Rozdział 7 To, co skryte w mroku

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1

Finn leżał na kanapie i trzymając zdrowa rękę pod głową, wpatrywał się w sufit. John obserwował go spod drzwi. Przyjaciel nawet nie spostrzegł, że wrócił do domu. John zastanawiał się, czy przypadkiem nie uszkodził mu jeszcze czegoś. Nigdy wcześniej nie widział go tak osowiałego i nieobecnego. Dumał, nad czymś myślał. Co też chodzi mu po głowie? Czy to reakcja na wypadek? Pobyt w szpitalu? Czy może jednak... myśli o tym lekarzu?

Ale przecież to do niego nie pasowało. Finn był twardo stąpającym po ziemi facetem, a nie kochliwym romantykiem. Poza tym, był przecież z Markiem. Kochał go. Sam mu to powiedział. Planował razem z nim zamieszkać. Takich decyzji nie podejmuje się lekkomyślnie. A na pewno, tak nie postąpiłby Finn.

Wszystko działo się zbyt szybko. Ich życie gnało na złamanie karku i John czuł, że już nad niczym nie ma kontroli.

Stuknął parasolką o podłogę. Przyjaciel od razu obejrzał się w jego stronę.

- I co? Znalazłeś ją?

- Nie ma jej w akademiku, ani na stancji, a nawet w sklepie czy Ogrodach.

- Objeździłeś całe miasto?

John skinął. Opadł na fotel na przeciwko przyjaciela. Błoto z jego nogawek kapało na parkiet. Czuł się niekomfortowo. Pobyt w szpitalu zawsze przyprawiał go o mdłości, a do tego jeszcze ta cholerna pogoda. Najchętniej by się wykąpał. Ale nie mógł. Nic nie miało teraz znaczenia. Chciał tylko odnaleźć Annę i sprowadzić ją do domu. Nic więcej. A może... aż tyle.

Miała spędzić weekend w akademiku. Ale tak było zanim z nim zerwała i wybiegła w deszczu... Teraz dałby wszystko by wróciła. Nadal musiał przebić mur, który sam stworzył. Nie chciał być dla niej... symbolem. Ikoną, czym jak tam się to mówi. Chciał by znowu patrzyła na niego. Nie przez pryzmat nazwiska, ale zwyczajnie - na niego.

Dlatego wtedy nie wyznał jej prawdy od razu. Nie chciał by jej radosny, naturalny uśmiech zgasł. Tak jak to się stało właśnie teraz.

- Może jest u jakiejś koleżanki?

John sięgnął po telefon.

- Do kogo dzwonisz?

John stanął przy oknie. Nie wiedział, co robić. Szukać dalej? Czy może jednak zrobić to, o czym myślał już od dawna.

Przesuwał palcem listę kontaktów w telefonie. Pięćset sześćdziesiąt trzy wpisy. Powinien się nią zająć. Poświęcić kwadrans na uporządkowanie tych wszystkich osób. Albo chociaż sprawić sobie drugą komórkę - służbową. Tak byłoby prościej. Choć opcja: usuń, najbardziej przypadła mu do gustu.

Obrócił się w kierunku okna i poczekał na zgłoszenie swojej osobistej sekretarki. Kto jak kto, ale ona wiedziała wszystko. A jeśli nie wiedziała, to z pewnością by się tego dla niego dowiedziała. Informacje i plotki to jej konik. Udzielanie często zupełnie niepotrzebnych rad także.

Usłyszał charczenie i pokasływanie. Już wiedział, że to ona.

- Pani Honoratho, potrzebuję pilnie prywatnego adresu domowego Raya Millistrano.

- Ale panie dyrektorze, przecież to są dane poufne...

- Zatrudniam go i muszę wiedzieć, gdzie mieszka! Niech pani mi zaraz prześle ten adres!

Rozległo się pukanie. John szybko pożegnał się z sekretarką i żwawym krokiem podszedł do drzwi.

Czemu nikt już nie używa dzwonków?! Po cholerę go montowałem?! A może to... Anna?!

Złapał za klamkę i szarpnął tak mocno, że stojący po drugiej stronie Mark aż się wzdrygnął. Wyjrzał zza Johna i skupił wzrok na leżącym na kanapie Finnie.

- Wchodź. Odpoczywa w salonie.

Mark zajął się rozpinaniem płaszcza, a John wykorzystał ten moment, by podejść do przyjaciela i wybadać, w jakim jest nastroju. Finn jednak kiedy tylko spostrzegł przyglądającego mu się Johna, znowu odwrócił głowę i zasłonił oczy ręką.

- Leje niemiłosiernie! - powiedział Mark.

- No właśnie wiem - odparł John.

Piknął telefon. John natychmiast przeczytał wiadomość od Pani Honorathy i poczuł, że los się właśnie do niego uśmiechnął.

- Wychodzisz? - powiedział Mark.

- Tak, jadę... - Zawahał się. Chciał powiedzieć: poszukać, ale zrezygnował z tego. Za dużo byłoby tłumaczenia - ...do Anny.

Narzucił na siebie kurtkę i zajął się wiązaniem butów.

- Szkoda, że mnie nie powiadomiłeś - powiedział Mark, kiedy tylko zbliżył się do Finna.

- Przecież John z tobą rozmawiał. - Finn wskazał ręką na schowane pod chustą ramię. - I jak miałem to zrobić?

- Jedna rękę masz sprawną.

- Byłem w szpitalu!

- Tyle czasu?

- A co myślałeś?! Kolejki i badanie zajmuje sporo czasu!

Mark stał nieruchomo, tuż obok Finna. Wyglądał na zrezygnowanego. Trzymał ręce opuszczone nisko, blisko ciała. Jakby brakło mu już nawet sił, by nimi gestykulować. Obaj spoglądali na siebie, a John coraz bardziej żałował, że nie wybiegł z domu bez butów.

- Dlaczego krzyczysz?

- Bo mnie przesłuchujesz znowu! A przecież znalazłeś mnie już! Więc wiesz, co się ze mną działo i gdzie byłem! Odpuśćmy sobie szczegóły!

John zatrzasnął za sobą drzwi. Więcej wolał nie słyszeć. Żałował, że usłyszał nawet tych kilka zdań. Cokolwiek wydarzyło się pomiędzy Finnem i Markiem, to nie było nic dobrego.

Odpuśćmy sobie, powtórzył w myślach. Od kiedy to Finn używa takiego języka? To bardziej do niego pasowało. I czemu był tak zdenerwowany? Jakby sama obecność Marka go irytowała... Co się z nim porobiło?

A jeśli to jego wina? Jeśli to straszna konsekwencja słów, jakie wypowiedział wtedy do Finna? Był pijany, ale nawet to go nie usprawiedliwia. Nie, to niemożliwe. Przecież gdyby między nimi było coś na poważnie, to porozmawialiby o tym.

Ale, czy tak jak on z Anną? Szczerość i otwartość nigdy nie była jego mocną stroną. Może Finna też nie jest. Może nie wtedy, kiedy sprawy dotykają uczuć. A może to Mark nie chciał rozmawiać, albo nawet gorzej, może nie chciał w ogóle słuchać...

A może się posprzeczali? Ostatnio zaniedbał Finna. Poświęcił całą uwagę Annie. Kto wie, może to z powodu Marka, Finn zainteresował się tak bardzo tym lekarzem? Może chciał wzbudzić w Marku zazdrość? Zawsze lubił się pieścić i uwielbiał być w centrum uwagi. Może to jakiś psychologiczny chwyt? Jednak żeby ten chwyt zadziałał, Mark musiałby dowiedzieć się o doktorze Siergieju, a tego Finn mu póki co nie powiedział...

I czy w ogóle mu o tym powie?

2

John zaparkował tuż pod adresem, który wskazywał mu GPS. Deszcz dudnił w dach, niczym salwy z M4. Poczuł się znowu chłopcem. Ale nie takim, jakimi byli jego rówieśnicy. Kiedy oni spędzali czas na zwyczajnych zabawach ze swoimi ojcami, John nakładał na siebie ciemne ubrania, brudził twarz smarami z wozu ojca i razem z nim wyruszał na akcję. Uwielbiał to słowo. Kiedyś znaczyło dla niego coś zupełnie innego. Oczami dziecka faktycznie wszystko wydaje się wyglądać inaczej.

Pod osłoną nocy i ostrzałem wyimaginowanego wroga przemierzali kilometry opuszczonego poligonu wojskowego. Ta niepewność i nutka zagrożenia kiedyś go rajcowała. Na szczęście wyrósł z tego.

To jedno z nielicznych wspomnień, które miał o ojcu. Nie pamiętał, by kiedykolwiek go przytulał. Może raz na jakiś czas klepnął go po ramieniu? A może to nie był on? Nie był pewien. Należał do twardych facetów. Surowych. Takich, którzy wychodzili z domu bez słowa i nie wracali tygodniami. Na widok książek w pokoju Johna, przystawał i przyglądał im się. Nigdy go nie oceniał, nie krytykował czy nawet nie podnosił głosu - jedynie patrzył. Na niego. I John doskonale wiedział, co znaczyło to spojrzenie - zawód i stratę czasu. Mawiał, że walki uczy się w kontakcie z przeciwnikiem, a nie z podręczników. I że więcej można dowiedzieć się o sobie z ran sączących się z naszego ciała, niż od ludzi w białych kitlach. O tak, John też nie cierpiał lekarzy. Gdyby tylko jego ojciec wiedział, że część z tych książek, o które potykał się w jego pokoju, wcale nie dotyczyła wojska, a biznesu...

Dzisiaj nazwano by zachowanie jego ojca prawdopodobnie zaburzeniem procesu socjalizacji. A może nawet oskarżano, o nieumiejętne wychowywanie syna. Ale John kochał swojego ojca, takim jakim był. Rozumiał ich nocne wypady. Wyczekiwał następnych. To było coś, co robili razem. Jedyna rzecz, jaką razem robili...

□□□

Światło z pobliskiej latarni mrugnęło. John pochylił się i przetarł szmatką szybę. Wycieraczki waliły od jednej strony do drugiej, ale i tak przednia szyba była całkowicie pokryta deszczem. John dostrzegał jedynie zarysy kształtów - samochodów, biegnących ludzi i domów. Nie da rady, będzie musiał wysiąść.

Naciągnął na głowę kurtkę i wyskoczył z auta. Rozejrzał się po okolicy. To była uboższa dzielnica. Niemal we wszystkich oknach paliły się światła. John pluskał butami, nawet nie mając pewności, czy nadal kroczy po chodniku. Zatrzymał się przy ulicy i numerze domu, który podała mu pani Honoratha. Znajdował się przed wysokim gmachem z czerwonej cegły. Obdrapane, stare okiennice nie budziły zaufania. Miejsce sprawiało wrażenie opuszczonego.

- Co to ma być?

Podniósł głowę, osłaniając ręką oczy. Nad ogromnymi dwuskrzydłowymi drewnianymi drzwiami wisiała tablica z napisem: Centrum aktywizacji zawodowej. Czynne od poniedziałku do piątku, w godzinach od 8 do 16.

Ponownie odczytał wiadomość od Pani Honorathy. Sprawdził adres. Dwukrotnie.

- Przecież coś tu jest nie tak. Ray nie może tu mieszkać.

Zerknął na ekran telefonu. Była 16:30. Psiakrew!, zawołał w myślach. Zamknięte! Jak ten czas zleciał! Nawet nie przypuszczał, że tyle czasu zajmie im pobyt w szpitalu i że potem będzie musiał objeździć całe miasto i okolice za Anną. A i tak jej nie znajdzie...

Pociągnął za mosiężną klamkę. A nuż się uda! Ale nie, było zamknięte. Zbiegł po schodkach i obszedł budynek z drugiej strony. Poza ciągnącą się pomiędzy budynkiem, a krzewami ścieżką i garażami, nic tam nie było. Pozostałe domy znajdowały się w odległości kilkunastu metrów. W oknach centrum było ciemno. John wspiął się na porozrzucane pod budynkiem deski i zajrzał przez szybę, podświetlając pomieszczenia telefonem.

- Nie no, to już jest jakaś paranoja! - Zeskoczył na ziemię i schował komórkę do kieszeni. - Pani Honoratha musiała coś pokręcić. Tutaj nikt nie mieszka!

Wszedł na tę samą ścieżką, którą przyszedł za pierwszym razem i stanął jak wryty. Obrócił się i spostrzegł wystające, zza najbliższego z garażów, koło motocyklu. To chyba jakieś jaja!, pomyślał John. Cofnął się na tyły budynku i przeszedł między krzewami, do majaczących pomiędzy strugami deszczu garaży. Motor Raya stał pod jednym z nich.

John od razu go rozpoznał. Zapamiętał, że gorszego rzęcha na oczy z Markiem nie widzieli. Okryty czarną płachtą, stawał się niemal niewidoczny po zmroku.

- Gdzie jesteś, Ray?

John wyjrzał zza rogu. Poustawiane jeden przy drugim, stykające się ścianami i ciągnące się na niezliczoną długość garaże, ginęły w ciemnościach. Czyżby Ray miał tu garaż?, dumał. Ale to dlaczego parkuje obok? I gdzie mieszka? John sięgnął po telefon, ale zawahał się. Światło nic mi nie da, a jedynie zdradzi moją lokalizację, uznał w myślach. Wsunął komórkę do spodni i przesuwając dłoń po ścianach garaży, ruszył wzdłuż nich.

W ostatnim ktoś był. Spostrzegł ruch, wyraźnie zauważalny na tle światła. John wychylał głowę, by dojrzeć poruszające się w garażu osoby, kiedy ściana, o którą się opierał niespodziewanie się skończyła. John wymacał budynek. To był jego koniec. Koniec garaży. Obrócił się i pochylony podbiegł do budynku, z którego okna padało światło. Kucnął.

To jest dom! To pewnie tutaj mieszka Ray! Honoratha musiała pomylić cyfry!

Oparł się ręką o ścianę i poczuł pod palcami kanciasty przedmiot. Dotykał go i łapał. Czuł nieprzyjemny szorstki piasek, kruszący się pod palcami i chłód. John przesunął rękę wyżej. Miejsce chłodu zajął gumowaty materiał, z wyżłobieniami. John złapał za telefon i poświecił w jego kierunku.

- To jest koło! - John poświecił wyżej, uważając, by nikt z okna go nie dostrzegł. - A to nie jest garaż ani budynek, a przyczepa kempingowa!

Do jego uszu dobiegł męski głos. John zajrzał do środka. Ray stał przy zlewie, odwrócony do niego plecami. John słyszał jego głos, rejestrował poszczególne słowa. Ale brzmiały inaczej, niż zazwyczaj. Pogodnie. Kręcił głową i spoglądał za siebie. Uśmiechał się. Zdawał się być szczęśliwy.

John poczuł ukłucie, gdzieś w środku klatki piersiowej, kiedy pomiędzy słowami wypowiadanymi przez Raya, dosłyszał kobiecy chichot. Odważył się i wyjrzał. Przy stole siedziała dziewczyna. Śmiała się, a kasztanowe włosy zakrywały jej twarz.

Ale to nie była Anna. Choć była równie piękna.

Kucnął i zaparł się plecami o przyczepę.

- O co tu chodzi, u diabła? Ray mieszka w przyczepie? I to z dziewczyną? A może to jego siostra? Anna chyba wspominała, że miał jakąś...

Zaparł się ręką o kolano i już miał wstać, kiedy to poczuł - wbijające w ziemię uczucie. Niepokój, niczym błyskawica rozchodzący się po całym jego ciele. Bez znanego źródła, bez przyczyny. Mrowienie spacerujące po jego skórze. Nie umiał tego logicznie wyjaśnić, ale wiedział, że nie jest sam. Taki niepokój czuł tylko raz w życiu.

W kołyszących krzewach wydawało mu się, że widzi zarys postaci. Ciemność, obserwującą go z naprzeciwka. Czekała. A może czyhała. W szumie drzew słyszał jej oddech. Nie, to był jego własny oddech. Oddychał za głośno. Nogi i dłonie zaczęły mu drżeć, serce pulsowało, jak szalone. Czuł je na szyi.

Opadł na ziemię, uderzając tyłkiem o twarde podłoże. Mrok spoglądał wprost na niego, a on mierzył się z nim - czuł, że zagląda śmierci w oczy. Ale czyjej? Własnej? Dookoła nie było nic, co mógłby użyć. Nie miał broni, tylko nagie dłonie. Nabrał w ręce ziemi. Jej wilgoć była realna. Lepiła się do jego palców.

Tym razem to on czekał. Sytuacja mu nie sprzyjała. Panowała ciemność, a on nie znał zupełnie tego terenu. Znał tylko jedną drogę - tę samą, którą tutaj przybył. I to była jedyna opcja odwrotu. Nawet jeśli Cichy faktycznie czai się w pobliżu, po zmroku i w akompaniamencie Raya, nie ma z nimi szans. Musiał się wycofać. Jeśli Cichy rzeczywiście strzeże Raya, to będzie najlepsze rozwiązanie - a na pewno najmniej konfliktowe. Cichy udowodnił już, że nie zależy mu na rozlewie krwi. Tylko na Rayu.

Na Rayu... John wytężył wzrok. Gałęzie kładły się na boki pod naciskiem deszczu. Jego szum zagłuszał wszystko inne. Jesteś tam, prawda?, pomyślał. Obserwujesz mnie. Czuję twoją obecność. Ale na co ty czekasz? Czego się spodziewasz? Co... ochraniasz? Czyżby Ray miał coś, o czym nie wiem?

Tuż nad głową Johna rozległ się trzask. John podniósł głowę i spostrzegł w oknie sylwetkę, a z uchylonej szpary wydobył się cudowny zapach pieczonego ciasta. Przywarł do ściany przyczepy. Poczuł w ustach słodki smak. Śmiechy Raya i dziewczyny niosły się między budynkami. Cień, rzucony przez stojącą w oknie sylwetkę, oddalił się. John przesunął się na środek przyczepy. Garaże ciągnęły się tuż obok, niemal na wyciągnięcie ręki.

Przykucnięty, wyskoczył przed przyczepę. Jej światło nie sięgało krzewów.

Postawił krok. Jeden jedyny krok. Stopy odmówiły mu posłuszeństwa, nogi jakby nie należały do niego. Jakby pomiędzy nim, a krzewami stała niewidzialna bariera, której nie mógł przekroczyć. Drzewa szumiały, zupełnie normalnie. Choć w każdym głośniejszym trzasku, John doszukiwał się działania istoty. Istoty? Nie, człowieka. Jednego. Cichego.

Stojąc pod osłoną nocy, okryty jej płaszczem, obrócił się w stronę kołyszących się krzewów. Korciło go, by wejść w te krzaki. Jak dziecko, upewniające się, że potwór spod łóżka naprawdę nie istnieje. Ale on nie musiał się upewniać. Wiedział, że Cichy tam jest. Jego obecność była dla niego wręcz namacalna. Jakby każdy z nich zajmował własną przestrzeń - niczym magnesy, odpychające się im bliżej siebie się znajdują.

- Nie dzisiaj... - szepnął. Podniósł rękę do czoła i trzymając dwa palce wyprostowane, machnął w stronę krzaków. - Następnym razem!

Pochylony dobiegł do ściany ostatniego z garaży. Asekurując się ręką, przeszedł drogę powrotną do samochodu, po czym nie zastanawiając się dłużej, od razu wrócił do domu. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro