Rozdział 18 Diabeł

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1

John siedział w piwnicy, związany na krześle. Nie miał pojęcia gdzie jest Anna, ani co te potwory z nią robią. Mord mówił mu, że jeśli go złamie to będzie w stanie przyzwać Seto. Ale choć błagał o to i oddałby za to życie, nie wiedział jak tego dokonać.

Seto się nie pojawił. John wątpił, że ktokolwiek się pojawi. W końcu znajdowali się na odludziu. Sam wybrał to miejsce. A te bestie gwałciły Annę tak długo, aż straciła przytomność. Potem leżała już tylko jak lalka i to ich nie zadowalało. Chcieli zaczekać aż znowu się ocknie. Nim pojawi się ich szef. Ubrali ją, obmyli twarz z makijażu rozmazanego na jej policzkach i uczesali włosy. John siedział wtedy naprzeciwko niej. Patrzył, jak mężczyźni starali się posadzić ją na krześle. Jej głowa opadała na bok. A on patrzył na nią. Na swoją żonę. Kobietę noszącą pod sercem jego dziecko. I modlił się, by została nieprzytomna jak najdłużej. Gdyby tylko mógł...

Gdyby tylko mógł...

Słońce go oślepiało, wlatując przez niewielkie prostokątne okienko. Chowało się za drzewami. Musiało minąć kilka godzin. Nie miał na sobie koszuli, tylko same spodnie, ubrudzone i poplamione od krwi. Kiedy skończyli z Anną i chcieli go przenieść, wyrwał się. Jednego uderzył z główki, aż zakołysał się i padł na ziemię, a drugiego kopnął w krocze tak mocno, że ten zgiął się i przez dobrych kilka minut nie mógł się wyprostować. Ale mieli przewagę. Powalili go. I stłukli. Kopali go po całym ciele, głównie w odkryty brzuch. Kilka razy dostał w głowę. Nie był w stanie otworzyć jednego oka. W ustach czuł krew. Bolała go każda część ciała, najbardziej jednak głowa.

Teraz przesuwał palec po tytanowej obrączce. Chciał czuć jej kształt, wyżłobienia, cienki grawer. Na drugą połowę mojego życia, głosił napis.

Chciał pamiętać, co oznaczała. I do czego zobowiązywała.

Ona i John nie byli jedynymi, których złapali. Tego był pewien. Słyszał przeraźliwe krzyki, niepodobne do niczego innego. Świsty przypominające uderzenia bicza. Szczęk łańcuchów, a potem warkot. Znany warkot potwora. Był w domu. Może złapał kogoś. Mężczyznę. Ale jeśli nawet, to pastwili się nad nim. Torturowali go. Tylko po co? Czy ktoś jeszcze wiedział o nim coś, co mogłoby się przydać Mordowi?

- Gdzie ona jest?! – usłyszał donośny, męski krzyk. Zniekształcony przez odległość i otaczające go ściany. – Który?! Który?!

Padły strzały.

Jeden.

Drugi.

I dwa kolejne.

Odchylił głowę i wytężył słuch. Tuż nad nim rozległy się kroki. Ktoś złapał za klamkę. Do piwnicy wpadło światło.

- Nie idź tam – powiedział Mord. – Potrzebuję go żywego. A jeśli cię ujrzy, będziesz musiał go też zabić.

- Chcesz go wypuścić?!

- Póki nie wezwie swojego oryginału.

- Oszalałeś?!

- Ja? – zapytał drwiąco Mord. – To chyba ty chcesz, by ujrzał twoją twarz.

- A na co mam czekać?! – ryknął drugi. John starał się rozpoznać jego głos, ale nikogo mu nie przypominał. – Zabiorę Sandrę! A jego...! Jego...!

- Sandrę?

- Tak!

Zapadła cisza.

- Nie.

- Co?

- Ona zostaje. Potrzebuję jej, by go złamać.

- Po tym, co już jej zrobili?!

- Co jej zrobiliśmy – odparł spokojnie Mord. – Byłem pierwszym.

Ponowa cisza.

- Zgwałciłeś... ją?

- A to problem?

- Jak mogłeś...? – Urwał. – Przecież, umawialiśmy się... Ona... Wiesz, czego chciałem... Zgodziłeś się... Poznałeś moje warunki...

- Twoje warunki? – Mord zaśmiał się. – Przecież one się zmieniły. Nie na to się umawialiśmy. Anny nie było wśród twoich...

- Sandry! – wrzasnął mężczyzna. – I teraz jest!

Zapadła cisza. Dobiegł go dźwięk kroków. Lekkich, szybkich, kobiecych. Słyszał stukot obcasów.

- On nic nie powie.

- Jesteś pewna? – zapytał Mord.

- Całkowicie.

- Więc do niczego się nam już nie przyda – odparł stanowczo. – Idźcie. Spotkamy się u mnie. Ale wieczorem. I... złap coś po drodze. Jakąś jego byłą. Dobijemy go, a ja się w końcu najem. Niech sprawa ożyje! Ciekawe co zrobi Beaver, kiedy ujrzy kolejne ciało?! A wysłałaś do szkoły list?

- Tak.

- No to, tym bardziej! – Klasnął. – Wszystko zgodnie z planem.

Kobieta odeszła. John słyszał jej kroki, znikające na schodach. A tuż za nimi znajomy warkot. Bestia poszła z nią.

- Zabieram Sandrę.

- Nie mogę ci na to pozwolić.

- Przecież już tyle jej zrobiłeś! – ryknął mężczyzna. – A ja... mimo wszystko...

- Mimo wszystko, co? – zapytał przyciszonym głosem Mord. – Zamierzałeś mnie zabić? Jak te twoje kundle? To proszę, spróbuj.

Zapadła cisza.

- Jak mogłeś... jej to zrobić...? – wymamrotał płaczliwym głosem mężczyzna. – Jej?!

- Przecież jej nie zjadłem, czyż nie! – odparł doktor z wyrzutem, a John widział jak jego cień na schodach rozłożył szeroko ręce. – Zresztą, ona żyła z nim przez kilka miesięcy. A obaj wiemy, z czego on jest znany. Rżnął ją na okrągło i na pewno nie był delikatny! Prawdę mówiąc, to z nami powinna była poczuć frajdę! Dogodziłem jej! To dla niej zaszczyt!

- Zaszczyt?

- Ach, dobra – odparł Mord.

John śledził wzrokiem, jak cień się poruszył. Machnął ręką. Cofnął się.

- Wychodzisz?

- Tak.

- A co z nim?

- Chcesz go? – zapytał doktor. – Ale musisz trzymać go żywego. Tylko on może wezwać tu Seto. Jeśli zginie, będę musiał znowu uganiać się za nim po wysypiskach, a nie mam na to czasu.

- Chcę... - Urwał. – Sandrę.

- Nie dam ci jej. Jeszcze nie teraz.

- A kiedy?

- Rób, co robiłeś. Wszystko idzie zgodnie z planem. A kiedy zjawi się Seto, dziewczyna będzie twoja. – Mlasnął. – Nawet on. Jestem w stanie z niego zrezygnować. Choć... nie powiem, z trudem mi to przychodzi. Nawet teraz. Miałem chrapkę na tę jego legendarną spluwę. Gdyby twoi chłopcy go nie pobili, inaczej ten dzień by się potoczył, ale brzydzi mnie, kiedy jest taki... upaskudzony.

- I ty to mówisz? Ty, który zjadasz ludzkie mięso?

- Przy jedzeniu każdy się brudzi! Ale w tym sprawach, mam pewne... zasady. – Mord przymknął drzwi. Ich głosy nagle zrobiły się o wiele bardziej odległe. – To zostajesz?

- Pokręcę się tu i...

- Nie. Wolę byś wyszedł. Nie ufam ci.

- Nie ufasz mi?!

- Za bardzo jej pragniesz. Ta żądza przyćmiła twój umysł. – Zaśmiał się. – Cichy miał rację.

- Nawet o nim nie mów! Od pół roku nie daje znaku życia!

- Ponieważ zabiłeś jego syna. Czego się spodziewałeś?

- Ja go zabiłem?! Ja?!

- Nie, ja. Ale przecież... ty mnie o to poprosiłeś, nieprawdaż? Ciekawe, co by zrobił, gdyby się dowiedział? Mnie nie tknie, ale... ciebie? Wiesz do czego jest zdolny. – Zresztą, jak chcesz to zostań. On ma tu być. I to lada moment.

- Cichy ma się tu zjawić?

- Tak. O, więc jednak wychodzisz?

- Nie dlatego, że się go boję.

- Czyżby?

- On nic mi nie zrobi. I na pewno dopilnuje, by inni nie tknęli Sandry. Zna cel. Wie, jaka jest nasza misja...

- Nasza misja – powtórzył Mord i roześmiał się na głos. – Ten twój wojskowy żargon! Nic się nie zmieniłeś!

- Stul... pysk – odparł mężczyzna, a Mord dalej się śmiał. – Dobra, jedźmy stąd.

Znowu rozległy się kroki.

- No w końcu! – zawołał Mord. - Muszę się najeść! Te płaty są wyborne, ale wolę młodsze mięso! Wiesz, że dzieci smakują najlepiej?

- Nie, nie wiem. Nigdy nie próbowałem.

- A szkoda.

- Zaraz tu będą moi ludzie. Posprzątają.

- No, zostawiłeś im jasny przekaz. – Zachichotał. – Kto ją tknie, skończy jak ci tutaj! Wybornie, to ująłeś! Poeta z ciebie! Mogłem ci użyczyć mazaka albo długopisu, ale nie, ty wybrałeś krew!

- Daj mi spokój. – Trzasnęły drzwi. John widział cień padający na okno. Któryś z nich stał nieopodal. Wyginał szyję, by dojrzeć drugiego. – Miałem zaczekać, ale skoro Cichy ma tu być, to zadba by jej włos z głowy nie spadł. Moi ludzie mają być dopiero za kilka godzin.

- O, na pewno. A przy okazji, pozbędzie się naszego problemu.

Mord przeszedł, a tuż za nim mężczyzna. W blasku światła, John dostrzegł tylko, że był wyższy od doktora.

A na głowie miał okrągły kapelusz.


2

Ludzie, o których mówił mężczyzna zjawili się rzeczywiście kilka godzin później. Wszyscy w maskach. Ale Cichy się nie zjawił. John zastanawiał się, czy Mord nie oszukał kolegi? A może chciał, by jego ludzie znaleźli ich, przed Cichym?

Przeszukali mieszkanie. Wynieśli ciała i wrzucili je na pakę. A kiedy skończyli, udali się na górę. Z wyjątkiem jednego. John błagał w myślach, by wrócili do niego. By zostawili Annę.

Ten przedłużający się upływ czasu, wcale mu się nie podobał.


3

- Przecież szef was za to pozabija!

- Nic się nie bój. Upozorujemy coś. Wcześniej pobzykamy ją jeszcze. A potem powiemy, że miała wypadek lub chciała zbiec.

- Wiecie, że to nie przejdzie!

- To co mamy zrobić?!

John ocknął się. Ledwie mógł otworzyć drugie oko. Zapadła noc. W rogu stało trzech mężczyzn.

- A gdzie ona jest?

- Na górze. Leży w łóżku, nieprzytomna. – Wyciągnął telefon. – Chcesz popatrzeć?

Zamaskowani pochylili się. Nagle z komórki padł blask i dało się słyszeć krzyki Anny.

- Niezła co? – zapytał, a mężczyzna przysunął głowę bliżej. – Żebyś to poczuł... Wyrywała się jak dzika wiewiórka... Ale jak miło było...

- To ty już ją wziąłeś?! Po tym, co widziałeś na górze?!

- I co z tego, że widziałem?!

- A napis?! Na ścianie?!

- Pierdolę to! Powiem szefowi, że złapała za nóż czy coś i tak... wyszło!

- Tak wyszło?!

Z telefonu leciało doniosłe sapanie. Mężczyźni spojrzeli na ekran. Zapadła cisza, a po chwili z aparatu rozgrzmiał krzyk Anny. Roześmieli się. Inni na nagraniu komentowali: ale się spuściłeś! chyba dawno nie ruchałeś, co?! twoja już ci nie daje?!

- Wszyscy już ją mieliście?!

- No, tylko ty zostałeś, panie spóźnialski. Ale spokojnie. – Szturchnął go w ramię. – Zdążysz.

- I ona tam nadal jest? – zapytał mężczyzna, a jego głos nagle przybrał niższą barwę. – Sama?

Johnowi nie spodobało się to pytanie.

- No sama. Leży na łóżku. Przywiązaliśmy ją, by było prościej. – Zaśmiał się. – Wiesz, tak by można było zapiąć ją od tyłu i szybko nałożyć ciuchy. Jakby szef wrócił. I mniej się tak rzuca. Wcześniej Derrego tak dziabnęła, że myślał, że mu ucho odgryzła! A mnie opluła! To teraz leży na brzuchu, a my ją rżniemy kiedy chcemy.

- To myślicie że... - John słyszał jak mężczyzna przełykał ślinę. – Można by ją odwiedzić?

- Odwiedzić?! – zawołał drugi a jego dwaj koledzy zarechotali. – Pewnie, że można! A jak lubisz walić w trupy, to możesz wziąć ją nawet taką! Leży nieprzytomna! – Przysunął się do niego. – Ale możemy znowu zsunąć z jej dupki spodnie i majteczki. Można gładko wejść. Nawet w tyłeczek...

Mężczyźni spojrzeli sobie w oczy.

- A jest ciaśniejszy od cipki...

- Próbowałeś?

- No, a jak!

Obaj sapali. Wszyscy stali w okręgu i wpatrywali się w ekran. W zupełnej ciszy. John jeszcze przez chwilę musiał przeżywać to samo. Krzyki Anny, westchnienia i rechoty mężczyzn...

Spojrzeli po sobie.

- Idziemy?


4

John na zmianę napinał i rozluźniał mięśnie. Anna już przestała krzyczeć. A on obawiał się, co to może oznaczać. Lina z każdą chwilą robiła się luźniejsza, ale za nic nie mógł się uwolnić. Kilka razy wywrócił się na krześle, ale nic mu to nie dało. Podłoga była jedynie zakurzona. A kiedy znajdowali go, bo przychodzili na zmianę, w przerwach między kolejnymi gwałtami, podnosili go i sadzali znowu prosto.

- Muszę się wysikać...

- Co ty nie powiesz?

- Mam się zlać tutaj?

Ruszyli po schodach. John szedł pierwszy, a za nim jeden z mięśniaków. Przeszli do salonu. Łazienka znajdowała się na piętrze. Okna rozmieszczone były równo. Drzwi tarasowe znajdowały się zaraz przy schodach. Johna już wcześniej to zastanawiało. Po co właścicielowi drzwi, kiedy nie ma tarasu? Okazało się, że nie dał rady go ukończyć. Skończyły mu się pieniądze. A teraz, i tak już tego nie zrobi.

Sufit był wysoki.

Wystarczy, pomyślał John.

Kiedy tylko stanął na górze, a dryblas za nim, John zaparł się stopą o poręcz i z całej siły odepchnął, popychając zaskoczonego mięśniaka, prosto na okno. Rozległ się huk tłuczonego szkła. John nie miał jak się obrócić, więc całym ciałem przylgnął do napastnika. Wypadli. Prosto na betonowy parking.

Gruchnęło. John był pewien, że połamał nogę. Typ tylko jęknął, kiedy cielsko Johna go przygniotło. Wył z bólu. Leżał na szkle, ale John nie liczył na szczęście. Zacisnął zęby i obrócił się na plecy. Wyczuł pod palcami szkło. Chwycił je i nim dryblas zdążył się ruszyć, przekręcił się na bok i zaczął ciąć na oślep. Nie wiedział, w co trafia. Związanymi z tyłu rękoma uderzał jak kilofem. Wbijał ostry kawałek szkła w ciało mężczyzny, póki zupełnie nie przestał się ruszać.

- Co do...!

Ujrzał głowę w wybitym oknie. Bez maski. Ten musiał ją zdjąć, kiedy poszedł do Anny. John starał się przeciąć linę, ale nim zdążył, mężczyzna wybiegł na zewnątrz.

Dźwignął go.

- Ty jebany skurwysynu!

Twarz mu poczerwieniała. John go nie znał. Nikogo mu nie przypominał. Miał rozpięty rozporek. Po czole spływał mu pot. John wiedział, co dopiero robił.

Był następny na jego liście.

- Zabiłeś Jorge?! – Złapał za leżący na ziemi, jeden z zakrwawionych kawałków i nim John zdążył drgnąć, wbił go prosto w jego brzuch. – Zajebię cię, chuju!

John aż się zgiął, a potem upadł na kolana. Nie mógł złapać oddechu. Paliły go wnętrzności.

To koniec, pomyślał. Ale jeszcze jeden.

Chociaż jeszcze jeden.

Podniósł głowę i zamarł. Ujrzał śmierć. A nawet nie. Diabła. Z wystającymi rogami i kłami. Czerwoną maskę diabła.

- Ci... Cich... Cichy?

- Że co?!

Mężczyzna spojrzał za siebie. W cieniu budynku, zlany z mrokiem, stał mężczyzna w czerwonej masce demona.

Cichy.

- No jesteś wreszcie! – krzyknął chudy mięczak. – Zobacz, co ten skurwiel zrobił! Zajebmy go i spadajmy do...

Obrócił się do Johna, jeszcze kiedy mówił. To były sekundy. Nim zdążył skończyć, Cichy przemknął niczym cień. John nawet nie widział jego ruchów. Stanął za mężczyzną i poderżnął mu gardło.

Szybko i cicho.

Mięczak padł u stóp Johna. Demon otarł nóż o ubranie chudego i klęknął przed Johnem.

- Profesorze...

Na dźwięk tego jednego słowa, do oczu Johna napłynęły łzy. Łkał. Jak dziecko. Czuł, że lada moment straci przytomność. I będzie po wszystkim.

Po byciu profesorem. Wojskowym. Ojcem.

Mężem...

Pogodził się z tym, ale jeszcze nie mógł odejść. Jeszcze nie.

- Cichy...

- Gdzie jest Finnegan, Profesorze?

- Finn...? – wymamrotał John. Cichy złapał go za ramiona i przeciągnął pod ścianę. John aż zawył z bólu. Jego noga leżała w dziwnej pozycji. Złamana. Oparł go o budynek. – Tu nie ma... Finna. Ale... Anna...

- Anna tu jest?

- Pomóż jej... błagam...

Cichy pochylał się nad nim. Oglądał jego brzuch.

- Jeśli ci nie pomogę, profesorze, umrzesz dzisiaj.

- Mam to... gdzieś... - odparł John. – Mogę umrzeć... ale ona... Błagam... Oni ją... gwałcą... - wyszeptał, a łzy pociekły po jego twarzy. – Pomóż... jej... Wiem, że pracujesz... dla niego, ale...

Cichy nie odrywał wzroku od jego oczu. Klękał przed nim, trzymając rękę na jego brzuchu. W końcu sięgnął za siebie. John widział, że na plecach miał zawieszony przylegający plecak. Wyjął z niego strzykawkę i nim John zdążył zareagować, wbił ją prosto w jego brzuch.

John znowu zawył.

- Trzymaj to, profesorze. – Przycisnął do jego brzucha kilka opatrunków. – Nie wyciągaj szkła. Tylko uciskaj dookoła.

- Zabij ich... zabij...

Cichy poderwał się. Spojrzał na Johna.

- Nie lubię, kiedy kobieta cierpi, profesorze. I nie pracuję dla niego. Wiąże nas coś, silniejszego niż obowiązek.

- Co?

- Oddanie.

- Oddanie?

- Obaj oddaliśmy dusze diabłu.

Trzech mężczyzn zbiegło na dół. Wybiegli przed budynek. Dwóch podbiegło do Johna, a trzeci został na schodach.

- Co tu się stało?! – krzyknęła dwójka. – Zabiłeś ich?!

Cichy stał przed nimi. Ale nie widzieli go. Kiedy pojawili się na schodach, cofnął się w cień, poza blask księżyca. Teraz dzieliły go od nich centymetry, a mimo to, nie widzieli go. Zlewał się zupełnie z mrokiem.

- To mi się nie podoba – powiedział grubas ze schodów. – Clay ma poderżnięte gardło. Widzicie tę ranę? Nie wydaje się wam znajoma?!

Rozejrzeli się.

- Cichy tu jest? – Popatrzyli na siebie, a John widział jak ich oczy nagle zrobiły się wielkie jak spodki. – Gdzie?!

- Nie wiem, ale zabieramy się stąd! – wrzasnął grubas, a wtedy zamarł. John widział jak wbił spojrzenie w cień. W cień, którym był Cichy.

Najpierw padł ten, który stał bliżej. John nigdy nie widział czegoś takiego. Nawet zdrowy, nie miałby z nim najmniejszych szans. Cichy był szybki. Niesamowicie szybki. Zadawał ciosy błyskawicznie. Kiedy wyłonił się z cienia, kilkakrotnie wbił ostrze w brzuch jednego z napastników. A kiedy drugi chciał wrzasnąć, wsadził mu nóż w gardło.

Od spodu.

Grubas na schodach cofnął się.

- Cichy... my... nie wiedzieliśmy...

- Czego? – zapytał spokojnie Cichy. Wspinał się po schodach. Weszli do środka. John słyszał ich przez otwarte okno. – Nie przeczytaliście napisu na ścianie? Dziewczyna miała zostać nietknięta. Kto ją tknie, spotka diabła.

- Cichy, ale...

Rozległy się kolejne krzyki.

- Ej, to Cichy!

- Cichy tu jest!

Z pokoju dochodziły odgłosy przewracanych rzeczy i mebli. Po chwili wybiegł z domu grubas. Podciągał spodnie i uciekał w kierunku lasu. Potknął się i wyrżnął w błoto. Za nim, wylecieli dwaj inni.

To byli wszyscy. John policzył ich wcześniej. Patrzył na drzwi. Ale nie widział Cichego. Szukał go wzrokiem, ale czuł, że słabnie coraz bardziej.

Umierał.

Nagle usłyszał sygnał karetki i zaśmiał się. I po co mu ona?, pomyślał. Niech ratują Annę. I ich dziecko. Tylko oni się liczyli. Nic więcej.

- Cichy... posłuchaj...

- Wiesz, ten napis...

- Chcieliśmy się tylko zabawić!

- Cichy...

Mężczyźni rozglądali się dookoła. Jakby mówili do powietrza. Nagle John go ujrzał. Wyłonił się z cienia. John nawet nie wiedział, kiedy zdążył opuścić przybytek i przejść niepostrzeżenie pod las.

Cichy przycisnął do twarzy maskę. A kiedy wyprostował głowę, John ujrzał tylko tę przerażającą twarz. Czerwoną. Demoniczną. I ogromne kły i rogi.

- Nie jestem Cichym. Jestem diabłem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro