Rozdział 17 Ludojad [18+]

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1

Pieniędzy starczyło na długo. John nie musiał przynajmniej tym się zamartwiać. Ale choć stale odwlekał myślenie o koszmarze, który im zagrażał, czas biegł nieubłaganie. Sześć miesięcy miało upłynąć niebawem.

Była połowa marca.

John wpatrywał się w naklejony na ścianie zegar dwunastogodzinny. Pokazywał dziewiątą dwie. Choć tego nie był pewien. Nie miał małej wskazówki, a jedynie szeroką odpowiadającą minutom. Za oknami było ciemno. Zapowiadała się dżdżysta noc. Gałęzie obijały się o okna, jakby chciał wejść do środka. Ale dla Johna czas się zatrzymał.

Uciekali.

Nie powiedział jej tego wprost, ale Anna domyślała się, że coś jest nie tak. Wybrał duży zapas gotówki. Zmieniali hotele, nie używali kart, ani telefonów komórkowych. Wszystko zostawili w skrytce. A sami wynajęli samochód i darli przed siebie. John nie szukał nowego domu, nawet na wynajem. Ani nie rozglądał się za pracą. I choć zapewniał ją, że chce zacząć od nowa i zostawić wszystko za sobą, stale zerkał za siebie. Im więcej dni mijało, tym bardziej robił się drażliwy i niespokojny. Bacznie przyglądał się każdej napotkanej osobie. Nie odpowiadał na uśmiechy czy zwykłe uprzejme zapytania, w stylu: jaką piękną mamy pogodę, nie sądzi pan? którędy do Mais? wie pan może, gdzie znajdę najbliższą pocztę? I tym podobne. Każda osoba, zwracająca na niego i Annę większą uwagę, stawała się z automatu podejrzana. A wtedy John pakował walizki i bez słowa wyjaśnienia Annie, wypożyczał inne auto i ruszali w drogę.

Znowu.

Anna początkowo sądziła, że John obawia się zatrzymania. Potem, że boi się ataku bestii. Myślała nawet, że chce odnaleźć złodzieja zwłok syna. Nie powiedział jej, że ta sama osoba odpowiadała za jego śmierć. Zadawała wiele pytań, a raczej podpytywała go, ale on nie mógł jej zbyt wiele zdradzić. A kiedy ataki ustały i jej zdaniem mogli wrócić albo chociaż spotkać się z przyjaciółmi i jej ojcem, a John nie zatrzymał się, tylko zrobił się jeszcze ostrożniejszy...

Przestała pytać.

Każdego dnia John przeglądał elektronicznie wydania gazet z Beaver i okolic. Szukał jakiejkolwiek podejrzanej wzmianki. Ale nie było nic. Bestia jakby zapadła się pod ziemię. Wszystko się skończyło. Ale John czuł, że była to tylko cisza przed burzą. Dwóch oprawców – jeden bestialski i szalony, a drugi pragmatyczny i żądny zemsty podążało ich śladem. Czuł to. Nie był w stanie tego wytłumaczyć, ale po prostu czuł to w kościach. Niepokój.

I trwogę.

Pozostawała jeszcze ona. Tajemnicza kobieta z gwizdkiem, o której mówił Ray. I gdyby powiedział to od tak, to John uznałby, że paplał głupoty, ale on zrobił to tuż przed śmiercią. Ostatnie tchnienie wydał, by ostrzec Johna.

Przed nią. I Mordem.

Ale John odnosił wrażenie, że to jej Ray obawiał się bardziej. I bestii, którą sterowała. Jerry opowiedział mu jednak o mężczyźnie, o Mordzie. O zwyczajnym mężczyźnie, z czarnymi oczami. Upiorze z potworem. To gdzie wtedy była kobieta? Czemu Jerry jej nie widział?

Z anonimowego telefonu, John kilkanaście razy próbował połączyć się z tajemniczym T, alias Cichym lub doktorem Sergiejem. Ale nigdy nie było sygnału. Jakby telefon pozostawał wyłączony.

Finn nie próbował nawiązać z nim kontaktu. Może dzwonił, ale John nie miał komórki. Sprawdzał jedynie pocztę i to w przejazdach, między miastami, a potem szybko obierał inny kierunek. Używał szyfrowanego połączenia z VPNem. Ale nie miał gwarancji, czy to wystarczy. Finn nie zostawił mu jednak żadnej wiadomości. Otrzymywał za to regularnie maile od Cynthi. Żaliła się na nowego szefa. Podobno w szkole zapanował nieład i chaos od kiedy miejsce Johna zajął p.o. dyrektora Stan Hun (p. o. czyli pełniący obowiązki).

Cieszyło go to. O dziwo, czytanie wiadomości od niej sprawiało mu największą frajdę. Rozpisywała się o nowych porządkach, metodach i systemie nauki, jaki zamierzał wprowadzić jego następca. Cóż, miał do tego prawo. Ale John wiedział, że mu się nie powiedzie. Po prostu to wiedział. Łapał zbyt wiele srok za ogon.

Zabawne, że dopiero w czasach kryzysu poznajemy, kto był naszym prawdziwym przyjacielem. Cynthia na pewno nim była. To od niej pierwszej dowiedział się, że śledztwo w sprawie morderstw zostało umorzone, z powodu niewykrycia sprawcy.

- John?

Aż wzdrygnął się na dźwięk własnego imienia. Anna stała w drzwiach. Na tle rozjaśnionego światłem korytarza wyglądała niczym anioł.

- Czemu siedzisz po ciemku? – zapytała i podeszła do niego.

- A tak jakoś... - Uśmiechnął się. Rozłożył ręce, a Anna opadła na jego kolana. – A ty czemu nie śpisz?

- Bo ty nie śpisz. – Zmierzwiła ręką jego włosy. – Myślisz o synku?

John zasępił się. Poniekąd tak, myślał o nim. Nie było dnia, by tego nie robił. Gdzieś tam istniał popapraniec, zwany Mordem, który wykopał szkielet jego syna i... Właśnie co? Po co mu on był? Chciał zastraszyć nim Johna? Powalić na kolana? Zmiękczyć go? Doprowadzić do szaleństwa? A może pokazać na co go stać?

- Niebawem rocznica... - szepnęła. – I na pewno chciałbyś odwiedzić jego...

Urwała. John spojrzał w jej oczy. Duże i śliczne, jak zawsze. Szmaragdowe. Ale teraz zmęczone. Inne, niż dawniej. Bardziej wyraziste i świadome. Słowem, doświadczone. Takich oczu nie dostaje się z urodzeniem. Takie oczy się nabywa.

- Ale sam mówiłeś, że nieważne gdzie jest grób, pamiętasz? – kontynuowała. - Nasi bliscy wiedzą, że o nich myślimy. Nie musimy stać nad ich mogiłą.

John ujął dłonią jej policzek. Był zimny. A ona nadal była blada i chudsza, niż kiedykolwiek wcześniej, kiedy ją znał. Została z niej sama skóra i kości, jakby to powiedział Finn.

Uśmiechnął się do niej.

- Pamiętam, kochana. – Zerknął na jej nagie nogi, a potem na stopy. Znowu nie założyła kapci. Miała na sobie tylko białą koszulkę z wyszytym na niej roześmianym kotkiem. Szeroką w pasie. Sięgała jej aż do kolan. – A gdzie masz kapcie?

- Pod łóżkiem – odparła i przewróciła oczami. – Usłyszałam trzask i od razu poszłam cię szukać.

- Trzask?

- Jakieś auto podjechało. Ktoś wysiadł, mężczyzna w kapeluszu, z dziewczyną...

John zerknął w kierunku okna. Ale nie chciał wzbudzać paniki. Wziął wdech. Znajdowali się w końcu w hotelu. A nawet nie. Były to prywatne apartamenty. John i Anna zajęli całą górę, podzieloną na dwa piętra. I do tej pory byli sami. No, nie licząc siwego gospodarza.

Tak, by Anna nie zauważyła, niby przypadkowo omiótł wzrokiem komórkę. Ustawił wyświetlacz tak, by nigdy nie gasł. Widział powiadomienia. Ale nie było żadnego z kamerek. Kiedy tylko przyjechali, John zamontował dwie w oknach z tyłu, gdzie miał zaparkowane auto i jedną tuż przed drzwiami.

Nazwał to schedą po Rayu. W końcu on pierwszy wpadł na taki pomysł.

Wolał wiedzieć, czy ktoś się zbliża. Starszy jegomość nie był zadowolony z dziwactw Johna. Ale cóż, sam miał swoje. Ubierał się w kalosze i wędkarski kombinezon, a w ręku codziennie ściskał wędkę, choć dookoła nie było żadnych jezior.

John sprawdził. Uznał, że to jedno z jego widzimisię. A może tęsknota za dawnymi czasami?

- No dobrze – powiedział w końcu. – Idziemy.

Objął Annę w pasie, a drugą rękę wsunął pod jej kolana i poderwał się. Nawet nie poczuł jej ciężaru. Była lekka jak piórko.

- Ale gdzie?

- Nakarmię was – odparł i wskazał wzrokiem na jej brzuch. – Maleństwo na pewno umiera z głodu.

- Przecież jadłam!

- Acha, na pewno.

Pokiwał głową, wydymając usta i zaśmiewając się na jej coraz to lepsze wymówki dotyczące jedzenia, zaniósł ją do kuchni.


2

Całował jej brzuch. To było coś, czego nie umiał sobie odmówić. I robił to każdego wieczoru, od kiedy dowiedział się, że Anna jest w ciąży.

Nosiła pod serem jego dziecko.

Spadła na nich ta wiadomość, niczym grad w letni dzień. Nie zabezpieczali się, to fakt, ale John tyle lat starał się o dziecko z Meridith, że poniekąd wątpił we własne siły. I obawiał się, co będzie, jeśli...

Ale i tak to robili. Ale inaczej, niż dawniej. Oczywiście, nadal zdarzało im się kochać jak wcześniej. Dziko, bez zahamowań. Anna nawet próbowała tego, co on najbardziej lubił. Czyli rżnięcia w gardło. Ale on już tego nie chciał. Zastanawiał się nawet, czy może się starzeje? Może z wiekiem brzydną takie zachcianki?

Chciał ją kochać. I kiedy to robili, patrzeć w jej oczy. Tulić ją do siebie. Mieć ją blisko, ciało przy ciele. Jak najbliżej. Nawet bez szpary ich dzielącej.

I tak też robili. Początkowo nie za często, bo John nie był w stanie. Przez ponad trzy miesiące od śmierci Meridith miewał, nazwijmy to, problemy. Kiedy zamykał oczy, widział dawny dom. A w snach nawiedzał go obraz byłej żony i rozrzuconych po podłodze kości synka...

Nie chodziło o to, że nie mógł. Mógł i próbowali, ale o wiele za rzadko. Oboje szybko tracili zapał. A zdarzyło się nawet, że kiedy w niej był, miał wrażenie, że robił to z manekinem. Anna tylko leżała, jak lalka dużych rozmiarów i nie ruszała się. Przyjmowała uderzenia, jak pięściarz. A w tym wypadku, pchnięcia jego członka. To tylko wzmocniło epizody jego męskiej niemocy. Można było określić ich stan depresją. John przeważnie przekręcał się wtedy na bok, tulił ją w ramionach i zasypiali. Od tak, bez niczego. Nawet nie rozmawiali o tym. Nie miał pretensji, że była nieobecna, a ona nie wyrzucała mu, że mu nie stanął. Oboje byli w końcu ranni. Ona cierpiała po utracie Raya i przeżywała własną żałobę. A John musiał stoczyć swoją walkę. Każde z nich, musiało zrobić to w pojedynkę. Tych wojen nie przeprowadza się wspólnie.

Na co dzień starali zachowywać się normalnie. Okazywali sobie czułość. John każdego poranka składał na jej wargach pocałunek, ale czasem miewał odczucie, że jest to nie na miejscu. Jak adorator, który pozwolił sobie na zbyt wiele.

Aż pewnej nocy, kiedy byli w podróży i leżeli obok siebie, niewinne pocałunki i przytulenia przemieniły się w coś więcej. Czuł, jak wbijała palce w jego kark, a jej nogi nerwowo podrygiwały. Szturchała, może nieświadomie, kolanami jego krocze. Podwinął koszulkę ponad jej piersi. Zacisnął zęby na sterczących, twardych sutkach. A kiedy jęknęła, odchyliła do tyłu głowę i złapała się drewnianej poręczy, zsunął spodnie i wszedł w nią cały.

Bał się, że ją uszkodzi. Była taka drobna i szczuplutka. Ale chciała więcej. I mocniej. Głębiej, szeptała mu do ucha.

I kochali się, jakby już nigdy mieli tego nie robić. Jakby świat nie istniał, a to co ich spotkało, zanikło. Naturalnie, bez nacisków czy pośpiechu. John miał wrażenie, że oboje to poczuli. Oboje byli gotowi. Anna wtedy już od miesiąca nie brała tabletek. A dwa miesiące później pojawiły się najpierw nudności. I zupełny brak apetytu. Zrobiła test. John kupił jej dwa kolejne. Dwa okazały się pozytywne. Wybrali się na badanie krwi. Oczywiście, anonimowe.

Potwierdziły się ich przypuszczenia.

A ucieczka zamieniła się w coś więcej. To już nie był tylko odwrót, ale walka o życie. Nie tylko ich, ale i dziecka, które Anna nosiła w sobie. Stawka się zwiększyła.

A teraz leżeli nago. Dopiero skończyli się kochać. John starał się robić to z nią jak najczęściej. Dziecko powinno wiedzieć, że jego rodzice darzą się miłością. Leżał niżej, trzymając głowę na jej brzuchu i czule ją w niego cmokał.

- John?

- Tak?

Podniósł głowę i spojrzał w jej oczy.

- Chciałabym sprawdzić pocztę... - powiedziała, wręcz proszącym głosem. W palcach ściskała fałdy kołdry. Jak dziecko, które coś przeskrobało i bało się do tego przyznać. - Gdybyśmy byli w drodze, znowu, to może...

- Dobrze. – Skinął. – Może jutro rano?

- Ale... nie boisz się, że...?

- Nie. – Pokręcił głową. – Ruszamy dalej, więc równie dobrze możesz rano sprawdzić skrzynkę.

- To znowu wyjeżdżamy?

- Tak.


3

John siedział na parapecie, przy uchylonym oknie. Z tej strony, pod osłoną gałęzi drzew nie mogli go dostrzec. Mężczyzna w kapeluszu, na oko grubo po pięćdziesiątce i młoda niewiasta w wieku może dwudziestu lat opuszczali przybytek. Skorzystali z niego tylko przez noc. Ach, westchnął John. To tylko po to przyjechali. Na jednonocną przygodę. Pewnie facet był żonaty i chciał poruchać młodą dziewczynę. A ona, może chciała kasy, a może... jego?

John pomyślał o Jerrym, ale szybko odrzucił tę myśl. A potem, chcąc nie chcąc, pomyślał o sobie i o życiu, jakie wiódł jeszcze niedawno – nim poznał śliczną dziewczynę, o kasztanowych włosach i szmaragdowych oczach...

Za nic w świecie, nie zamieniłby się z tym facetem. Za nic.

Słyszał jak robili to w nocy. Ściany mają uszy, powiadają. Ale nie tutaj. Kiedy Anna zasnęła, on wymknął się na korytarz, zszedł na parter i przemknął pod drzwiami prowadzącymi do ich apartamentu. Musiał mieć pewność. Ostrożność przede wszystkim.

Nie żałowali sobie. Teraz kiedy John pociągał papierosa i przyglądał się starszemu mężczyźnie, pomyślał, że facet miał zdrowie. Sapał. Musiał się nieźle napocić w nocy. Z trudem taszczył jej walizkę. Był pewien, że należała do niej. Mężczyzna raczej nie sprawiłby sobie takiej, oblepionej koralikami, w kolorze wściekłego różu. Kobiety, czy naprawdę nawet na jedną noc potrzebują aż tak wiele?

Odjechali. Rejestracja nietutejsza, zauważył John.

- Udało się! – krzyknęła Anna. Wbiegła roześmiana do pokoju, w rękach ściskając laptopa, którego tuliła do piersi.

- Poczekaj.

John wypuścił dym na zewnątrz, przygasił papierosa w popielniczce i szybko zamknął okno. Tylko tego brakowało, by Anna się zaziębiła. Nadal popalał, ale od kiedy dowiedzieli się o ciąży, robił to o wiele rzadziej i jak najdalej od niej.

Zeskoczył z parapetu.

- Pokaż – powiedział, a Anna podbiegła do niego.

Wziął od niej laptopa i spojrzał na maila.

- „Pani Charmer, chcemy uroczyście Panią poinformować, że została Pani przyjęta na Wydział Prawa Uniwersytetu w..."- przeczytał doniosłym głosem.

Uśmiechnął się szeroko, objął Annę w pasie, w drugiej ręce nadal trzymając jej komputer i ucałował ją w sam czubek głowy.

- Brawo! Gratuluję... - pochylił się i poczekał aż uniesie głowę i na niego spojrzy, a kiedy to zrobiła, cmoknął ją czule w usta - ...Pani Charmer.

Zachichotała. Nadal tak reagowała. Za każdym razem, kiedy zwracał się do niej w ten sposób. Nosiła jego dziecko i nazwisko. Choć to drugie dłużej. Pobrali się jeszcze w Beaver, kilkanaście dni po jego ostatniej rozmowie na parkingu z Finnem. Długo się wahał, ale ostatecznie nie poprosił go na świadka. Żałował, że nie są w Stanach. Najlepszym wyborem byłaby Alabama i zawarcie małżeństwa bez świadków, żadnej przysięgi i ceremonii. Szybko i bez szumu. Nawet rozmyślał, by wyjechać do Stanów. Kalifornię też brał pod uwagę, ale wtedy potrzebowaliby jednego świadka. Jednak rozważał Kalifornię z innego jeszcze powodu. To stan, który zezwalał na zawarcie małżeństwa poufnego, a ono nie wymagało żadnych świadków, ale zbyt wiele było z tym formalności. Ostatecznie zostali w kraju, a John zwrócił się do jedynych dwóch osób, które od razu przyszły mu do głowy – do Cynthi i Jacka Travisa. I ku jego zaskoczeniu, oboje zgodzili się od razu. Cynthia pomogła nawet Annie wybrać sukienkę, a kiedy ogarnęła ją panika w dniu ślubu, a żołądek podszedł do gardła, to Cynthia pobiegła za nią do łazienki. Trzymała jej sukienkę, kiedy Anna wymiotowała, a ręką odgarniała włosy z twarzy. Wszyscy myśleli, że już wtedy była w ciąży. Ale nie, nie była. Tak zareagował jej organizm. Widać, nie był w stanie znieść więcej wrażeń.

Pobrali się w Beaver, w Ogrodach, w obecności zanoszącego się płaczem Charlesa i ujadającego Do-ki'ego. Było ich tylko sześcioro. Ich dwoje, Cynthia, Jack, mężczyzna odprawiający ceremonię (który zobowiązał się do zachowania tego wydarzenia w tajemnicy) i Charles. I oczywiście Do-ki. Tego samego dnia zjedli tam uroczystą kolację, zamówioną ze znanej Johnowi knajpki, serwującej amerykańską kuchnię. No, potrawy angielskie też znalazły się w menu. I micha żarcia dla Do-ki'ego też. A kiedy wieczorem Charles podreptał do siebie, Cynthia i Jack wrócili do jego domu, a Do-ki hasał po terenie Ogrodów, John i Anna udali się do kwater. Był to jeden, z tych nielicznych w tamtym okresie razy, kiedy kochali się z radością, nie zaprzątając głowy tym, co ich spotkało. Euforia wygrała. Ale na krótko. Razem z powrotem szarej codzienności, wróciły wspomnienia i blask bijący ze zmiany przez nich stanu cywilnego przygasł. Wraz z nim, ich pożycie.

A Johna znowu nawiedzały sny i wizje zmarłego syna...

- Nie wierzę, że się dostałam!

- A czemu nie?! Przecież miałaś dobre oceny! I jesteś zdolną, bystrą dziewczyną...!

- Acha. – Anna przewróciła oczami. - I na pewno nie pomógł mi list motywacyjny od niejakiego Johna Charmera? Dyrektora znanej Szkoły Biznesu w Beaver?

- Byłego dyrektora – odparł, unosząc wysoko palec wskazujący. – I moja renoma już nie jest taka jak dawniej.

- Może i nie. – Wzruszyła ramionami. – Ale ludzie wiedzą kim byłeś. Twoje nazwisko jest nadal szanowane.

- Póki co. Tylko póki co.

Godzinę później, John zbiegł po schodach, chciał pożegnać się z właścicielem, ale go nie zastał. Anna pakowała ostatnie torby i lada moment mieli jechać dalej. Obszedł dom dookoła, ale choć przez ostatni tydzień gospodarz nie opuszczał lokum, teraz nigdzie go nie było. John rzucił spojrzenie po ścianie drzew nieopodal, kołyszących się na boki. Od czasu ataków, nie cierpiał lasów.

Unikał ich.

Brodził w błocie. Śnieg ustał już w lutym, a jego miejsce zajęły obfite opady deszczu. O tak, cudowna angielska pogoda. Przeszedł pod ogrodzone zadaszenie, gdzie mężczyzna trzymał kosze na śmieci. Musiał się pochylić, bo szopa miała niewiele ponad półtora metra wysokości i raczej nie spełniała wymagań dotyczących budynków gospodarczych. Narzędzia, wcześniej poukładane i starannie porozwieszane teraz leżały porozrzucane. Niektóre były połamane.

- Co do...?

John pochylił się, by lepiej przyjrzeć się ostremu przedmiotowi wbitemu w ziemię. Był to złamany trzonek od szpadla. Z jego ułamanej końcówki skapywała krew. John poderwał się tak gwałtownie, że aż uderzył plecami o metalowy śmietnik. Ten wywrócił się i narobił hałasu. John spodziewał się, że kundelkowaty pies gospodarza zaraz zacznie dawać koncert, ale nawet nie zaszczekał. A wtedy coś innego zwróciło jego uwagę. Spod złamanego szpadla wystawał ślad, a raczej jego część. Uniósł szpadel i ujrzał odbicie kociej łapy. Potężnej. Takiej samej, jaką widział sześć miesięcy wcześniej.

Serce podeszło mu do gardła. Obrócił się do drzwi i potknął o coś. Wyrżnął głową w deskę, podtrzymującą dach i zarył twarzą w mokrą od deszczu ziemię. Poczuł w ustach metaliczny smak. Uniósł rękę do światła i ujrzał, że cała pokryta była w czerwonej mazi. Przerzucił wzrok na zawartość przewróconego śmietnika i ujrzał to, czego już nigdy miał nadzieję nie widzieć. Flaki i fragment nadgryzionej ręki. Na jednym z palców widniał złoty sygnet. Od razu go rozpoznał. Taki nosił gospodarz.

Na klęczkach wygramolił się z szopy i wtedy ich ujrzał. Troje rosłych mężczyzn w maskach, takich samych, jak te, które widział w czasie ataku na Ogrody. I kobietę. Stali przy jego aucie. Kobieta, w obcisłym czarnym kostiumie, zapierała obcas na oponie jego auta. Choć niebo było pochmurne miała na nosie czarne okulary. Na ustach czerwoną szminkę. Żadnej maski.

Sięgnął do kostki, ale nim zdążył zacisnąć rękę na rękojeści noża, padł na ziemię, a jego głowę przeszył potężny ból. Słyszał chlupot kroków. A potem ujrzał eleganckie, czarne lakierki. Męskie. Noszący je mężczyzna zatrzymał się tuż przy jego twarzy.

- To ci nie będzie potrzebne.

- Poczekaj... - wychrypiał John, ale wtedy mężczyzna stanął na jego głowie i docisnął ją w ziemię. Usta i oczy Johna zalało błoto. Dusił się, kaszlał, pluł i starał złapać oddech.

- Nie wierć się. I tak jej nie pomożesz.

John obrócił głowę na bok, ale przez ziemię w oczach nie widział niczego. Wypluł błoto i wziął oddech. Tyle, ile tylko mógł.

- Zostaw... ją...

- Nie mogę tego zrobić. Okazała się niezwykle cenna w tej układance. – Zaśmiał się. – Ciekawe czy on o tym wiedział już wtedy? Jak myślisz?

- Mówisz o Seto? – John ponownie splunął, ręką otarł oczy. Teraz stopa mężczyzny dociskała do błota jego policzek. – Nie wiem gdzie on jest... Gdybym mógł, to oddałbym ci go!

- Oddałbyś mi go? – zapytał drwiąco mężczyzna.

John miał wrażenie, że już gdzieś słyszał ten głos. Znał go. Nie był mu obcy, ale za nic w świecie nie umiał go z nikim skojarzyć.

– A to ciekawe – kontynuował mężczyzna. - Zdradziłbyś Wielkiego Seto? Swój... pierwowzór?

John milczał. Jego komórka leżała obok. Widział wyskakujące na ekranie powiadomienia, jedno po drugim. I fragmentaryczne zdjęcia. Mężczyźni dotarli do piętra. Pokonali korytarz i byli tuż pod drzwiami. Tam, gdzie znajdowała się niczego jeszcze nieświadoma Anna.

- Zresztą, to już nieważne. Czas... - powiedział i nagle roześmiał się na cały głos. Zdjął stopę z głowy Johna. - Czas! Wyobrażasz sobie, kopio?! Rozmawiamy o czasie?! My?!

Napastnik zanosił się śmiechem, a John już wiedział, że kimkolwiek jest, na pewno ma nie po kolei w głowie. To szaleniec, a tacy są najgorsi. Są nieobliczalni, zdolni do wszystkiego.

Przesunął rękę niepostrzeżenie, ukrywając ją pod udem. Starał się sięgnąć do kostki.

- Dobrze wiem, że nie wiesz gdzie jest twój oryginał! Sam go znajdę! Ona jest kluczem! Zawsze była! Jebane dziecko wojny!

- Dziecko wojny?

Czy on mówi o Annie?

- Twoja luba.

John wiedział, że krzyki i błaganie nic nie pomogą. Obrócił się na plecy. Mężczyzna stał przed nim, zwrócony w kierunku okien. Poznał białe, wyprasowane na kant spodnie...

- To ty. Wiedziałem.

Doktor Sergiej spojrzał na niego.

- Wiedziałeś? – powtórzył po nim. – Czyżby?

– Jesteś Cichym. Kumplem Raya, który go zabił. Zdrajcą.

Doktor roześmiał się, a jego twarz wykrzywił szaleńczy uśmiech.

- Nie jestem Cichym! – zawołał. – Kiedyś miałem imię, własne imię, ale... - Zaśmiał się i machnął ręką. – To stare dzieje. Odległe. A ten kto je znał, zginął pół roku temu. Tylko on wiedział kim jestem. Tak naprawdę.

- Mówisz o... - zawahał się - ...o Rayu?

- Mój przybrany syn znał nie tylko moją historię, ale i... słabość. – Potrząsnął głową na boki, szczerząc idealnie proste i białe zęby. Aż bił od nich blask. – Ale nie rozumiał jej! Choć Cichy usilnie starał się zgłębić zakamarki jego spapranego, szczenięcego mózgu!

- Przybrany syn?

Doktor postąpił w jego kierunku.

- Już jest za późno. On nie żyje, a razem z nim zmarła moja tajemnica. Dlatego musiałem wrócić! Nie miałem pojęcia, że ona jest...! - Urwał i warknął jak zwierzę. – Gdybym wtedy wiedział... Ach! Ale skąd mogłem wiedzieć, że to ona! Miałem mieć więcej czasu! Czasu! Skąd mogłem wiedzieć! Była taka malutka...! Ale przecież ich rozdzieliłem! Dwa życia, dwa światy, dwie rodziny, dwóch ojców! Jakim cudem oni się spotkali?! Przecież dopilnowałem wszystkiego!

John zasępił się, ale milczał. Miał nadzieję, że doktor Sergiej powie więcej, albo chociaż zbliży się jeszcze bardziej, a wtedy...

- Przekazałem go mu i miał go pilnować! – kontynuował doktor. - Ale on, jak każdy z waszej rasy, spierdolił sprawę! A teraz... ugania się za własną zemstą! On! Nie ma pojęcia, czym jest prawdziwa zemsta!

Jego ręka nerwowo podrygiwała, jakby doktor miał jakiś atak. John śledził ją wzrokiem. Trzęsła się i ruszała, raz w jedną, raz w drugą stronę. Może doktorek chorował na coś? Miał Parkinsona?

Rozległ się krzyk. John wbił spojrzenie w okna. Niczego nie widział, ale słyszał jak Anna przeraźliwie krzyczała. Nie miał czasu do stracenia.

- Skoro nie jesteś Cichym, to kim, do diabła, jesteś?! Jak na takiego ważniaka, drżysz jak osika! – Zacisnął zęby. – To dlatego Finn odszedł! Zatrułeś mu głowę?! Zagroziłeś, że mnie zabijesz?! I gdzie twój kot?! Nażarł się i śpi?! Jesteś zwykłym popaprańcem, którego bawi zabijanie ludzi!

Doktor wbił wzrok w Johna. Ale jego oczy nie były czarne, jak przypuszczał John. To nie były oczy Cichego. Te były inne. Jasne. I bezkresne, jak ocean. Patrząc w nie, można było się zagubić. I ku zaskoczenia Johna, Siergiej pochylił się i przytknął nos do jego nosa. Już nic ich nie dzieliło. Pierwszy raz był tak blisko z innym mężczyzną. Ale nie mógł drgnąć, ani oderwać wzroku od jego elektryzującego spojrzenia. Ta bezkresność go wołała. Śpiewała jego imię. Niosła ulgę. Pocieszenie. I radość. Była jak rześki powiew, w upalny dzień.

Jak wytchnienie.

I już zrozumiał, co dostrzegł Finn. Może stało się to dlatego, że preferował tę płeć, a może doktor na niego pierwszy tak spojrzał. Urzekł go. Zaczarował. Jak kiedyś Anna jego. Zakochał się w jej szmaragdach, tak jak Finn w oceanie doktora. Jego spojrzenie było jak narkotyk. Jak obietnica.

I nawet John to poczuł.

A wtedy doktor przemówił.

- Jestem Mordem. To przezwisko nadał mi twój pierwowzór. Ale nie masz racji, nie bawi mnie zabijanie ludzi, jak to ująłeś. To prawda, robiłem to. Zabijałem, ale tylko dlatego, że głód trawił moje wnętrzności. - Uśmiechnął się, a John poczuł dziwny odór z jego ust. – I to ja zabiłem dzieci Seto. A potem je zjadłem.

John zadrżał. Miał wrażenie, że w oczach doktora zapanował nieład. Wir panoszył się w bezkresnym oceanie, który wcześniej go urzekł. Ale choć chciał się cofnąć i oderwać wzrok, nie mógł tego zrobić. Jakby połączyła ich niewidzialna nić.

- Co... zrobiłeś? – zapytał z niedowierzeniem John.

- I jestem mordercą twojego synka i posiadaczem jego... - cmoknął - ...resztek. Dobrze, że dłużej nie zwlekałem. Przynajmniej miałem co poobgryzać.

Johnem zatrzęsły drgawki.

- A ty, Johnie Charmer, nie masz pojęcia z kim zadarłeś. Ale przekonasz się. Jeszcze dziś. Kiedy zatopię zęby w jej brzuchu. – Wskazał ręką na okna. – I pożrę twojego kolejnego bachora. Bo żaden z was, ani ty, ani wasi następcy, nie może przeżyć. Nie dopuszczę, by Seto się rozmnożył. W jakimkolwiek ze światów.

John nie wahał się dłużej. Krzyki Anny telepały się po jego głowie, zmieszane z obrazami, jakie wypełniały teraz jego głowę. Mord zjadł dzieci Seto i jego...

Nawet nie umiał tego wymówić. Ale już wiedział, po co Mord zabrał zwłoki jego synka. Zacisnął palce na rękojeści noża. Mord nadal przytykał nos do jego nosa. To była jedyna okazja. Zamachnął się, celując w bok jego głowy.

I wtedy zastygł. Ostrze zatrzymało się tuż przed cienką skórą na głowie Morda, a on sam uśmiechnął się szeroko.

- Ups – powiedział.

John nie miał pojęcia, co się stało. Zastygł. Nie mógł ruszyć ręką, ani jakąkolwiek inną kończyną. Mógł tylko mówić.

- Co mi...? Jak...?

- A więc nie wiesz – powiedział Mord. Poderwał się i wyprostował. Rozłożył szeroko ręce. – Nie powiedział ci? Wielki Seto nie wyznał ci, co potrafię? Nie przygotował cię? – Roześmiał się, a John miał wrażenie, że całe jego ciało się śmiało. Drżało i trzęsło się, jakby doznało ataku. – Widać nie uznał cię za wystarczająco godnego starcia ze mną!

- Co?

Mord uniósł rękę i zasłonił usta, nadal głośno się śmiejąc. John słyszał kroki. Lekkie, ciche. Chwilę później ujrzał nad sobą kobietę w czarnych okularach.

- Zrób to teraz – powiedział, nadal podśmiewując się doktor. - A ja pójdę do dziewczyny.

- Nie wolisz by ona patrzyła?

- A po co? – Wzruszył ramionami. – A zresztą, może i racja. Zabierz go na górę i połóż na łóżku.

Kobieta skinęła, po czym od razu przyklękła przy Johnie. Doktor, alias Mord podał jej niewielki pojemnik, podobny do tych, które napełnia się moczem do badań.

Dźwignęła go bez trudu i przerzuciła przez ramię.

- Poczekaj, co ty...

- Potrzebuję twojej spermy – odparł doktor, idąc w kierunku domu i zerkając co chwila przez ramię na Johna. – Znaczy, to Sabrina jej chce. A ja muszę spełniać zachcianki swojej żony.

- Co?

- Próbowała z Seto, ale... z nim to jest niewykonalne. Strzela jak karabin i mnoży jak króliki, ale nie sposób zebrać jego nasienia. Jest zbyt sprytny.

- Czekaj, co wy...

- Moja mała zaraz doprowadzi cię do wrzenia, dyrektorze! – zawołał doktor i uśmiechnął się, oblizując wargę. – I przekonamy się, czy faktycznie staje ci na zawołanie! Zaraz wszystko będziemy wiedzieć!

Weszli do budynku. Na schodach natknęli się na jednego z mężczyzn.

- Szefie, chłopaki pytają czy mogą... - Mężczyzna pocierał palcami. – Wie, szef...

- Chcą ją zerżnąć?

- No...

John poczuł ucisk w brzuchu, ale nie mógł drgnąć.

- A gdzie ona jest?

- Związaliśmy ją. Do łóżka – odparł, a potem dodał szeptem. – Nagą.

- Niecierpliwi jesteście. – John widział jak doktor obrócił głowę i zmierzył wzrokiem mężczyznę. – A robiliście jej już coś?

- No... - dukał mężczyzna, a John nie odrywał od niego wzroku.

- Odpowiedz.

Kiedy mężczyzna spojrzał na doktora, zastygł. I nagle zaczął mówić, pewnym, śmiałym głosem. Jak lektor programów telewizyjnych.

- Trochę ją pomacaliśmy. Chciałem by wzięła do ust, nawet jej przytknąłem, ale bałem się, że mi odgryzie. Jest dzika jak zwierzę. Więc tylko spuściłem się, patrząc na nią, ale wytarliśmy ją od razu. Szef... ten drugi szef, nasz szef, nie pozwalał jej tknąć.

Oddech Johna wzrósł. Nie mógł zacisnąć zębów, ani pięści, ale sapał jak lokomotywa. I już wiedział, że ten mężczyzna w masce, będzie pierwszym którego zabije. A jego fiuta utnie i rzuci psom.

- Nie pozwalał? – powtórzył Mord. – Ale jego tu nie ma. Możecie używać sobie do woli.

Spojrzał na kobietę.

- Zmiana planów. Zabierz go do niej. Popatrzą sobie razem.

- Czemu?! – ryknął John. – Czemu to robisz?!

Mord spojrzał na niego. Kobieta obróciła Johna, tak by doktor widział jego głowę.

- Bo potrzebuję byś wezwał tu swój oryginał.

- Co? Przecież ja nie wiem, gdzie jest Seto!

- Ale on dobrze wie, gdzie ty jesteś. I będzie wiedział, że go potrzebujesz. Jesteście jednością. Obaj jesteście ostatni. I poczuje, kiedy zawyjesz z rozpaczy, a do tego potrzebuję jej, nieprawdaż?

Wskazał palcem na sufit.

- Kiedy z nią skończę, będziesz tak załamany, że nic więcej ci nie zostanie, niż wezwanie Wielkiego Seto. – Pochylił się i uśmiechnął szeroko, ukazując nieskazitelne uzębienie. - A wtedy on przyjdzie po mnie. A tym razem jestem gotowy.


4

- Nie staje mu.

Mord siedział na krześle i wodził wzrokiem po kroczu Johna. W końcu poderwał się.

- Myśli, że jest Seto. – Machnął ręką, patrząc na Johna. – A jest, ale tylko kopią.

Przeszedł przez pokój i stanął przez przywiązaną do krzesła Anną. Nie patrzyła na nich. Przez cały czas, kiedy kobieta próbowała pobudzić Johna ustami, trzymała głowę nisko, a oczy zamknięte.

- Dajcie ją na stół.

Mężczyźni poderwali się, jak na rozkaz. Złapali Annę, rozwiązali węzły i cisnęli ją na stół.

- Przestań! Zostawcie ją!

- Nie mogę, John. Potrzebujesz motywacji. Więc dam ci ją. Nie chcesz dać mi spermy, to pokażę ci, jak się to robi.

Stanął za Anną. Mężczyźni chwycili ją za ręce. Mord pchnął ją na stół i sięgnął do paska od spodni.

- Nie!

- Ach... - Westchnął doktor. – Wolałem ruchać Finna. Naprawdę. Wiesz, że wolę chłopców, John? Ale z kobietami też byłem. Musiałem. Miałem kiedyś nawet jedną...

Urwał.

Rozpiął rozporek, a chwilę później Anna wydarła się. John patrzył jak doktor Sergiej brał ją od tyłu.

- Tak się to robi, John! Przypatrz się! Mogłem zrobić to inaczej, ale cała frajda w tym, jak się szamotają! – Zacisnął rękę na szyi Anny. – Nienawidź mnie, John! Niech twoja nienawiść rośnie z każdym sztychem, który wbijam w jej pizdę! Patrz! Poczuj to! Tę jebaną niemoc! I nienawiść! Chłoń ją! Niech cię cała zaleje! I strawi twoje serce! Aż zostaną po nim same zgliszcza!

Anna wyrywała się, ale trzej mężczyźni trzymali ją za ręce. Po chwili doktor stęknął, a mężczyźni zarechotali. Wyszedł z niej i spojrzał na Johna.

- A teraz wy – powiedział do mężczyzn. – Jak i gdzie chcecie. Bierzcie ją. Skoro on nie chciał, to chociaż ona się zabawi. A potem zjemy kolację. – Klepnął Annę w tyłek i oblizał wargę. – Umieram z głodu.

- John!

I nagle Anna ożyła. Krzyczała, jak opętana. Jakby odzierali ją ze skóry. Wykrzykiwała imię Johna, błagała o pomoc. Ale nikt nie nadszedł z odsieczą.

Doktor Siergiej znowu zasiadł na krześle. Założył nogę na nogę i odprężył się.

Przyglądał się.

John nie mógł nic zrobić. Mord miał dość jego wrzasków, więc kazał kobiecie go zakneblować. Mógł tylko patrzeć, jak mężczyźni przenieśli Annę na podłogę. A potem jeden po drugim, na zmianę, gwałcili ją.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro