Rozdział 12 Tam, gdzie mieszkają potwory

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Krzaki szeleściły. John złapał Annę za rękę, ale poczuł, że się wzdrygnęła. Pewnie zrobił to zbyt mocno. Poluzował uścisk. Spojrzał na zegarek. Dobijała pierwsza. Tylko nie to! Korony drzew kołysały się na boki. Z której strony wiał wiatr?! W tym mroku każdy krzew wydawał się taki sam. Każde drzewo tak samo wysokie. Każdy szelest tak samo upiorny. Głosy zwierząt się nasiliły. Jakby coś je spłoszyło. John czuł na sobie łypiące ślepia. Sów, czy innych ptaków? Wpatrywały się w niego i widziały więcej, niż on...

Łomot robił się donioślejszy. Zbliżał się. John pożałował, że nie zaczekał do rana, ale teraz nie miał już czasu na żałowanie własnych, lekkomyślnych decyzji. Już nie było odwrotu. Przyciągnął Annę do siebie i ustawił się ciałem w kierunku narastającego szmeru.

Zza pleców Johna dobiegło ciche pomrukiwanie. Już wiedział, że jest za nim. Nim zdążył się obrócić rozległ się pisk i przeraźliwy krzyk Anny. Jej palce wbijały się w jego ramiona. Wyjrzał zza niej. Zza krzewu wyłonił się pokaźnym rozmiarów, czarny jak smoła, porośnięty bujnym futrem i grzywą zwierz.

- Anna, stań za mną!

Warczenie ustąpiło. Zwierz przystanął i pochylił głowę, przyciskając nos do podłoża. John próbował wyminąć Annę i stanąć przed nią, ale ona go nie słuchała. Ślepo parła na niego, nie odrywając wzroku od zwierzęcia. John nie mógł dłużej utrzymać równowagi. Anna ponownie uderzyła w niego swoim ciałem. Stracił grunt pod nogami. W ostatniej chwili chwycił ją w ramiona i zakleszczył, by się nie wyrwała. Oboje runęli ciężko na ziemię.

John trzymał Annę w ramionach i próbował wstać, ale dziewczyna wiła się, jak oszalała. Po jego plecach rozchodził się palący ból. Musiał w coś uderzyć.

- John, to lew!

- Toż to nie lew! - John zaparł się stopą o ziemię, zsunął Annę na bok i poderwał plecy. Tylko mrok ich spowijał. Anna kuliła się przy nim, jak niemowlę. - Widziałaś kiedyś czarnego lwa?!

- Czytałam, że takie istnieją!

- Na boga, dziewczyno, co ja się z tobą mam! - John poderwał się na równe nogi i stanął przed Anną, osłaniając ją ciałem. Wtedy go ujrzał. Błysk ślepi. Zwierzę powoli kroczyło w ich kierunku. Musiał działać szybko. Wyciągnął rękę w kierunku zwierzęcia. - Do-ki, stój!

Zwierzę zatrzymało się, pochyliło głowę, po czym położyło się potulnie na ziemi. Jego wielkie ślepia łypały przyjaźnie na Johna.

John odetchnął. Opuścił rękę i zbliżył się do psa. Potargał jego bujną grzywę na łbie, po czym obrócił się w stronę Anny, uśmiechając się od ucha do ucha.

- To mastif! Pies! A nie lew!

Anna uniosła głowę.

- Znasz tego... mastifa?

John podszedł do niej i pomógł jej wstać.

- Tak się składa, że tak.

- To czemu się go bałeś?!

- To wiekowy zwierzak już. Oddany, ale stary i zmysły już nie te, co kiedyś. - John rozejrzał się po ścieżce, zmrużył wzrok, sięgając jak najdalej. - Poza tym wiem, że nie jest sam.

John przeczesywał ciemność, powoli zaglądając w każdy kawałek terenu, który zlewał się w jedną całość. Jasny, biały przedmiot zamigotał w ciemności. Pojawiał się i znikał. A znajome ciężkie sapanie dotarło do uszu Johna. Wysunął się na przód. Podniósł wysoko rękę i zamachał nią w powietrzu.

- Charles! To tylko ja!

- Paniczu Johnie, to pan?!

Starszy mężczyzna zbliżył się do nich chwiejnym krokiem. Przez jego ramię zawieszony wisiał karabin i gruby łańcuch.

- Witaj, Charles. - Ukłonił się.

- Żem się wystraszył! Już żem myślał, że to znowu te dzieciaki!

- Wybacz, że cię nastraszyłem. Powinienem był zadzwonić.

- Ale panicz przecież nie musi uprzedzać o swoich wizytach!

- Zupełnie wyleciało mi z głowy, że lubicie robić obchód w tych godzinach. Myślałem, że wejdziemy niepostrzeżenie!

- Stróżowanie pana posesji jest naszym obowiązkiem, paniczu! - Mężczyzna złapał za karabin i pogroził nim w powietrzu. - Nikt tu nie wejdzie, kiedy my czuwamy! Ani dziki, ani żadne inne stworzenia! Nawet te ludzkie!

John poczuł na sobie wzrok Anny, ale udał, że wszystko jest w należytym porządku. No cóż, to i tak by się w końcu wydało. Charles go zwyczajnie ubiegł. Jak zwykle zresztą...

Pokręcił się wymijająco, tarmosząc grzywę psa, jakby chciał zyskać na czasie, kiedy zorientował się, że stróż przygląda się z zaciekawieniem Annie. John poczuł się jak skończony idiota.

Kurwa, gdzie moje maniery?!

Zacisnął rękę na dłoni Anny i pociągnął ją do siebie, wysuwając ją bardziej do przodu.

- A to moja pani! - Roześmiał się i przeczesał ręką czuprynę. - Razem przeprawiliśmy się przez bramę i wtargnęliśmy na posesję! Tylko nasza dwójka. Także możesz być spokojny.

- Się rozumie, paniczu Johnie!

Anna skinęła nieśmiało, a na jej policzkach pojawiły się znajome cienie. Najwidoczniej się spłoniła. John uwielbiał, kiedy to robiła.

Starszy jegomość podniósł do góry kapelusz i także skinął.

- Powiedz mi, Charles, czy Finn jest u siebie?

- Paniczu Johnie, pana Howella nie ma! Wyjechał kilka dni temu do Australii!

- A kiedy wróci?

- Informował, że to krótka wizyta. Powinien być dziś po południu.

- Rozumiem.

John pochylił głowę i zerknął na leżącego tuż pod jego nogami ogromnego czarnego psa. Zacmokał, a mastif momentalnie poderwał się i dosunął głowę do jego ręki.

- No już dobrze. Dobry z ciebie pies obronny. Bardzo dobry.

Zapadła krępująca cisza. John tarmosił grzywę psa, czując na sobie czujne spojrzenie starszego mężczyzny i ciekawe Anny. Na pewno ma wiele pytań. A on będzie musiał odpowiedzieć na wszystkie. Mógł się tego spodziewać...

- Pokręcimy się tutaj trochę - zwrócił się do mężczyzny. - I pewnie zostaniemy do jutra, a może i dłużej. Niech cię więc nie zdziwią światła w części mieszkalnej.

- Oczywiście, paniczu! Jak panicz sobie życzy! - Charles skinął i szybko złapał za obrożę mastifa, odciągając go od Johna i Anny. - Przygotuję dla państwa herbatę i mały, choć szczodry poczęstunek!

John wskazał na kilkupiętrowy domek stojący nieopodal.

- A biuro jest otwarte? Zapomniałem kluczy z domu.

- Zaraz żem je otworzę, paniczu Johnie!

- Dobrze, wezmę przy okazji pocztę i kilka innych rzeczy. Zostaw koszyk z jedzeniem na biurku.

Oddalili się, zostawiając za sobą starszego mężczyznę i psa. John prowadził Annę, stale ściskając jej rękę. Szli wzdłuż ścieżki, która na koniec drogi rozwidliła się w kilka mniejszych, węższych dróżek. Rozciągała się przed nimi ogromna zielona polana, oświetlona po bokach lampami ogrodowymi. John zapomniał już, jak pięknie jest tutaj o tej porze. Brakowało mu tej ciszy. Tylko tutaj tak wyraźnie słyszał swoje myśli.

- Paniczu? - powiedziała niespodziewanie Anna, a John od razu przypomniał sobie, że nie jest sam. I tym razem cisza będzie musiała poczekać.

- Tak, Charles ma specyficzny sposób bycia. To stary lokaj. Służył kiedyś w jednej z tutejszych arystokratycznych rodzin, ale jak wszyscy odeszli, to został sam. I tak jakoś nasze losy się skrzyżowały.

- Więc to wszystko jest twoje?

John przystanął i skinął.

- Wybacz te tajemnice. Tak, to moja firma. - Rozłożył szeroko ręce i wskazał na wszystko dookoła. - To moje ogrody. Moje królestwo!

- Zatem masz dwie prace? Na uczelni i tutaj?

- Można to tak ująć. Ale uczelnia jest ważniejsza. Tutaj tylko się pojawiam i kręcę nosem, jak na szefa przystało! Pilnuję spraw organizacyjnych i sprzedaży, ale to inni robią wszystko za mnie. Nie mam już serca do tego miejsca... - John doszedł do rozstaju dróg i zaniemówił na moment. Omiótł wzrokiem ciągnącą się przed nimi polanę. Na majaczącym w oddali wzniesieniu kołysały się krzewy, gotowe na sprzedaż. A obok nich pole z sadzonkami, starannie rozdzielone i oznaczone alejkami. Tuż za nimi znajdowała się jeszcze niezagospodarowana część ogrodów, a za nią granica posesji i las Dziekana. Majestatyczny, tajemniczy i przerażający. Zbiegające z niego zwierzęta, w szczególności dziki, sprawiały mu nie lada problemów. Ale nawet to nie było w stanie go przyćmić. - Choć, to nie do końca prawda.

- To znaczy?

- Prawda jest taka, że kocham to miejsce. - Obrócił się do niej. - Tutaj uciekam, kiedy potrzebuję schować się przed światem. I tylko tutaj odnajduję spokój ducha.

- Czyli to twoja kryjówka. Uczelnia cię absorbuje, a tutaj ładujesz baterie.

- Chyba tak właśnie jest.

- A kim jest Finn?

- Moim przyjacielem, prawnikiem i zarządcą tego miejsca. On tu rządzi, kiedy mnie nie ma. - Ugryzł się w język i roześmiał się. - A nawet, kiedy tu jestem! To on jest prawdziwym szefem Ogrodów!

- A dlaczego wyjechał do Australii?

- Pojechał do moich rodziców.

- Do... rodziców?

- Moja matka wyszła ponownie za mąż. Razem z moim ojczymem mieszkają w Australii. I tam prowadzą główną firmę ogrodniczą. Od nich biorę większość dostawców. - Podał jej rękę i pomógł jej wejść do zagrodzonej części pola. - Moi rodzice założyli pierwsze ogrody. Te są kolejne.

- Czyli to rodzinna firma!

Skinął.

- Tak. I prawda jest taka, że nie musiałem się przy niej wiele napracować. Niemal wszystko dostałem gotowe. Dlatego uczelnię postrzegam za ważniejszą. Bo jest tylko moja. - Kucnął i wskazał palcem na sadzonki krzewów, które rosły blisko siebie, w rzędzie. - Tam w oddali, za tymi drzewkami, posadzimy dziś twoją poziomkę, ok?

- Zabrałeś ją z nami?

- Oczywiście, jest w bagażniku. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro