Rozdział 48 Najdłuższa noc. 2.2. A gdzie miałbym być?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1

Finn zaparkował ulicę dalej. Z dala od świateł latarni.

- Weź to.

- Co to jest?

- Latarka!

Finn wepchnął mu przedmiot pod ramię. John dosłyszał syknięcie w jego głosie. Wiedział, że nie był zadowolony. Raczej rozdrażniony. Czy ja go... irytuję?, zastanowił się w myślach John. Co się ze mną dzieje? Złożył ręce, jak do modlitwy i kiedy Finn stał odwrócony, pacnął się obiema dłońmi po twarzy. Ogarnij się! Nie czas teraz na strach!

- Mam... klucze... - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął w kierunku Finna rękę, w której pobrzdąkiwał komplet kluczy. - Moglibyśmy...

- Nie sądzę, by były nam potrzebne. Poza tym, ja także mam klucze do firmy. Zapomniałeś?

- No tak... Racja... To jak wejdziemy?

Finn docisnął przednie drzwi. Stuknęły niemal bezgłośnie.

- Wejdziemy górą.

- Po bramie?

- Tak.

John pamiętał, kiedy robił to ostatni raz. Z Anną. Ale wtedy było inaczej. Wtedy to nie on się bał. Wiedział, czego się może spodziewać. Ale teraz... Niepokój przeszywał jego ciało. Nie umiał opanować oddechu. A jego serce waliło, jak młot. Czuł każde uderzenie.

- John? Co z tobą?

- Ja... nie wiem.

- Masz atak?

- Nie... Nie miałem ich od lat przecież. - John zmierzwił ręką czuprynę. Czuł jak włosy kleiły mu się do rąk. Moje ręce... są mokre, pomyślał. Pocą się. Tylko nie to... Nie teraz. - Nic mi nie jest.

- Jesteś pewien? Nie mam już twoich tabletek.

- Jestem pewien.

- Ok, pójdę pierwszy.

John patrzył jak Finn zniknął na szczycie bramy. Złapał się kolumny i podciągnął się. Serce szalało mu w piersiach. Ręce ślizgały mu się na metalowych prętach. Kręciło mu się w głowie. Chyba za dużo wypiłem wczoraj, pomyślał. Ale żeby aż tyle? Mogłem nie mieszać.

Wspiął się na sam szczyt, ośmiotysięcznik dla niego w tym momencie, i powiódł wzrokiem w stronę majaczących w oddali budynków. Wszystko wyglądało normalnie. Światła były pogaszone, panowała cisza.

John przerzucił nogę na drugą stronę i zsunął się, lądując tyłkiem na ziemi.

- Co się z tobą dzieje?! - powiedział ciut głośniej Finn, a John usłyszał jak zgrzytnęły mu zęby. Złapał Johna za ramiona i pociągnął do siebie. - Nie poznaje cię! Ledwie się na nogach trzymasz!

- Chyba przesadziłem... z alkoholem...

- Ale wczoraj aż tak źle nie wyglądałeś!

- Musiało mi... zaszkodzić...

- Piliście coś z Anną jeszcze?!

- Nie, tylko... - John przymknął oczy i wspomniał minioną noc, usta Anny, jej uwodzicielskie spojrzenie nad jego... - Tylko się... kochaliśmy...

- To powinieneś był już to dawno wypocić z nią!

- Wiem...

Nagle John zgiął się w pas i złapał się za brzuch. Wnętrzności podeszły mu do gardła. Poczuł w ustach kwaskowaty posmak. Upadł na kolano zanosząc się kaszlem.

- John! - Finn szarpnął go za ramię, ale tym razem John nie drgnął. Trzymał się kurczowo źdźbeł trawy i ani myślał, by je puścić. - Co z tobą?!

- Chyba... będę rzygał...

- To zrób to! Ale szybko!

Finn wyprostował się, a John ucieszył się, że przyjaciel dał mu tę chwilę. Nie wykorzystał jej jednak. Nic nie opuściło jego żołądka. Z wyjątkiem kilku splunięć śliny, która nieprzyjemnie zalegała mu w ustach.

Przyłożył palec do tętnicy szyjnej. Przeważnie robił to na nadgarstku. Tak szkolono ich w wojsku, ale tym razem nie był w stanie odpowiednio ułożyć palców. Były sztywne, drętwiejące. Jak nie jego. Poza tym obawiał się, że Finn od razu spostrzegłby co robił. A nie chciał tego.

Oparł łokieć o kolano, a palec dyskretnie przyłożył do szyi. Udał, że się podpiera. Serce łomotało mu tak szybko, że po dwudziestu pięciu sekundach zgubił się w liczeniu jego uderzeń. Pozwolił sobie na piętnaście sekund. Tak będzie szybciej i wystarczająco skutecznie. Nie potrzebował zegarka. Nauczono go odmierzać z dokładnością do jednej sekundy upływ piętnastu sekund. Nawet nie musiał liczyć. Wiedział, kiedy mijały.

To niemożliwe, pomyślał. Pięćdziesiąt? Musiałem się pomylić. Gdyby było aż tyle, to znaczyłoby przecież... że... mój puls dobija do dwustu... Wziął głęboki wdech i na moment przymknął powieki. Oddychaj... Uczyli cię tego... Podniósł głowę. Finn stał obok niego, wyprostowany i nieruchomy jak posąg. Zadarł podbródek i niczym pies myśliwski nadstawił nos. John był pewien, że jego przyjaciel przeprowadzał w tym momencie rekonesans. Taki, na jaki pozwalała mu sytuacja. A tą sytuacją był niestety... on sam - pijany John Charmer, dyszący na ziemi i zastanawiający się, czy nie zwymiotować pozostałości ze swojego żołądka.

John zatrudniał ośmiu pracowników (sądził, że ośmiu, choć ręki by sobie za to nie dał uciąć), i Finna. Zawsze tak to określał, niezależnie ile osób pracowało w jego firmie. Zawsze było ich kilku, i Finn. Zmieniali się, odchodzili, ale on jeden był niezmienny. Finn stał na ich czele, jak dawniej John stał na czele ich oddziału. To do niego dzwonili. On zatwierdzał ich urlopy, odbierał zwolnienia lekarskie czy wypłacał premię. To do niego przychodzili z problemami. Jemu się zwierzali, kiedy brakło im do końca miesiąca i to on... wyciągał do nich wtedy pomocną dłoń. John o tym wiedział. Tak jak wiedział i o tym, że Finn nigdy nie brał kasy z firmy. Nic ponad to, co powinno zostać wzięte. Dawał z własnej kieszeni. Bo taki właśnie był. Był zarządcą i kierownikiem sprawującym pieczę nad Ogrodami. Ale był też przyjacielem. Nie tylko Johna. Stanowił opokę dla tych, których John na co dzień nie zauważał, będąc zbyt zajętym rozciąganiem własnej kariery.

Finn - prawnik, przyjaciel i prawdziwy właściciel Ogrodów. John nie chciał się do tego przyznać na głos. Dobrze wiedział, że na papierze firma należała do Meridith, ale wiedział też, że po drugiej jej stronie stał nie on, John Charmer, ale Finnegan Howell. Oni już dawno stracili serce do Ogrodów - zarówno on, jak i Meridith. Może początkowo John chciał mieć coś swojego, i nadal łączącego go z nią - dlatego zlecił jej zaprojektowanie Ogrodów. Jednak choć z trudem było mu przyznać się do tego, oboje od dawna już nie zajmowali się tym miejscem tak, jak robił to Finn. Gdyby nie on, Ogrody już dawno poniosłyby sromotną klęskę i zwyczajnie splajtowały. I chcąc nie chcąc (przeważająco nie-chcąc), John musiał przyznać przed samym sobą, że człowiekiem od Ogrodów Charmera nie był John Charmer, ani nawet jego żona, Meridith Charmer - ale Finnegan Howell. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jego przyjaciel, i to jedyny przyjaciel jakby zauważyła Anna, robił o wiele więcej, niż tylko pilnował jego spraw od strony prawnej. Finn był kimś więcej. I już dawno powinien był zaproponować mu spółkę. Ale nie rozmawiali o tym. Nigdy. Umówili się jedynie na stosowną zapłatę za opiekę prawną. Tak przynajmniej brzmiała umowa, którą podpisali kilka lat wcześniej. Z biegiem czasu i rosnących zapędów seksualnych Johna (a w tym i z przybyciem dodatkowych funkcji, jakie musiał pełnić Finn), ta kwota zaczęła ulegać zmianie, a wysokość, na jaką opiewała umowa, miała pokryć więcej, niż tylko zwyczajowo przyjętą opiekę prawną czy zarządzanie firmą. Pod tą kwota kryły się też przyjacielskie uczynki Finna wobec Johna. I o tym wiedzieli obaj, choć Finn wyraźnie sprzeciwiał się pobieraniu za te konkretne uprzejmości zapłaty. John był jednak nieugięty. Wychodził z założenia, że nikt nie powinien sprzątać po nas za darmo. Nikt. I kropka.

Krótko mówiąc, dogadali się. I tak Finn zyskał nową rolę w świecie Johna - stał się nie tylko prawnikiem i zarządcą Ogrodów, ale i opiekunem wszelkich spraw należących do Johna (szczególnie tych delikatnych i wymagających oczywistej dyskrecji). Na piśmie wspomnieli jednak tylko o pomocy prawnej i zarządzaniu firmą. Wszystko inne, w co wchodziło: praktycznie codzienne gotowanie dla Johna posiłków (i dla Charlesa także, w końcu kolacje jedli najczęściej we troje - tak było przynajmniej zanim pojawiła się Anna), robienie dla niego zakupów, sprzątanie jego kwater, pranie brudnych ciuchów, zapisywanie przelecianych dziewczyn i dostarczanie go do łóżka, kiedy niechcący zaległ w innym miejscu (co często się zdarzało) oraz wiele innych rzeczy - nie widniało na tej umowie, ale obaj wiedzieli, że John policzył to w niej. Nie była to stała praca, a jedynie doraźna. I to od Finna zależało, czy się jej w ogóle podejmie. A nie wszystko przypadało mu do gustu i o wiele spraw John musiał go wręcz błagać! John jednak chciał być pewien, że kiedy przyjaciel ścieli mu łóżko, albo wyrzuca śmieci - to nie robi tego za nic.

Ale nie płacił mu tylko dlatego, że Finn robił to wszystko. Jako przyjaciel mógł to robić i bez zapłaty. (Tak czasem robią przyjaciele.) Ale głownie z powodu czasu, jaki przyszło mu poświęcać i wstydu, jaki odczuwał za każdym razem, kiedy musiał sprzątać po przyjacielu. A może raczej, to John... czuł ten wstyd. I z powodu tego wstydu chciał płacić więcej. By jakoś go zakryć. Choć i tak śmierdział z daleka i nie dawał o sobie zapomnieć. Johnowi na pewno nie pozwalał zapomnieć. Nie pozwalał do tego stopnia, że przy jednym z wieczornych spotkań, które w tamtym okresie odbywały się regularnie, i zawsze przy butelce dobrej szkockiej (wtedy Finn popijał ten trunek), John podsunął Finnowi czystą, niezapisaną kartkę papieru i kazał napisać mu kwotę. Przyjaciel protestował, ale John nalegał. I tę kwotę John stosownie pomnożył. Finalnie nie była to mała kwota, ale nie sądził też, że inny prawnik wziąłby od niego mniej - i to za o wiele uboższe funkcje, jakie miałby pełnić.

Świat prawników to świat dużych pieniędzy. A skoro Finn przekreślił karierę dla niego, przynajmniej tyle mógł zrobić, płacąc mu adekwatnie do umiejętności i poświęconego czasu.

John podniósł głowę i przyjrzał się przyjacielowi.

- Finn, dlaczego... zostałeś... ze mną?

- Co?

- Czemu ze mną... zostałeś?

- W takim momencie zadajesz to pytanie? - odpowiedział z podenerwowaniem Finn. - Przecież wiesz czemu.

- Odpowiedz.

Finn odwrócił głowę i znowu uniósł wysoko podbródek. John ledwie dostrzegał zarys jego policzka.

- A gdzie miałbym być?

Zapadła krępująca cisza, którą przecinał jedynie gwizd wiatru. Finn nadal wpatrywał się gdzieś w dal, w nieznany dla Johna punkt, a John przez chwilę jeszcze spoglądał na niego. W końcu także odwrócił wzrok. A gdzie miałbym być?, powtórzył w myślach za przyjacielem. Czy to faktycznie było tak proste? Tak... oczywiste?

- Chodźmy - stwierdził niespodziewanie Finn. - Musimy się dowiedzieć przecież kto wtargnął na teren Ogrodów.

Jego słowa zabrzmiały groźnie i John nagle zdał sobie sprawę, że to Finn był teraz dowódcą. Ich dowódcą. Przejął pałeczkę, kiedy John zaniemógł.

I John był mu bardzo wdzięczny, że tak zrobił.

- W głowie mi się kręci... - odparł John.

- Tylko skup się teraz - odparł beznamiętnie Finn. Nie zamierzał najwidoczniej pieścić się z nim. - Potrzebuję cię świadomego. Weź się w garść!

- Ok, spróbuję przedostać się do Do-kiego i... wypuszczę go. Pomoże nam wytropić to... zwierzę...

- Nie wiemy, co to jest. Poza tym, John, pamiętaj, że sygnały się pokrywały. Cokolwiek to jest... ktokolwiek to jest, nie jest sam.

- Wiem...

John ujrzał przed oczami niezidentyfikowane zwierzę z rogami, które widział wcześniej na kamerze. Niepokój powrócił. Zdał sobie sprawę, że to było właśnie tutaj - w Ogrodach. I cokolwiek kamera zarejestrowała, może nadal przebywać na terenie posesji.

- John, weź to. - Finn podciągnął Johna za ramię i klepnął go mocno po plecach, a ten stłumił odgłos krzyku zmieszanego z nagłym wyrzutem kaszlu, jaki chciał wydobyć się z jego trzewi. Pochylony, opierając się rękoma na zgiętych kolanach, zaparł się stopami w rozgarniętej ziemi. Nie ma co, zero delikatności, pomyślał. Po wojskowemu. Stawia mnie do pionu. Przyjaciel nie dał mu jednak dłużej zwlekać. Wetknął mu coś w rękę. John poczuł chłód na palcach. Niezgrabny przedmiot dotykał jego skóry. Wiedział co to jest od razu, kiedy tylko poczuł to w dłoni. - Jeśli mi przydałaby się teraz broń palna, to tobie na pewno przysłuży się to.

- Nóż?

- Tak, wziąłem z twojej kuchni.

John zacisnął palce na rękojeści. Była pewna. Może nie był to najlepszy z noży. Tylko zwykły, kuchenny i w dodatku uniwersalny, mierzący zaledwie piętnaście centymetrów. Ale jednak był to nóż i John dobrze wiedział, dlaczego Finn wybrał właśnie ten.

Obrócił go między palcami i poczuł, jak jego ruchy znowu robią się płynne. I bardziej stanowcze. Wracał do siebie.

- Lepiej ci teraz?

- Tak... Dzięki.

- Dobrze. To idź do Do-kiego. Wypuść go, a ja pójdę do biura.

- Finn...

- Spokojnie, wiem co robię.


2

John szedł wąską alejką. Tą samą, którą kiedyś kroczył razem z Anną. Ale teraz nie szedł dziarsko - jak właściciel firmy chcący zaimponować dziewczynie. Męczył go każdy krok. Jego ciało było ciężkie, a ruchy niezdarne. Oddech nierówny i parę razy zdało mu się myśleć, że może naprawdę ma zawał. Nigdy wcześniej nie czuł tak namacalnie swojego serca. Widział w wyobraźni, jak nagie pulsuje na jego dłoni. Tętni, a krew spływa po jego rękach...

Dotarł na szczyt wzniesienia i powiódł wzrokiem w dół. Mgła, jakiej oko nie widziało, unosiła się nad polami. Przysłaniała kożuchem całe Ogrody - łącznie z zabudowaniami, sadzonkami i licznymi ścieżkami, którymi przemieszczali się pracownicy Johna. Nawet korony drzew były ledwie widoczne. Białe kłęby oplatały swoimi mackami drewnianą szopę na narzędzia. Klatka Do-kiego znajdowała się tuż za nią.

John minął szopę i skierował się w stronę klatki. Każde miejsce przypominało mu Annę. Wspominał, jak razem spędzali tu czas. Bawili się, śmiali, kłócili, godzili i... kochali. Przede wszystkim kochali. Pod tym samym niebem, pod tymi samymi drzewami, na tej samej trawie. Widział ją - spacerującą i uśmiechającą się do niego. Ile by dał, by te pogodne dni powróciły...

Dotarł do budy Do-kiego.

- Boże, jak tu śmierdzi... - Zakrył ręką usta i nos. - Czym ten Charles go karmi?!

Zajrzał do klatki, ale była pusta.

- Co to za smród? A może...? Tylko nie to! Czyżby zdechł?!

Obszedł klatkę dookoła, nie znajdując żadnych śladów. Już miał skierować się w stronę biura, kiedy spostrzegł uchylone drzwi od szopy.

- Charles?

Kroki go zdradzały. Choć starał się iść bezszelestnie, kamyki szurały pod jego stopami. Pchnął drzwi. Nieznośne skrzypienie potoczyło się po polanie. Zaklął pod nosem i nie tracąc czasu, wsunął się do środka i pośpiesznie przymknął za sobą drzwi. Przeciskał się pomiędzy porozstawianymi narzędziami. Tutaj tak samo cuchnie, pomyślał. Co to jest, do diabła?

Dotarł na koniec szopy. Na wieszakach wisiały pozostawione przez pracowników robocze ubrania. Obrócił się, by skierować się ponownie w stronę wyjścia, kiedy ujrzał łypiącą na niego twarz. Cofnął się, potknął i runął na ziemię. Chwycił znajdującą się w jego kieszeni latarkę i nakierował ją na wpatrującą się w niego twarz. Błysk światła go oślepił.

- To... lustro! Na miłość boską! Przestraszyłem się... własnego odbicia! Co się ze mną dzieje, do cholery?!

Gorzki smak wypełnił jego usta. John przysunął rękę do twarzy i otarł swoje wargi.

- Co to jest? Ten... śluz?

Podniósł się i wyszedł na zewnątrz. Spojrzał ponad klatką Do-kiego. Co tak śmierdzi, u licha? Skąd to dochodzi? Przylgnął ciałem do ściany szopy i przesunął się wzdłuż niej, aż wyszedł zza róg.

- A to co za ustrojstwo?

Tuż za szopą, z ziemi wystawała plastikowa butelka, z której ulatniał się biały dym. John kucnął przy niej, zaciskając palcami nos.

- To nie mgła. To... dym!

Ale dlaczego ktoś miałby chcieć zakopcić Ogrody? Może to próba podpalenia! John spojrzał w stronę biura. Ale czego? Szopy z narzędziami? Przecież budynki są daleko. Biuro tym bardziej. To po co? Tyle zachodu... I ten piekielny smród!

Rozległ się trzask pękających suchych gałęzi. John zdążył obrócić głowę, kiedy dostrzegł wznoszącą się nad sobą sylwetkę. Opadł do tyłu, zapierając się rękoma o trawę i spojrzał prosto na zbliżający się cień.

- To pan, paniczu Johnie?

Tuż przed nim zatrzymał się stróż, ściskający w dłoni smycz, do której uwiązany był Do-ki. Trzymał go krótko. Mastif przylegał do jego nogi i łypał w stronę Johna, swoimi wielkimi oczami.

- Charles! Na boga... - odparł z trudem, łapiąc oddech - ...wystraszyłeś mnie!

- To dlatego Do-ki nie ujadał! Ale paniczu Johnie, cożesz panicz tu robi?!

- Przyjechałem razem z... Finnem. Kamera coś... zarejestrowała...

- To ci dopiero! - Charles przechylił głowę na bok i mrugając popatrzył na Johna zdziwionym wzrokiem. - I dlatego też leży panicz na ziemi?

- Pot... knąłem... się...

John zaparł się rękoma o ziemię i podniósł się, nie chcąc skorzystać z zaoferowanej przez stróża pomocy. Otrzepał nogawki. To nawet on wiedział o kamerze. Tylko mnie Finn nie wtajemniczył, pomyślał.

- Uruchomiłeś może... czujniki ruchu? - John przełknął ślinę, starając się brzmieć jak najbardziej normalnie. Wskazał ręką na pola i spostrzegł, że światła w biurze są zapalone. Czyli Finn dotarł na miejsce, ucieszył się w myślach. Muszę do niego iść. Wrócił wzrokiem do stróża. - Mogłeś to zrobić... nawet... nieświadomie.

Głos nadal grzązł mu w gardle, a ten który wydobywał się był inny niż codzienny. Bulgotał, jakby John dławił się własną śliną.

Odwrócił się i splunął na ziemię. Stróża to jednak wcale nie oburzyło.

John otarł rękawem usta.

- No gdzieżbym śmiał, paniczu Johnie! Dobrze wiem, gdzie się znajdują! Pan Howell zostawił mi precyzyjną mapę!

- No tak...

- Żem widział jakieś dzieci w maskach! Może one to zostawić?!

- Dzieci... w maskach? Z rogami?!

- No tak, jedno istotnie rogi miało! Biegały tam... - stróż wskazał na wzniesienie, za którym w oddali znajdowały się budynki i biuro - ...nisko, pochylone, zdawać się mogło że na czworakach! Pierw żem pomyślał, że to dziki!

- A co robiły?

- Paniczu Johnie, błagam o wybaczenie, ale żem nie wiem! Może ganiały małe dziki! Pełno ich ostatnio! A żem widział, że siatka znowu naruszona była!

- Naruszona? Poprzecinana?

- Nie, paniczu Johnie! Powyginana! Ale ziemia ruszona nie być, to żem wziął Do-kiego, by zobaczyć, co się dzieje! Normalnie to żem bym go spuścił, a on by zaraz porządek zrobił, ale skoro to dzieci...

- Rozumiem.

Butelka syknęła. Zarówno John, jak i Charles spojrzeli na nią. Dym osłabł, aż przestał zupełnie się unosić.

- A to cóż za cholerstwo? - zapytał stróż.

- Myślałem, że ty mi to powiesz.

- Ale, paniczu Johnie, ja żem nic nie wiem! Może te dzieci to zostawić!

- Być może... - John sięgnął do kieszeni kurtki i zorientował się, że nie ma przy sobie komórki. - Do diaska! Zapomniałem komórki! W takim razie, idę do biura. Muszę powiedzieć Finnowi, że to dzieci zrobiły nam psikusa... I trzeba lepiej zabezpieczyć ogrodzenie!

- A co żem mam zrobić z tym?

Stróż wskazał na dymiącą się butelkę.

- Wyrzuć. Pozbądź się tego. A ja idę do biura...- powiedział John, ale nie zdążył dokończyć. Zamilkł, widząc niecodzienny wyraz na twarzy stróża. Utkwił wzrok w Charlesie. Twarz starca przybrała głupkowaty wyraz. Powieki się rozszerzyły, a spojrzenie zawisło tuż nad głową Johna.

John obrócił się gwałtownie i spostrzegł palące się światło w ogrodzie.

- Gdzie to jest?

- To chyba fontanna, paniczu Johnie!

- Dlaczego Finn miałby zapalać tam światła?

- Nie musiał ich zapalać, paniczu Johnie! Kiedy my montować czujniki ruchu przy fontannie i w panicza prywatnym ogrodzie, my umieścić także lampy na czujnik ruchu! One same się zapalać!

- Same? - John wpatrywał się w bladożółte światło, które niespodziewanie zgasło. Po chwili zabłysła lampa obok. - Ale skoro reagują na ruch, to znaczy, że... coś musi ten ruch powodować!

- Istotnie, paniczu Johnie!

Do-ki warknął, wysuwając zęby i szczerząc się.

- To skoro Finn jest w biurze, to... kto porusza się po terenie?

- Może te dzieci?!

Światłu ponownie przeskoczyło, a razem z nim, spojrzenie Johna. Serce zakołatało mu w piersi. Warknięcia Do-kiego stawały się donioślejsze.

- Dzieci... - powtórzył John.

Spojrzał na warczącego mastifa, po czym powiódł wzrokiem po ziemi i przyjrzał się butelce, wystającej z ziemi. Znam ten zapach... Już kiedyś go czułem. Ale nie tutaj.

- Paniczu Johnie!

John obrócił się i spojrzał w stronę, którą wskazywał ręką Charles. Dostrzegł poruszającą się po biurze sylwetkę. Nie miał pewności, czy to kobieta, czy mężczyzna. Finn?, zapytał sam siebie w myślach.

- Charles, idź z Do-kim do ogrodów. Przepłosz te dzieci. A ja pójdę do biura. Muszę porozmawiać z Finnem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro