstryknięć. Klikaj ile wlezie, jeśli znowu coś zauważysz.

- Jasna sprawa!

John w ciszy przyglądał się, jak chłopak zbiegał po schodach. Podszedł do poręczy i spojrzał na spacerujących studentów. Od razu zlokalizował Annę. Nadal siedziała z dziewczynami. Wykład jeszcze się nie rozpoczął. John zerknął na zegarek. Było już dziesięć po szesnastej.

Gdzie profesor?

Sięgnął po komórkę i szybko sprawdził, kto miał poprowadzić wykład. W tym samym czasie poczuł na ramieniu klepnięcie.

- Wezwali cię?! – zawołał starszy mężczyzna, w wieku po pięćdziesiątce. Miał na sobie szarą marynarkę i starte jeansy. – Nie wierzę! Podpieprzyli mnie?! I na pomoc wezwali samego szefa wszystkich szefów?!

John wsunął komórkę do kieszeni i uśmiechnął się szeroko. Wyciągnął rękę i obaj panowie wymienili uściski, a po chwili nawet się objęli.

- Jerry. Witaj.

- Jak oficjalnie! – odparł profesor i uniósł wysoko dłonie, jakby ktoś miał go na muszce. – Ale może tak już bywa, kiedy sama góra schodzi do nas. Powinienem się... pokłonić?

Mężczyzna pochylił się i zamachnął teatralnie ręką, jak poddani przed swoją królową.

- Daj spokój. - John pokręcił głową. – Widziałem, że masz wykład teraz?

- A mam. Musiałem się cofnąć, bo kluczy zapomniałem. – Przysunął się i szepnął Johnowi na ucho: – A nie odważyłem się iść górą. Obszedłem budynek dookoła.

- Rozsądnie. I bardzo dobrze – skwitował John.

- A ty co tu robisz? – zagadnął kolega. – Zgubiłeś się?

- Nie, tak sobie... spaceruję. – John wzruszył ramionami i wskazał podbródkiem na parter. – Moja dziewczyna tu jest – wypalił i od razu ugryzł się w język.

- Twoja... dziewczyna? – powtórzył powoli Jerry, akcentując ostatnie słowo.

- No wiesz, ode mnie... z gabinetu, to znaczy... sekretariatu – odparł pośpiesznie John i przybrał minę, jakby jego słowa były zupełnie zamierzone i zwyczajne, jak opadające liście na jesień. – Zaczęła dzisiaj pracę.

- Ach tak! – zawołał profesor i nasunął na nos okulary. John spostrzegł, że jedno szkło miały pęknięte. – A która to dama?

John rzucił okiem na grono studentów.

- Ta w obcisłej sukience. Stoi przy ścianie.

- No, no... - ... Jerry zsunął z nosa okulary i przetarł ostrożnie szkła o koszulę. – A kiedy składała podanie to dołączyła też zdjęcie?

John roześmiał się nerwowo. Nieco zbyt nerwowo.

- Po prostu ją zatrudniłem. Szukała pracy i...

- A ty jej ją dałeś.

- Słucham?

- Pracę. Dałeś jej pracę – odparł Jerry. John odniósł wrażenie, że lustrował go wzrokiem. – Tylko... pracę jej dałeś?

- Co masz na myśli?!

Jerry pochylił się i z zaciekawieniem przyjrzał się Johnowi. Nie podobało mu się to. Ta zmiana. To podniecenie w jego oczach. Ciekawość. Przypomniał mu reporterkę, która nadawała o zbrodni. Poznał to pobudzenie. Tę iskrę podekscytowania, która kiedy dorzucić do niej rozpałkę, może wystrzelić niczym...

- Byłeś ze studentką, John? - wyszeptał kolega.

- Co ty pierdolisz!? – ryknął John. Stojący nieopodal studenci spojrzeli na nich. John szybko odchrząknął. – Nawet tego nie insynuuj.

- Masz rację. Wybacz...

John postanowił zmienić temat.

- A co u ciebie? – Zerknął na zegarek. – Teraz nie mamy czasu pogadać. Jesteś spóźniony, ale może po wykładzie?

- Sprawdziłeś, że mam okienko? – dopytał kolega, znowu lustrując Johna wzrokiem, po czym roześmiał się na cały głos. Jego pokaźny brzuch zatrząsnął się jak galareta. – Przecież żartuję! Ty możesz! Jesteś przecież szefem! I to nawet moim!

John pokiwał głową, ale poczuł w słowach kolegi... nutę kpiny. Nie spodobało mu się to. Ani jego dopytywania.

- Zostaniesz na sali?

John zamyślił się. Korciło go, by zostać. Mógłby wtedy popatrzeć na Annę. Poobserwować ją. Choć jej to sformułowanie na pewno by się nie spodobało. Ale nie chciał jej krępować już pierwszego dnia. I tak wiele przeszła. Wolał, by się odprężyła i skupiła na zajęciach. Poza tym, żaden z profesorów nie przepadał za odwiedzinami Johna. Nawet jeśli były koleżeńskie. Kiedy miały miejsce w czasie prowadzonych przez nich wykładów czy zajęć, każdy traktował je jednakowo – jak oficjalną wizytację szefa. A Jerry... miał coś jeszcze. Coś o wiele bardziej niebezpiecznego. Podejrzenia.

- Będę tutaj. – Wskazał wzrokiem na palarnię, za oknem. – Jak skończysz wykład, to podejdź do mnie.


3

Tak też się stało. John stał na palarni, kiedy podszedł do niego Jerry. Usiedli na ławce. John trzymał w ustach papierosa i wpatrywał się w mgłę, zalegającą na jeziorze. Przypominała mu kożuch, taki od gorącego mleka i budziła w nim niepokój. Nie to, że nie lubił tego napoju. Wręcz go uwielbiał, ale cóż, sącząca się z niego piana niejedno dziecko już przeraziła... I dzisiaj widok mgły sprawił, że wspomnienia odżyły. John już od małego obawiał się tego zjawiska. Tego, co może przynieść. A może zwyczajnie naczytał się zbyt wielu powieści grozy?

- Ale cicho – skwitował Jerry. – Jak dobrze, że studenciaki mają już drugi wykład. Inaczej nie mielibyśmy chwili spokoju!

- Ano – odparł John.

Pomyślał o Annie. I pożałował, że jej nie ujrzał pomiędzy wykładami. Ale z drugiej strony, tak było lepiej. Za bardzo ciągnęło go do niej. Ktoś mógł to zauważyć...

- Słyszałeś o tym morderstwie?

John spojrzał na kolegę i skinął. Sięgnął po paczkę papierosów i poczęstował go jednym.

- Pojebana sprawa... - podsumował Jerry.

- To o tym chciałeś ze mną rozmawiać? – zagadnął go John. Nie chciał rozprawiać znowu o Edith. Ani wspominać jej... zwłok.

Nadal nie był na to gotowy.

- To ja chciałem rozmawiać?! – zawołał, wyraźnie zaskoczony Jerry. – Przecież to ty chciałeś!

- No tak... - odparł John. Rzeczywiście to on wyszedł z inicjatywą, ale tylko dlatego, że chciał jakoś odciągnąć temat od Anny. Pojęcia nie miał, o czym mogliby rozmawiać. Jak pamiętał, nie rozstali się w przyjaźni. To prawda, że mieszkali ze sobą. I to właśnie stanowiło problem. Brak poszanowania prywatności i... mielenie ozorem, kiedy powinno się siedzieć cicho. Jerry nie raz napomknął, wśród koleżanek i kolegów z uczelni, o... podbojach Johna. Opowiadał jak to widywał się w mieszkaniu z dziewczynami. A przecież nadal był żonaty! A taka plotka nie krąży tempem ślimaczym, ale startuje jak pocisk z procy i uderza prosto do celu.

Do szefostwa.

O tak, choć John rządził i nikt nie stał bezpośrednio nad nim, nad szkołą nadal pieczę sprawowali oni. Nazywali ich świętą trójcą, choć w rzeczywistości było ich czworo. Ale ostatni niewiele się odzywał, więc nikt go nie liczył.

To oni widzieli Johna na stanowisku dyrektora. I tak, zapewnił sobie autonomiczną władzę, ale... Zawsze jest jakieś ale. Co się dostało, tak samo szybko można też stracić.

I John dobrze o tym wiedział.

A paplanie Jerrego tylko utrudniało jego drogę. Ujawniał bowiem szczegóły z życia Johna, które miały zostać niewidoczne dla nikogo z pracy. John długo na to pracował. Dbał o dyskrecję. Jerry mógł, choćby nawet nieświadomie, pokrzyżować mu plany, a nawet zniszczyć karierę. Ale ostatecznie, Jerry mu dopomógł. Tak długo ględził o Johnie i jego licznych młodziutkich partnerkach, że w końcu przestano go słuchać.

O jeden raz za dużo krzyknął: wilk! I to go zgubiło. Dostał rykoszetem, mimo że nie mijał się z prawdą. Nie posługiwał się kłamstwem, jak pasterz w bajce Ezopa. Ale ludzie ze szkoły w końcu odwrócili się od niego i zaczęli traktować go jak... plotkarza. Stracił posłuch i poważanie. A John, zdobył szacunek i prawo do własnej prywatności. Przecież nie robił niczego złego. I nawet, kiedy zaczął robić na terenie uczelni (i to z koleżankami z pracy!) to, co wcześniej robił w domu, nikt nie stawiał mu otwartych zarzutów. Przecież obie strony były dorosłe. Każdy wiedział, na co się pisał. A żona Johna? Cóż, to ich sprawa. Ludzie wiedzieli, że nie mieszkają razem. To po co drążyć? Nie jeden żonaty spotyka się na boku z kochanką. I to nawet wtedy, kiedy nadal dzieli mieszkanie z żoną i w jednym łożu sypiają! John tego nie robił. Wracał do pustego domu. Mężczyzna w sile wieku. Wszyscy po cichu przyznawali mu rację. Przecież musiał gdzieś się wyżyć. Miał to robić sam? W fotelu?

Nie, nie taki facet jak John, szeptali po kątach koledzy, a koleżanki coraz częściej zawieszały na nim oko. John Charmer stał się sławny, zanim jeszcze objął stanowisko dyrektora. Jego imię urosło niemal do miana legendy! Opowieści o nim i jego łóżkowych wyczynach krążyły po uczelni, jak muszki owocówki po domu!

Koledzy mu zazdrościli. Rada Szkoły machnęła ręką. Tyle osób było zaangażowanych w to łóżkowe zamieszanie (szczególnie kobiet!), że nie miała innego wyboru. Musieli przymknąć oko. Co innego mieli zrobić? Wywalić Johna? Za co? Nie robił nic złego. Nawet nie mogli go oficjalnie upomnieć, bo wtedy przyznaliby, że coś było na rzeczy i musieliby przesłuchać też wszystkie zainteresowane pracownice. W końcu one same nieraz pchały mu się do łóżka! Pragnęły go. Początkowo się wzbraniały. Jak przykładne i lojalne żony okrzyknęły go wpierw bawidamkiem i zarzekały się, że nigdy by... żadna by z nim w ogóle i nigdy, nigdzie... Samo nigdy i nigdzie. Ale kiedy tylko plotka ożyła, obudziła się w nich ciekawość. Chciały wiedzieć, jak to jest? Jaki naprawdę był John Charmer? Czy określenie go mianem legendy było tylko mrzonką? Czy może sprostał wyzwaniu?

Podsumowując, upiekło mu się.

I tak, za to był wdzięczny starszemu koledze. Widać, wszystko w życiu jest po coś. Gdyby nie Jerry, nadal ukrywałby swoją naturę. A tak, zyskał etykietę przystojnego podrywacza. Zajętego. Bezpiecznego. Dziewczyny wiedziały, że związku z tego nie będzie, ale za to jakie dobre rżnięcie... I wiele z nich właśnie na to liczyło. Znudzone, niedopieszczone i zapomniane przez mężów czy też chłopaków szukały odskoczni. Nawet otwarcie mu o tym mówiły. John nie miał z tym problemu. A wręcz było to przez niego wyczekiwane – liczył na takową wzmiankę, kiedy między nim a kolejną koleżanką dochodziło do bliższego spotkania. Wolał, by zasady gry były znane od początku. Karty wyłożone na stół. A potem szybki numerek, albo dzika noc. Wszystko jedno, byle skończyło się tego samego dnia. Nie lubił przeciągać relacji. Którejś dziewczynie mogłoby coś strzelić do głowy. A tak, wszystko było jasne.

Oczywiście, to przeciąganie mu się zdarzało. Ale tylko w wyjątkowych przypadkach. I bardzo rzadko.

Pociągnął papierosa, po czym powoli wypuścił z ust strugę dymu. Uformowała się na kształt mgły. Pomyślał, że gdyby ktoś chciał, gdyby komuś naprawdę zależało, mógłby sam wytworzyć tyle mgły, że pochłonęłaby nie tylko całe jezioro, ale i szkołę.

Rzucił tę myśl. Niektóre, a nawet większość nie są godne naszej uwagi.

- I teraz już rozumiem czemu tu przyszedłeś – powiedział niespodziewanie Jerry, wygrzebując w ten sposób Johna z rozmyślań.

- Co?

Jerry wyciągnął nogi i zaparł stopy o kamienny próg.

– Tyle lat tu wykładam i jeszcze nigdy sam John Charmer nie pojawił się na moim wykładzie. Nie zainteresował się nawet tematyką moich wykładów, a co dopiero moją osobą!

- O czym ty mówisz?

- To ona? – zapytał i spojrzał prosto w oczy Johna. – Ta ślicznotka w obcisłej, kremowej sukience?

John zadrżał, a wiatr zadął, jakby na zawołanie. Jakby tuż nad uchem Johna grała orkiestra, która tylko czekała, by nadać atmosferze mocniejsze brzmienie.

Nie odpowiedział. A Jerry uśmiechnął się i odwrócił wzrok.

– To dlatego tu jesteś. Żeby tu dotrzeć, studenci często nie idą na około. Szkoda czasu. Wolą ścieżkę z drugiej strony. Ale wtedy muszą obejść jeziorko i przemknąć tuż obok granicy lasu. – Pokiwał głową, po czym wyprostował się. – Bałeś się, że ten zwyrodnialec albo bestia, jeden pies czym to u diabła jest, ją dopadnie!

- Jerry...

- Ma twoją torbę – powiedział spokojnie, zupełnie tak, jakby rozprawiali o pogodzie. – Jeansową torbę wojskową, z przyszytym do frontu niewielkim, metalowym wisiorkiem przedstawiającym flagę Stanów Zjednoczonych...

John zamarł.

Zapomniał. Ale jak mógł popełnić taki błąd!

- Zapomniałeś już, że dzieliliśmy razem mieszkanie? – Jerry roześmiał się. – Swoje widziałem, swoje słyszałem. Od ciebie, drogi druhu. A tę torbę nosiłeś każdego dnia. Do czasu aż nie zostałeś szefem. Wtedy cisnąłeś ją w kąt. Nie była odpowiednia. Za wysokie progi.

John powoli wysunął papierosa z ust i przygasił go stopą. Zważał na każdy kolejny ruch. Każde słowo, czy nawet gest.

- Wiem, jak było - kontynuował kolega. – Miałeś wtedy rację. Swoje dostałem już za to. Oberwałem nieźle za swój długi jęzor. – Podniósł się, podszedł do kosza z popielniczką i przygasił papierosa. – Widziałem sporo. A żebyś wiedział, ile przeżyłem. Sam. I to ja. Kto by pomyślał, co?

Zsunął z nosa okulary, ale nie po to by je przetrzeć. Po prostu obracał je w palcach i przyglądał im się.

- O czym ty mówisz, Jerry?

- Wiesz, czemu wynajmowałem mieszkanie uczelniane? – zapytał, a John zawahał się. Słyszał plotki, ale nie zwracał na nie uwagi. Mieszkali razem, i tyle. Taka była ich sytuacja. Jak w wojsku. Bierzesz to, co dostajesz. Nie ma miejsca na narzekanie. I nigdy nawet nie pomyślał, by zapytać kolegę o powody. To nie była jego sprawa w końcu. Tym bardziej, że sam dźwigał własną małżeńską historię. Wiedział, że Jerry nosił obrączkę. Ale on też nosił swoją. Do czasu. I nikogo nie powinno obchodzić czemu. – Żonaty facet mieszkający z drugim żonatym... Ale ty nie miałeś wtedy swojego mieszkania tutaj. A twoja żona była daleko. Ale ja?

John nie odrywał od niego wzroku. Słuchał. Tym razem musiał słuchać. Jerry znał jego tajemnicę. Nie miał wyboru.

- Nie układało nam się – kontynuował Jerry. – Przeniosłem się do mieszkanka uczelnianego. Chciałem odetchnąć, przemyśleć sprawy. I robiłem to inaczej niż ty! Dobrze o tym wiesz!

- Wiem.

- Żadnej nie zaprosiłem! Z żadną nie byłem! Nie zdradziłem żony!

John skinął.

- Minął rok... po twojej wyprowadzce, jakoś tak... I postanowiłem wrócić. – Klasnął w dłonie. – Dać szansę temu, co już dawno umarło śmiercią własną! Ale co tam! Przecież to moja żona! Moje błogosławieństwo! Największe szczęście mężczyzny! Dałem jej słowo! Przed Bogiem!

John pochylił głowę, ale nadal wpatrywał się w Jerrego. Czuł do czego zmierza jego wywód.

- Wiesz, jaka jest moja żona... Praca najważniejsza. Zostawała w agencji do późnych godzin. – Jerry uniósł palec wskazujący i pomachał nim, jak nauczyciel strofujący ucznia. - I to nie raz, czy dwa! Zawsze!

- Aż pewnego dnia... - dopowiedział John, kiwając powoli głową.

- Dokładnie. Wróciła po siedemnastej.

- A ty nie byłeś sam.

John zerknął na przyjaciela, a ten skinął.

- Nie oceniaj mnie...

- Ja? – John wskazał kciukiem na siebie. – Miałbym oceniać?

Jerry uśmiechnął się. Podszedł do Johna i usiadł obok.

- Obawiam się, że zaraz będziesz. Ale musisz wiedzieć, że to był tylko ten jeden raz. A raczej... jedna dziewczyna. Jedna jedyna – wyszeptał Jerry. – Ona była... moją studentką.

John wciągnął powietrze w płuca, a potem powoli wypuścił je na zewnątrz. Nie zareagował. Kiedyś, może tak. Ale dzisiaj, sam nie był bez winy. Pozwolił, by kolega mówił dalej.

- Nawet nie wiem, jak do tego doszło... Rozmawialiśmy czasem po wykładach. Słuchała mnie i...

Urwał, a John pokiwał głową.

- W łóżku was nakryła? – zapytał wprost.

- Nie, nie robiliśmy nic. Jeszcze. - Roześmiał się. - Prawdę mówiąc, siedziałem przy biurku w ciuchach jeszcze z uczelni, nawet nie zdążyłem się przebrać, koszulę tylko rozpiąłem pod szyją, i przygotowywałem sobie materiały na następny dzień.

- A ona?

- Siedziała w moim fotelu, ubrana w gruby sweterek z kołnierzem zakrywającym jej całą szyję, nawet podbródek i oczywiście piersi... z nogami schowanymi pod tyłeczek... i czytała. - Spojrzał na Johna z dziwnym politowaniem w oczach, jakby rozczulał się nad samym sobą. - Czytała książkę. Uwierzyłbyś? - Nagle jego uśmiech przygasł, jak płomień świecy, a jego twarz znowu zrobiła się smutna i szara. Johnowi od razu skojarzyło się to ze Świętem Zmarłych. Była taka znużona i pozbawiona życia. Jak zmarli, albo cierpiący po ich stracie bliscy. - A kiedy moja żona wparowała... Boże święty... Zdążyła ją chwycić za włosy, nim zdążyłem się od biurka poderwać... Po całym dniu, plecy mi już posłuszeństwa odmawiały... Ale wyrwała jej się, a wtedy Gloria pchnęła mnie tak mocno na drzwi, że aż mi okulary strąciła...

- To dlatego masz pęknięte szkło?

Jerry skinął.

- Uderzyła mnie pięścią w oko. Kobieta. Wielka pani... Dobrze wyszło, że strąciła te okulary, inaczej gorzej bym skończył!

- Czekaj, czekaj... - John pokręcił głową. – Pamiętam, jak któregoś dnia pojawiłeś się z podbitym okiem, ale mówiłeś, że stanąłeś na grabie...

Jerry pokiwał głową.

- Jej długie łapska faktycznie można by tak nazwać... - odparł Jerry i roześmiał się cicho.

- To było jakiś...

- Rok temu.

- Tak, rok temu - powtórzył już spokojniejszym głosem John, a Jerry pokiwał tylko głową. John śledził wzrokiem twarz kolegi. Nie wyglądał dobrze. I choć minął rok, widać było, że dla niego ten czas jakby wcale nie upłynął. - I co było dalej?

- Dobrze wiesz, co. Rozwiodłem się. Dzieci się ode mnie odwróciły. Żona wywaliła mnie z domu... - Wzruszył ramionami. - I nigdy więcej jej nie ujrzałem.

John wzdrygnął się. Spojrzał na kolegę i nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał.

- Mówisz o tej dziewczynie?

- A o kim?! - odparł Jerry i pokręcił nerwowo głową. Włosy opadły mu na czoło i wyglądał jeszcze starzej niż przed paroma minutami. John spostrzegł łysiejące zakola. - Zerwała ze mną zupełnie kontakt. Żadnych telefonów, smsów, maili, nawet na listy nie odpowiadała. Pojechałem do niej jak sprawa przycichła, ale wyprowadziła się już...

- Pojechałeś do niej?

- No tak, przecież były wakacje.

John wpatrywał się w niego bezczelnie, jak dziecko, które po raz pierwszy widzi coś zaskakującego i nie może oderwać wzroku. Nie wierzył. Kimkolwiek była ta dziewczyna, dla jego kumpla była na tyle ważna, że szukał jej później. Był gotów zaryzykować karierę. Rodzinę już stracił. Ale nie karierę!

- Wynajmowała z koleżankami mieszkanie nad jeziorem. - Uśmiechnął się. - Nie mówiła im o mnie, ale chyba się domyślały. Parę razy widziały jak ją odwoziłem. Ale nie chodziły na naszą uczelnię i wszystko im było jedno. Za drogo było im u nas podobno! A mojej studia opłacał ojciec...

Jerry dalej snuł opowieść, a John na chwilę wyłączył się zupełnie. W głowie słyszał tylko krótkie słówko: mojej... To wszystko było takie podobne. Koleżanki, mieszkanie, ona studiowała, a one nie, wszystko im było jedno i tatuś, który opiekował się córeczką, ukochaną córeczką... To wszystko było tak znajome.

- Dlaczego mi nie powiedziałeś? - wtrącił niespodziewanie John.

Jerry aż wyprostował się i zmierzył go kpiącym wzrokiem.

- Żartujesz chyba? Jesteś przecież dyrektorem szkoły...

- Ale przyjaźniliśmy się...

- Przyjaźniliśmy! – zawołał Jerry, wchodząc Johnowi w zdanie i parsknął śmiechem. – Jak mieszkaliśmy we dwójkę, stale się sprzeczaliśmy o te twoje jednonocne zdobycze! Majtki i staniki porozwieszane po grzejnikach! Rajstopy rzucone w łazience! W pralce nawet stringi znalazłem! Wyprane! Z moimi ciuchami! – ryknął, a John przygryzł wargę. – Mało ci jeszcze? To proszę! Słuchaj dalej! Fajki paliliście w środku! Mogliście chociaż na balkon wyjść, ale nie! Bo ktoś was podejrzy! Dyskrecja najważniejsza! Ale zakupów to się jaśnie panu robić nie chciało! Stale mi wyżerałeś z półek w lodówce! A one w samych majtkach latały! Wiesz ile razy wpadłem na jedną z naszych?! Na uczelni udawały świętoszki, ale wystarczy nogę za drzwi wystawić i proszę, jakie bezczelne!

John odchrząknął. Poczuł się, jakby miał déjà vu i znowu rozmawiał z Finnem. Chyba faktycznie był słabym przyjacielem. Niereformowalnym. I jeszcze gorszym współlokatorem.

- I ten... jebany kosz... notorycznie pełen zużytych prezerwatyw! Zasnąć nie można było spokojnie! Na okrągło się darły! Pieprzyliście się jak zasrane króliki! A ja tylko wyobrażałem sobie, co robicie! A kiedy zostałeś szefem wyfrunąłeś do siebie! Od razu! I tyle cię widziałem!

- Nadal mogłeś do mnie przyjść!

- Wcześniej nie chciałeś słuchać, to jako dyrektor byś posłuchał!? Przecież wszyscy znają twoje poglądy w tych sprawach - odparł twardo Jerry i uniósł rękę, jakby chciał zakończyć ten temat.

- Nie próbowałeś ocalić małżeństwa?

- Ocalić małżeństwa! - krzyknął kolega, nagle jednak oprzytomniał. - A co tu ocalać? Dzieciaki nienawidziły mnie już wcześniej. Poszły na studia i pokazują się tylko wtedy, jak im kasy brakuje. A żona... - Parsknął śmiechem. - A żona dawała mi raz, może dwa razy do roku. Od święta! Nawet nie sypialiśmy razem. Nawet na tych samych piętrach nie sypialiśmy! Ale z nią... - wyszeptał nagle, a jego głos przybrał dziwną stłumioną nutę. Westchnął. - Każde spotkanie kończyło się tak samo. Bliskością i czułością... Niekoniecznie seksem. Ale ona była obok, rozumiesz? Była przy mnie. Kiedy opowiadałem jej o pracy, słuchała i to z uwagą. Uśmiechała się tak... Ach! Tak kokieteryjnie, jak zalotnica, trzepotała rzęsami... A kiedy... kiedy brałem ją na biurku, łapała mnie za kark i wbijała w niego paznokcie, a potem krzyczała... darła się w niebogłosy... jak te twoje dziewczyny, które tyle razy nocami słyszałem! I zawsze to samo wykrzykiwała: zalicz mnie, profesorze! na piątkę! chcę piątkę!

John poczuł jak prąd przebiegł mu po ciele, od stóp aż po sam czubek głowy. Zadrżał. Serce zabiło mu mocniej, a oddech zrobił się szybszy. Nie wiedząc czemu, poczuł to. Wiedział, co Jerry wtedy czuł. To samo John czuł przy Annie.

- To była nasza skala - dodał Jerry. - Sam wiesz... mocniej, słabiej... Przy Glorii czasem w ogóle mi nie stawał, nawet nie chciał drgnąć, a przy niej... Boże kochany, przy niej to aż się wyrywał! Byłem jak nowy człowiek! - krzyknął, ale nagle odchrząknął, rozejrzał się na boki i szybko dodał: - Nie oceniaj mnie źle, John. Ale sam pomyśl, gdzie taki facet jak ja, mógłby znowu zaznać takiej przyjemności? Te dziewczyny patrzą na nas inaczej. Jesteśmy ich idolami! I wiem, że nie powinniśmy... - John zauważył, że mówił w liczbie mnogiej - ... ale do cholery jasnej, są przecież dorosłe! Decydują się na nas! Chcą tego! Uwodzą, a my mamy się stale opierać?! Takiej wytrzymałości mi Bóg dobry nie podarował!

John pochylił głowę.

- Tutaj jestem kimś. Tutaj coś znaczę. A tam? – kontynuował Jerry. Wskazał ręką na las. - Tam daleko jest moje mieszkanie. Smutne i samotne. Wrócę do niego wieczorem i zasiądę na kanapie z piwem w ręku. Sam. Bez seksu ani dziewczyny w skąpych ciuszkach. Bez dzieci, bez żony, nikogo. Dzieci wcześniej też miały mnie gdzieś, żona wolała pracować, niż spędzać czas ze mną... – Wzruszył ramionami. - Jakby nic się nie zmieniło. Ale teraz nie ma jej.

Stuknęły drzwi. Obaj obejrzeli się. Podszedł do nich student, przywitał się, zapalił papierosa, ale po chwili odszedł dalej, jakby zrozumiał, że przeszkadza.

Niektórzy nawet w młodym wieku są już dojrzali, pomyślał John.

- Dla niej byłem kimś ważnym. I to fakt, na uczelni to jasna sprawa. Przecież jestem profesorem! - zaintonował uroczyście. - Ale ona poznała mnie też tam, w domu. Gdzie byłem zwykłym facetem, mężem, ojcem... Z autem do wymiany, kilkoma kredytami na karku, łysiejącą głową! - Poklepał się po głowie. - Rwą kulszową i biodrem po operacji... A mimo wszystko, podobało jej się to. Ja jej się podobałem! Ta uczelnia stawia nas w świetle, czy tego chcemy czy nie! I inaczej... - spojrzał na Johna - ... no, ty może nie, ale ja na pewno, nie miałbym szansy na taką dziewczynę! Nawet bym z nią nie zagadał! A co dopiero... mógł jej pożądać! I... robić z nią to wszystko. Razem. W zgranym duecie.

Westchnął. John miał wrażenie, że Jerry poczuł ulgę, wyznając mu to wszystko w końcu. Jakby tylko na to czekał. Może miał do niego żal?

- I co się z nią stało?

- Przeniosła się. Nie wiem gdzie. Kontakt się urwał. Nawet nie zdążyłem jej przeprosić, a przecież nie miałem jak sprawdzić dokąd...

- Ale ja mogę - odparł nagle John.

Jerry wyprostował się i zmierzył go wzrokiem.

- Mówisz poważnie?

- Tak. Mogę to sprawdzić.

- Wiem, że możesz, ale John... - zaczął, nagle jednak urwał. Przyjrzał się Johnowi z bliska, dokładnie mierząc go wzrokiem. - Ale czemu?

- A czemu nie?

- Może dlatego, że John Charmer od zawsze głośno zakazywał takich relacji.

- To nie ja ich zakazywałem, tylko regulamin...

- Pierdolenie – skwitował Jerry. – Ty jesteś regulaminem. Każdy to wie. – Zamachnął ręką do Johna, a ten od razu poczęstował go papierosem. Obaj zapalili. – Pierdolenie kotka za pomocą młotka.

- Obowiązywał... - zaczął John, ale urwał. - Regulamin nadal nas obowiązuje, ale...

- Pieprzyć regulamin, John. Znam cię. Wiem jaki jesteś i co myślałeś, jeszcze rok temu. - Zmrużył oczy i popatrzył na Johna badawczo, a ten szybko odwrócił wzrok. – A więc miałem rację. A przez chwilę sądziłem, że się myliłem. Że może coś mi się tylko... zdawało. Szukałem różnych wymówek. Pracujecie razem, torbę mogłeś mieć w gabinecie, nie miała jak się spakować i dałeś ją jej... - Zaciągnął się i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. – Naiwny jestem, co nie?

- Na pewno bardzo spostrzegawczy.

Jerry przez chwilę przyglądał mu się. Ale John nie odwzajemnił spojrzenia. Nie musiał. Wszystko było już jasne.

- A więc ciebie też to spotkało. Odpowiedz, nikomu nie powiem. Teraz już wiem. Dostałem za swoje. I już rozumiem, jak cenne są takie właśnie... chwile. Bo czy nie tym one dla nas są? Chwilami, które można stracić od tak? – Uniósł palce i pstryknął nimi w powietrzu. – To ona, prawda?

John chciał znowu się oburzyć, zawołać, że nie, że nigdy w życiu! Ale nagle... coś w nim pękło. Odchylił się do tyłu, zaparł rękoma o ławkę. Mógł zrzucić ten ciężar, zwierzyć się i dowiedzieć... może tak mógłby dowiedzieć się, co ma dalej począć.

- Wiem, że panienek w roku to miałeś więcej niż miesięcy w kalendarzu - kontynuował Jerry. – Ba, w miesiącu miałeś więcej! A co dopiero w roku! Większość babek z uczelni znałem. Przecież to pracownice! Ale nie wszystkie nimi były. I zastanawiałem się nieraz... Patrzyłem w szkole po twarzach... no wiesz – zniżył głos do szeptu – studentek, ale żadnej nie rozpoznałem... A ty opowiadałeś mi czasem, że gdzieś wychodzisz, na drugi dzień znowu, a to ktoś cię odwiedzał... to brzmiało jak randki, a nie... kolejne spotkania z tą samą dziewczyną, ale nie sądziłem, że to były...

- Bo nie były - wtrącił szybko John. - Nie wtedy.

- A teraz?

John odchylił głowę i zaśmiał się z własnej niemocy.

- Jest... jedna.

- Więc to ona? – podchwycił od razu Jerry. – Dziewczyna w obcisłej sukience, z twoją torbą na ramieniu? Zgadłem?! Dobry Boże, więc jednak studentka?!

Obaj obejrzeli się. Na szczęście w pobliżu nie było nikogo. Student ulotnił się. John odetchnął z ulgą. Już zapomniał, że jego kolega lubi się nadmiernie entuzjazmować i wykrzykiwać, kiedy tylko uzna, że trzeba. Ale tym razem Johnowi nie spodobał się ton jego głosu. Ta... wylewająca się z niego ekscytacja. Odniósł wrażenie, że Jerrego podniecało samo myślenie, że John mógłby robić to ze studentką. A może fakt, że złamałby regulamin, który przecież sam ustanowił...?

A może przypomniało mu to, jego własną dziewczynę? Tę, którą stracił?

Skinął, nie bardzo wiedząc, co więcej mógłby zrobić. Domyślał się, że Jerry nie odpuści. A i tak miał już dowody.

- Spałeś z nią? - zapytał szybko Jerry, a kiedy John nie odpowiedział, dodał: - A seks? Było już coś? Robiliście to?

John zwrócił uwagę, jak kolega skonstruował pytanie. Nie zapytał czy John ją posuwał, bzykał, rżnął jak zwierzę, jak gdyby była przedmiotem... jednym z wielu, ale zapytał, czy robili to... razem.

Ponownie skinął. A kiedy tylko to zrobił, Jerry klasnął gromko w dłonie i zatupał stopami. Zupełnie jak dziecko.

- Wiedziałem! Kurwa, wiedziałem!

Parsknął śmiechem, a John dodał szybko:

- Wylecę za to.

- Nie, ja nikomu nie powiem. – Jerry uderzył się pięścią w tors, a jego brzuch zafalował jak wzburzone morze. – Przysięgam! Teraz nikomu! Nigdy! Dostałem już nauczkę! Do grobu to wezmę! Tylko na uczelni nic, rozumiesz? Nic!

John spojrzał na niego.

- Ale co nic?

- Zero kontaktu, żadnych spojrzeń, podszczypywania, uśmiechów. NIC! – krzyknął kolega i poderwał się. – Wiem, co mówię. A już widziałem cię w akcji. Pierwszy dzień, a ty już biegasz za nią, jak pies!

- Musiałem! Ta bestia grasuje!

- Pierdolić bestię!

- Sam nie chciałeś iść tamtędy!

- Wiadomo! Ale przecież ona nie była sama! – Wskazał ręką za siebie. Na szumiący las. – Co, akurat ją miałaby porwać?!Upatrzyła ją sobie?! Raczej nie rzutuje w takich walorach urody, jak my!

John zasępił się. Wiedział, że kolega miał rację.

- No dobra – odparł na odczepnego John.

- Żadnego tuptania za nią! Podglądania z wyższych pięter!

- Acha...

- Mówię serio! Inaczej to wypłynie! – odparł Jerry. Westchnął i opadł na ławkę. Popiół na jego papierosie urósł do pokaźnych rozmiarów.

- To może lepiej to ukrócić już teraz... - wyszeptał John. Wcale tego nie chciał. Już dawno porzucił tę myśl, ale był ciekaw odpowiedzi kolegi.

Jerry popatrzył na niego ze zdziwieniem.

- A byłbyś w stanie to zrobić?

John zadumał się. Myślał o Annie. O tym, co było, co robili, co ich połączyło i myślał o tym, co jej wyznał... Nie musiał o tym myśleć. Znał odpowiedź. Ale mimo wszystko, myśli same do niego napłynęły.

- Nie.

- To był jeden raz?
- Nie...

Jerry zrobił duże oczy.

- Od dawna?

- Kilka miesięcy.

Jerry wzdychał z takim ożywieniem, że John przez chwilę obawiał się, że siedzący tuż obok kolega zejdzie na zawał.

- I jest warto, co? - zapytał nagle Jerry. - Jest tego warta, co? Tych nerwów, obaw, obracania się za siebie... Jest warta, co nie?

- No jest.

Skończyli palić. Chwilę jeszcze siedzieli razem, a w końcu John odprowadził go do głównego budynku. Przystanęli przy drzwiach.

- Wchodzisz? – zapytał Jerry.

- Nie – odparł John i pokręcił głową.

- Wracasz po nią – odparł Jerry, a John skinął. – Mimo wszystko, co ci powiedziałem. Chcesz sam napytać sobie tej biedy?

- Wolę taką, niż inną.

Powiódł wzrokiem po lesie i błyszczącym nieopodal jeziorze, okrytym kłębiastą mgłą. Teraz przypominała bardziej chmury, niż kożuch. Czuł na sobie spojrzenie kolegi. Oceniające. Miał nadzieję, że tym razem jednak, może mu zaufać. Tym bardziej po tym, czego sam doświadczył.

- To chyba coś więcej... niż tylko seks – powiedział nagle Jerry. – O wiele więcej.

- Może? – odparł John i wzruszył ramionami. – A może to wszystko, czego kiedykolwiek pragnąłem. Ale co z tego? Mam tak zjebane życie, że za chuja tego nie naprostuję.

- A co byś chciał naprostować?

- Ujawnić to! Powiedzieć światu o nas i pierdolić wszystko inne! – Zgrzytnął zębami. – Ale nie mogę!

Czoło Jerrego przeszyły poziome, głębokie jak rowy wodne na polach, zmarszczki. Jego twarz, a szczególnie spojrzenie, wyrażało zszokowanie.

- Chciałbyś ujawnić wasz związek?

- Tak! Czemu nie?! – John pokręcił głową i wsunął do ust kolejnego papierosa. Nie miał pojęcia ile dziś wypalił. Ale na pewno dużo. – I tak mieszkamy ze sobą.

- Mieszkacie ze sobą?!

- Tak.

- Ale... - Jerry złapał go za ramię i odciągnął dalej. – Jak? Przecież nigdy nie chciałeś się wiązać? Sam fakt, że się widujecie od miesięcy mnie zadziwił, ale...

- Nie ciebie jednego – odparł John i wzruszył ramionami. – Ale tak jest.

- Ale to ryzyko!

- Słuchaj, kiedy ją poznałem, to nie wiedziałem, ok? Totalnie. Dowiedziałem się, że jest studentką... jakiś tydzień temu! Może więcej! – Pociągnął papierosa. – Jebać to!

- Czekaj... - Jerry pochylił się i wyszeptał: - Nie wiedziałeś?

- Nie.

- To czemu tego nie zgłosisz?

- Co? Komu?

- No, skoro nie wiedziałeś... - Urwał. - A co z twoją żoną?

- Rozwodzę się.

- To tym bardziej!

- Hola, hola. – John pociągnął znowu papierosa i pomachał ręką. - Za nim rozwód ruszy i się domknie...

- A kogo to obchodzi! Jeśli oficjalnie powiesz, że się rozwodzisz, masz nową wybrankę serca, i do chuja, nie wiedziałeś, że jest studentką... A połączyło was uczucie...!

- To co? Do kogo miałbym pójść?

- A połączyło was? Uczucie?

Jerry znowu pochylił się i zajrzał mu w oczy, jakby chciał z nich odczytać odpowiedź. John, niechętnie, ale skinął.

- Pierdolę! Nie wierzę! – zawołał. – John Charmer, zakochany w...!

- Cicho! – krzyknął John i pacnął wyrywnego kolegę lekko w ramię. – Powiedz lepiej, do kogo mam iść?

- Do jedynej kompetentnej w tych sprawach osoby – powiedział ochoczo Jerry, a John zasępił się. Nie miał pojęcia, o kim mówił. – Ja bym poszedł do ciebie w takiej sytuacji. A ty, do... Jacka Travisa.

- Co?

- To jedyny pracownik wyższego szczebla, który nie jest twoim podwładnym. On może przedstawić twój problem radzie. – Pokazał oczami na niebo i zagwizdał. – A oni niech oceniają sobie. Ale będą już wiedzieć. I zapewniam cię, że nic nie zrobią. Na pewno zabiorą ją z twoich wykładów, ale...

- Nie mam już wielu wykładów i nie wykładam na pierwszym roku.

- To dopasują wasz plan na kolejne lata, jeśli nadal... będziecie razem. A nawet jeśli nie, to i tak to zrobią. A kwestię podań, przez nią składanych i decyzji związanych z jej nauką i tym podobne, trele morele – przyłożył kciuk do nosa i poruszał palcami, jak dziecko przedrzeźniające dorosłego - przejmie nie kto inny, jak Jack Travis.

- Ale... - John pociągnął papierosa. – Skąd ty to wiesz?

- Czytałem o tym, chłopie. Przecież sam miałem taki problem.

John podszedł do murku, oddzielającego przejście od budynku szkoły i postawił na nim stopę. Rozmyślał szybko. Zastanawiał się. Czy to byłoby aż tak proste?! A co z radą dyrektorów?!

- To się może udać?

- No pewnie!

- Ale nie wiemy, jak zareaguje góra...

- Widzieli gorsze rzeczy w twoim wykonaniu – odparł Jerry i zaśmiał się. – A jak chcesz, to zagadam ze Stonem.

- Ze Stonem?

- No.

- Ale on się nigdy nie odzywa. Zasiada w radzie, ale... milczy.

Jerry pokręcił głową i znowu się roześmiał.

- Jakbyś nie wiedział, że najlepiej działa się właśnie zza kurtyny, John. – Popatrzył na niego z politowaniem. – I to ty, dyrektor, który od dawna dokładnie to samo praktykuje.

- No dobra. Pogadaj z nim.

- Ok, nie ma sprawy.

- A ja zdobędę dla ciebie namiary na twoją dziewczynę.

Jerry cofnął się i zmierzył Johna zszokowanym spojrzeniem. I przez moment John nie wiedział, czy kolega się ucieszył, czy wystraszył jego propozycją.

- Mówisz poważnie teraz?

- Tak – odparł John i wyciągnął rękę, a Jerry od razu ją uścisnął. – Męska obietnica.

- Stoi.


4

John wrócił górą na miejsce, które obrał sobie wcześniej jako swój punkt obserwacyjny. Chciał zaczekać na Annę. Odprowadzić ją, choćby wzrokiem. Upewnić się, że nic jej nie grozi. A kiedy wrócą razem do domu, opowie jej o wszystkim! O koledze, którego spotkał! Wolał nie mówić kogo konkretnie, by Anna nie nastawiła się nieodpowiednio do profesora, którego dopiero poznała. Ale opowie jej wszystko! Może nie ze szczegółami, ale wyzna jej o rozmowie, jaką odbyli! O nadziei, która niespodziewanie na nich spłynęła! I o przyszłości, jaka być może czeka na nich tuż za rogiem! O ich wspólnym życiu! Razem! Jawnym i nareszcie całkowicie legalnym!

To wszystko znajdowało się w zasięgu ręki! Wystarczyło, by tylko po to sięgnął!

I wtedy to usłyszał. Szelest. Łamiące się gałązki.

Zamarł i zastygł. Ptaki się poderwały, a wrony zaskrzeczały. Miał wrażenie, słyszał czyjś... oddech. A raczej sapanie. Kroki się zbliżały. John był już pewien, że cokolwiek to było, znajdowało się tuż za nim.

Nie ruszał się. Przestał nawet oddychać.

Bał się. Po raz pierwszy od lat, przestraszył się tak bardzo, że aż znieruchomiał. Kolejne fale ptaków zerwały się z drzew. John widział kątem oka jak studenci opuszczali budynek i powoli zmierzali do głównego gmachu szkoły. I modlił się, by Anna jak najszybciej weszła do środka. Choć nie bardzo wiedział, do kogo się modlił.

Usłyszał warkot, zmieszany z szelestem liści i skrzekiem ptaków. I już wiedział, że nie jest sam. Ale nic nie następowało. Bestia nie atakowała. Czyżby ona też, na coś czekała?

Przez chwilę John miał wrażenie, że to tylko jego umysł spłatał mu figla. Warczenie ucichło. Kroki ustały. Ale wtedy znowu to usłyszał. Dyszenie. Przeciągłe i ciężkie. Poczuł ciepły, ale śmierdzący powiew na karku. Podobny do zapachu zepsutego mięsa.

Żołądek podszedł mu do gardła. Ale zniósł to.

Tuż za nim pękła gałązka. John aż zadrżał. A potem pękła kolejna i kolejna. Coś się zbliżało. A może oddalało. Nie wiedział.

Usłyszał świst. Ledwie słyszalny. I wtedy coś poderwało się tuż za nim. John zdał sobie sprawę, że cokolwiek to było, siedziało za nim. Dokładnie za nim. Przypatrywało się mu, kiedy on spoglądał na studentów. Nie przyszło później. To już tu było.

Czekało.

I nie było samo.

Dyszenie się wzmocniło. Narastało. Gałęzie znowu zaszeleściły. Kroki się oddalały. Ciężkie, jakby sam słoń spacerował za nim. John chciał obrócić głowę, ale nie mógł – znieruchomiał. Bał się choćby drgnąć. Ogarnął go atak paniki. To, z czym kiedyś tyle lat walczył.

Anna wspinała się po schodach. Nacisnęła na klamkę. Weszła do budynku. Zniknęła mu z oczu. A kroki oddalały się coraz bardziej. Już ledwie je słyszał.

Kroki bestii i człowieka.

Tego był pewien.

Kimkolwiek... czymkolwiek był potwór, istniał człowiek, który nim kierował.

John nie czekał dłużej. Zsunął się z wzniesienia, a potem puścił się biegiem. Złapał za komórkę i zadzwonił do Kollevora.

- Tak, John?

- To tu jest, Will! W szkole! W lesie!

- Co ty mówisz?! – odparł detektyw, a John wyczuł w jego głosie nutę zwątpienia.

- Jest na terenie mojej szkoły, Will! Słyszałem to! – wysapał John. Teraz pędził już ścieżką, w kierunku głównego wejścia do szkoły. Po drodze mijał zaskoczonych studentów.

- John, to niemożliwe. Musiałeś się przesłyszeć.

- Przesłyszeć?! – ryknął John i zatrzymał się na środku chodnika.

- Jestem właśnie na miejscu kolejnej masakry, John! Włącz telewizor!

- Przecież to się mogło przemieścić!

- Ale nas nie ma w Beaver, John! Kolega do mnie zadzwonił! Jestem w Chart! Siedemdziesiąt kilometrów od was!

- To co z tego! Może porusza się szybciej niż myślimy! Wszędzie tu pełno lasów!

- Ale to się stało niedawno! Ktoś ich przepłoszył! Ta dziewczyna... jeszcze żyła, kiedy przyjechaliśmy!

- Jeszcze? – zapytał John.

Sapał jak pies. Po twarzy skapywał mu pot. Sam nie wiedział, czy ze zmęczenia czy może ze strachu. Wszystko się zamazywało, stawało niejasne. Słowa Willa mieszały się z tym, czego sam przed chwilą doświadczył. Ale słyszał bestię. Wiedział o tym. Był tego pewien!

Will odpowiedział, ale z telefonu dochodziły jedynie niewyraźne sylaby. Jak w szkole, kiedy nauczycielka uczy nas wymowy. John nie trzymał już telefonu przy uchu. Opuścił rękę i wpatrywał się w grupki studentów opuszczających szkołę. Każda zmierzała w innym kierunku. Studenci wychodzili z głównego gmachu. Musiały to być niedobitki, które skończyły już zajęcia, ale nie śpieszyło im się z powrotem do domu. Śmiali się, rozmawiali i niczego nie podejrzewali. Na pewno słyszeli o morderstwie, ale... dopóki to nie dotknie ciebie samego, bagatelizujesz zagrożenie. Nie było ich dużo. John wyłapałby ich bez problemu. Każdego poinstruowałby, co mają robić.

I taki też miał zamiar.

Wiedział, że Anna była bezpieczna. O nią nie musiał się niepokoić. Przynajmniej nie teraz. Miała kolejny wykład. Ostatni. A potem ten cholerny teatr! Nie, wiedział, że do tego nie dojdzie. Nie w tej sytuacji. Musiał działać! I pieprzyć Raya! Sam ją odwiezie! Zapakuje ją do auta i zabierze do Ogrodów! Od razu! Natychmiast!

Wbiegł na parking. Ale najpierw musiał zająć się rozchodzącymi się grupkami studentów, a potem ostrzec ochronę, zebrać uczniów w bezpiecznym miejscu, jak najdalej od tego przeklętego lasu...

I wtedy zagrzmiał dzwonek.

Alarm przeciwpożarowy.

- John?! John?! – wołał Kollevor, a John przysunął znowu aparat do ucha. – Coś ty narobił?! Uruchomiłeś alarm?!

- Przecież to nie ja!

- Studenci powinni zachować spokój! A teraz rozbiegną się na wszystkie strony! Jeśli naprawdę jest jakieś zagrożenie...

Ale John już go nie słuchał. Po prostu patrzył. Przez oba wejścia do budynku zaczęły wylewać się potoki studentów. Niektórzy byli przerażeni i zaniepokojeni, ale większość roześmiana. Wyleźli na schody. Nikt nie skupiał się na dotarciu do miejsca zbiórki, które oznaczone było na rogu parkingu.

Rozpoznał Jerrego. Nawoływał studentów. Machał rękoma. Wskazywał miejsce zbiórki. Powoli ruszył w tym kierunku, nadal zerkając za siebie i wykrzykując do otaczających go młodych ludzi. Szedł w stronę rogu parkingu, który znajdował się tuż przy lesie.

Serce Johna zabiło mocniej. Chciał krzyknąć. Zawołać. Biec.

A wtedy ujrzał Annę. I jej imię wypełniło jego głowę. Zajęło myśli. Nie myślał już o nikim więcej, nie dbał o nikogo więcej.

- Anna... Tylko nie to. Nie to, kochana... Błagam...

Jerry zamachał do niej. Podbiegła do niego. Weszli na schody i ramię przy ramieniu, kierowali się schodkami w dół. Jerry co chwilę nadal obracał się i wołał do studentów. Ale ci ich mijali. A Anna i on samotnie oddalali się na miejsce zbiórki. Wkrótce kolejni studenci i pracownicy dołączyli do nich. Szli leniwie, powoli, tuż za Anną i Jerrym. W tle słychać już było syreny strażackie. A wśród nich John usłyszał coś jeszcze. Jeden dźwięk, który mieszał się z rykiem syren.

Warkot.

Narastające warczenie.

Przeciągłe. Zbliżające się.

Johnowi zaschło w ustach. Ręce zaczęły mu drżeć, nogi się pod nim ugięły. Był za daleko. Wiedział o tym.

Ale mimo to, puścił się biegiem. Wpadał na idących w przeciwnym kierunku studentów. Przeskoczył przez murek. Susami pokonywał schody.

Nie odrywał oczu od lasu. Od niespokojnie falujących gałęzi.

Ptaki poderwały się w górę. Zupełnie jak wtedy. Rozległ się pisk wron, huk syren i warczenie... Stojące na schodach dziewczyny zaczęły krzyczeć. Ludzie, niczym spłoszone bydło, zaczęli zbiegać po schodach. Prosto na Johna.

John zderzył się z kilkoma osobami. Jedną, czy dwie nawet wywrócił. Ale nie miał czasu by pomóc im wstać. Biegł dalej. Nie widział już Anny. Ani Jerrego. Byli za daleko, a ludzi było zbyt wiele.

I wtedy rozległ się ryk. Przerażający ryk, który przyćmił wszystko inne. I wszystko stanęło. Ludzie, wrzask ptaków, nawet szum drzew. Jakby czas się zatrzymał. A potem ich miejsce zajęły przeraźliwe wrzaski. Nie tylko kobiet. Ale i mężczyzn. Jeden krzyczał bardziej, mocniej. Wydzierał się wniebogłosy.

John zadyszany wspiął się po schodach. I ujrzał Raya, który stał przed Anną. Osłaniał ją ciałem. Stał pochylony, ale nie odrywał oczu od lasu. Kurtka na jednym ramieniu zwisała mu luźno. John od razu zrozumiał czemu. Brakowało mu ramienia. Jerry leżał przed nim. Anna krzyczała. Stojący za nimi pracownicy i studenci cofali się. Patrzyli na las. I nagle z drzew wyłoniło się coś. Najpierw John wziął to za cień. Ale potem rozpoznał długi gładki ogon, jak u kota. Falował w powietrzu, niczym bicz. Szpiczaste uszy. Brązowawe futro, z wyżartymi albo wygryzionymi miejscami. A we łbie białe świecące plamy i resztka ramienia Raya wystająca z paszczy...

A potem już tylko ciche cykanie.

I znajomy świst.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro