Rozdział 9 Pod kamiennym dachem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1

John chciał być tam pierwszy. Jeszcze nawet przed Honorathą. W poniedziałek, kiedy tylko się ocknął, pośpiesznie wlał w siebie kubek mocnej kawy, starannie się ogolił, spakował teczkę, narzucił nowy garnitur i pojechał na uczelnię.

Pogoda nie dawała za wygraną. Mógł się już do tego przyzwyczaić. Raz świeciło słońce, a raz lało tak, jakby ktoś wyciął dziurę w niebie. I tego dnia obowiązywała najwidoczniej ta druga opcja. John nazywał ją opcją piątkową. Ewentualnie Rayową. Deszcz kojarzył mu się z przyczepą kempingową. I Cichym. Już nie był zwyczajnym opadem atmosferycznym, a zwiastunem burzy.

A weekend był taki ładny. Ciepły i słoneczny. Dzięki pomocy Finna odbębnił spotkanie Rady. Potem przenocował w hotelu. O dziwo, sam. Grzecznie i z umiarem. Nawet nie wypił zbyt wiele.

Czekał na poniedziałek.

I ten dzień w końcu nadszedł. Nawet ochroniarz zdziwił się kiedy ujrzał na uczelni Johna o tak wczesnej porze. Przeważnie przyjeżdżał później. A na pewno nie przed swoją sekretarką. To była rzadkość.

Kiedy wszedł do biura, od razu skierował się do biurka pani Honorathy. Wyjął z szuflady komórkę służbową i napisał wiadomość: Pani Anno, jeśli to możliwe, proszę o przybycie wcześniej. Na 8. Z poważaniem...

Uśmiechnął się. Jeśli Anna zastosuje się do jego prośby, cóż, do prośby jego sekretarki, to będą mieli godzinę. Reszta z jego biura przychodziła na 9.


2

John spacerował z kąta w kąt. Wyglądał przed okno, choć wiedział, że nie dostrzegłby z tej strony Anny. Ale co tam. I tak spoglądał na chodnik tuż pod swoimi oknami. Na ten sam, którym kilka miesięcy wcześniej szli w kierunku biblioteki. Spostrzegł szczupłą sylwetkę. A nawet dwie. Wiedział do kogo należały, do Raya i jego młodszego kolegi. Obaj szli do pracowni informatycznej, która mieściła się w starej kamienicy tuż przy uczelni. John przez moment przyglądał im się, aż zniknęli za drzwiami. Wciąż wierzył, że to Ray zaatakował Ogrody. A nawet, ba!, co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości! Choć chłopak nie kuśtykał, a rękę nadal miał usztywnioną.

Miał to gdzieś. Wiedział swoje.

Rozległo się pukanie. John przemknął pod lekko uchylone drzwi swojego gabinetu i przytulił się do gabloty z książkami. Nie chciał by Anna od razu go spostrzegła. Wolał ją zaskoczyć. Chciał usłyszeć jej głos. Wsłuchać się w jego szept i wywnioskować z niego emocje. A szczególnie zamiary. Jakie było jej nastawienie? Cieszyła się? Bała? A może była wkurzona?

- Halo? - zapytała Anna. Jej kroki rozchodziły się po sekretariacie. Ciche, może trochę niepewne. - Jest tutaj ktoś? Nie wiem czy dobrze trafiłam. - Zaszeleściło i John był pewien, że Anna grzebała w torbie. - Miałam stawić się do pracy... Boże mój, gadam do siebie, a tutaj nikogo nie ma. Może wyszła po kawę albo...?

- Cześć. - John wyłonił się błyskawicznie zza drzwi i niczym duch zmaterializował się przed Anną.

Ścisnęła usta i rzuciła mu chłodne spojrzenie. Więcej nie potrzebował. Wiedział, co to oznaczało.

- Cześć. - Uniosła komórkę i nią pomachała. - Miałam się tu stawić. O ósmej. Dostałam wiadomość od twojej...

- Ode mnie. - Skinął. - Wiem.

- Od ciebie?

Ponownie skinął.

- Ale... jak to? Przecież...

John podszedł do biurka sekretarki, otworzył szufladę i pokazał Annie komórkę służbową.

- Napisałem do ciebie. Chciałem byś przyszła wcześniej.

- Podszyłeś się pod swoją sekretarkę?!

- Tak.

- Czemu?!

- Uznałem, że powinniśmy pozmawiać.

- Ale ja nie chcę z tobą rozmawiać!

Anna szarpnęła za torebkę. Niewielką, kolorową. Zgrabnie przylegającą do jej uda. Nie miał pojęcia jak się nazywały takie małe ustrojstwa, ale jemu przypominała kopertę.

Wyglądała prześlicznie. John nie chciał by to zauważyła, ale kiedy tylko mógł, wodził wzrokiem po jej ciele. Założyła kremową sukienkę. Obcisłą jak diabli! Podkreślała każdą, dosłownie każdą część jej ciała. Cienkie paski, na których się trzymała działały na Johna wyobraźnię. Sięgała jej jak zwykle, zaledwie za pupę.

No, nie był to za bardzo stosowny strój na uczelnię. John zdawał sobie z tego sprawę i nawet spodziewał się krytyki ze strony swoich koleżanek. Ale co tam! Wyglądała jak bogini!

- Poczekaj... - odparł John i wyminął zwinnie biurko. Stanął przy Annie. - Proszę, porozmawiajmy.

- Niby o czym?! - Cofnęła się. Przerzuciła torebkę bardziej na przód, jakby starała się nią ochraniać. - Nie zmienię zdania! Wrabiasz Raya!

- Nikogo nie wrabiam! - Przymknął oczy i pochylił głowę. Zmierzwił ręką bujną grzywę. O tak, powinien ją przystrzyc, ale to nie było teraz najważniejsze. Wskazał ręką na swój gabinet. - Porozmawiajmy. Na spokojnie.

Anna skrzyżowała ręce i odwróciła wzrok. Wpatrywała się w okno tak, jakby cokolwiek się za nim działo, było ciekawsze od rozmowy z Johnem.

- Ale nie tutaj.

- Nie u mnie? - John uniósł brwi z zaskoczenia.

- Nie. Nie u ciebie.

- A gdzie?


3

Usiedli pod kamiennym daszkiem. John pomyślał, że sportowcy nie mają łatwo. Kto jak kto, ale ich nie stać na narzekanie czy wymówki. Czy pada, czy grzeje, muszą robić swoje. Przed nimi kilkoro chłopaków rozpoczynało właśnie swój trening. Podskakiwali, rozciągali ramiona i mięśnie nóg, szczególnie łydek. Śmieli się przy tym i żartowali. John nie słyszał o czym rozmawiali, ale wydawali się beztroscy i weseli. A tacy właśnie powinni być młodzi ludzie na studiach.

Siedzieli na jego marynarce. Tak, tej nowej. Cóż, oddałby wszystko, byle Anna zechciała z nim pomówić. To nie było zbyt duże poświęcenie. John zarzucił na głowę czapkę z daszkiem. Napis na niej głosił: kibicuję biiizkom! A pod spodem znajdowało się zdjęcie bizona, który taranował przeciwników. John wiedział, że nie tak to powinno wyglądać, ale nie miał na to wpływu. Jakby nie było, był to sport kontaktowy. Studenci grali w rugby. Kochali ten sport, a biiizki była nazwą ich drużyny. Było to połączenie słowa bizon i nawiązanie do szkoły biznesu.

Cóż, John nie miał wpływu na nazwę. Wybrali ją studenci. Tak jak całą resztę. I nawet mu to pasowało.

Lało jak z cebra. Chłopacy zajmowali się treningiem. Wyglądało na to, że mieli zamiar przebiec na początek kilka kółek. Zupełnie nie zwracali na nich uwagi. Byli sami. Przycupnięci na schodach, pod kamiennym dachem trybun.

- Nie jest ci zimno?

- Nie – odparła Anna i uniosła wyniośle podbródek. Pocierała dłońmi odkryte ramiona. Gdyby John mógł, od razu otoczyłby ją ramieniem.

- Gdzie byłaś w piątek? Szukałem cię.

- Złapałam podwózkę do miasta.

- Podwózkę? - John zmarszczył czoło. Nie podobało mu się to, co powiedziała. Ani trochę. - Jaką podwózkę? Kollevor miał cię zabrać.

Anna rzuciła mu oziębłe spojrzenie.

- O, czyżbyś miał nowego terierka? To teraz jego wysyłasz?

- O czym ty mówisz?! - Warknął i pośpiesznie zacisnął wargi. Dał się sprowokować, a nie tak miało to wyglądać. - Zabrałem Finna do lekarza, a Kollevor zaproponował, że cię poszuka.

- I tak od razu się zgodziłeś?

- A co miałem zrobić, do cholery?!

Rozłożył bezradnie ręce, ale nawet to nie skruszyło lodu Anny.

- Cóż, twój terierek mnie nie znalazł. Wróciłam z kimś innym.

- Z kim?

- A bo ja wiem?! - Odrzuciła włosy do tyłu. John poczuł jak musnęły jego policzki. Zapach lasu rozszedł się w jego nozdrzach. - Jechał leśną drogą! Zapytał czy mnie podrzucić, a ja się zgodziłam!

- Wsiadłaś do auta obcego faceta?! - zapytał, a Anna poderwała się. John jednak pośpiesznie złapał ją za rękę. - Dobra, przepraszam ok?! Usiądź. Proszę.

Anna powoli, jakby niechętnie opadła na marynarkę. John wygładzał ją ręką, ale kiedy tylko jej pupa zbliżyła się niebezpiecznie, szybko zabrał dłoń. Nie chciał dać jej kolejnego powodu do kłótni. I tak mieli wystarczająco.

- Ten dzień jest wyjątkowy. Chciałbym byś zaczęła ze świeżą głową, bez zawracania sobie głowy...

- Wyjątkowy?

Anna spojrzała na niego, mrużąc oczy.

Świetnie. Znowu coś chlapnąłem...

- To twoja nowa praca.

- Zdaję sobie z tego sprawę. - Uśmiechnęła się i popatrzyła na niego przebiegle. - Ale czemu jest taki wyjątkowy?

- Dobra... - odparł John. Odchylił się do tyłu i zaparł się łokciami o schodki. - Poddaję się. Serio.

- Co takiego?

Anna obróciła się i spojrzała na niego z góry. John już nie siedział, a leżał rozłożony na schodkach. Nasunął czapkę na czoło, tak by zakryła jego oczy.

- Wymiękam przy tobie. - Machnął ręką. - Cokolwiek nie powiem, czepiasz się.

- Czepiam się?!

- Aha. - Pokiwał głową, nawet na nią nie patrząc. A prawdę mówiąc, zamknął oczy. Wolał jej nie widzieć. - A w związku tak nie można. Trzeba trochę... zluzować.

- Zluzować?! - Anna obróciła się mocniej. Słyszał to. Jej głos płynął prosto na niego. Już nie odbijał się od kamieni czy nie ulatywał w pustą przestrzeń przed nimi. Mówiła do niego. Poczuł ucisk na udzie i od razu otworzył oczy. Ręka Anny spoczywała na jego nodze. Zaparła się na nim. Nawet nie marzył, że pozwoliłaby sobie na taką bliskość... - Masz czelność prawić mi morały o zdrowej relacji?! Próbach dogadania się?! Ty?! Który kłamałeś, oszukiwałeś...!

- Ok! - zawołał.

Odrzucił czapkę do tyłu, tak by już nie zawężała jego pola widzenia i

nie zasłaniała jego czoła, po czym spojrzał w jej oczy. Celowo szerzej rozsunął nogi. Anna było blisko. A Johna coraz bardziej podniecała myśl, że podpierała się na jego udzie. Napiął mięśnie, wypchnął krocze, wciągnął brzuch. Oddychał, a jego ciało poruszało się razem z każdym kolejnym oddechem. Wykorzystał ten moment i na moment rozsunął wargi, po czym zastygł. Wodził wzrokiem po jej ustach, a potem wracał do jej szmaragdowych ślepi. Czuł, jak palce Anny mocniej zacisnęły się na jego udzie. Ale nie sądził, że zrobiła to świadomie. Działał na nią. Nie umiała się oprzeć ani zapanować nad sobą w pełni.

Tę walkę wygrał.

- Powiedziałem ci coś wtedy.

- Pamiętam.

Anna zabrała rękę i odwróciła się. Znowu spoglądała na biegnących kolejne okrążenie chłopaków.

- I to nic nie znaczy? Serio?

- Na pewno nie dla ciebie – odparła i wzruszyła ramionami.

John poderwał się i usiadł prosto. Widział jedynie jej policzek. Spojrzenie miała wyniosłe, jak dystyngowana kobieta z wyższych sfer, która ludzi jego pokroju traktuje jak robactwo. Może nawet miała ochotę rozkwasić go obcasem na posadzce?

- Kocham cię, Anno – powiedział i wlepił w nią spojrzenie. Chciał dostrzec każdy ruch, najmniejszą zmianę. I zauważył to. Drgnęła. Przełknęła ślinę. Ale milczała. Przysunął się ciut bliżej. Na tyle, by nadal czuła się bezpiecznie, ale jednak zmniejszył dystans pomiędzy nimi. - Zakochałem się w tobie. Nie kłamałem wtedy.

- Dziwnie to okazujesz... - odparła z niewzruszeniem.

- Ale to czuję. - Uderzył się ręką w pierś. - Całym sobą. Może słaby ze mnie romantyk i nie mam zbyt wiele doświadczenia w...

- Ty nie masz zbyt wiele doświadczenia? - Spojrzała na niego kpiąco.

John zacisnął zęby. Musiał to znieść.

- Nie w tym.

- Czego ty ode mnie chcesz John?

- Daj mi szansę.

- Kolejną?

- Ostatnią. Proszę.

Anna założyła nogę na nogę. Jedna z jej stóp gwałtownie podrygiwała. Stukot obcasa rozchodził się po kamieniach i ginął w śpiewie dudniącego deszczu.

Jej nastawienie się zmieniało. Miękła. Choć nie dawała tego po sobie poznać, o nie. Grała twardą. Cieszyła się z kontroli, jaką miała. Ale czy ta kontrola na pewno do niej należała? Tego John nie był pewny. Ale nie zamierzał wyprowadzać jej z błędu. Użył odpowiednich słów. I uległa mu. Znowu. Musiał tylko dobrze poprowadzić resztę rozmowy. Jak najostrożniej.

- Ok.

John skinął i odetchnął z ulgą.

- Dobrze. A zatem chcę byś przeniosła się do Ogrodów.

- Co proszę? - zapytała i roześmiała się. - Przecież to będzie wtedy oczywiste?!

- Niekoniecznie.

- I do twojej firmy?! Naprawdę?! - Pokręciła głowa i roześmiała się na głos. John szybko rzucił wzrokiem na chłopaków. Znajdowali się po drugiej stronie toru. - I to ma być ta zdrowa relacja, o której mówiłeś?!

- To dobra rozwiązanie.

- Dla kogo?!

- Dla nas – odparł i spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Nie było to zbyt kulturalne, ale wiedział, że Anna nie powinna się spóźnić. Nie pierwszego dnia. - Leć na uczelnię. Pogadaj z Honorathą. A ja zaraz przyjdę. Udam, że dopiero przyjechałem.

- A co potem?

- Potem pogadamy o nas. I o Ogrodach.

- O nas... - wyszeptała. - O uczelni też, panie dyrektorze?

Anna pokręciła głową ze zrezygnowaniem. Znowu. Wiedział, że powinien inaczej zakończyć to spotkanie, jakoś ją wesprzeć, ale nie mieli czasu. Rzucił wzrokiem na chłopaków. Nie patrzyli na nich. Wykorzystał ten moment. Wychylił się i otoczył Annę ramieniem, a kiedy spojrzała na niego, przylgnął wargami do jej ust.

- John... co ty...

- Cicho.

- Zobaczą nas... Jesteś dyrektorem...

- Ale nie dla ciebie. Nie dla ciebie.

Całowali się. Skryci pod kamiennymi trybunami, schowani pod ich cieniem, w akompaniamencie spadających kropel. John miał nadzieję, że nikt ich nie dostrzeże, ale z drugiej strony, miał to gdzieś. Mógł ją całować. Znowu. Naprostował to, co sam zjebał w piątek.

I miał wrażenie, że stale musiał to robić.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro