Rozdział 49 Najdłuższa noc. 2.3. Atak na Ogrody!

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

John wspiął się na wzniesienie, brodząc w wilgotnej ziemi. Mrok spowijał wszystko, poza światłem dochodzącym z ogrodu i biura. Trzymał rękę na latarce, ale nie chciał się ujawniać. Wolał iść w ciemności. Trawa łaskotała jego kostki. A może były to sadzonki? Anna nie będzie zadowolona, pomyślał od razu. Tyle pracy włożyła w ich sadzenie.

Postawił krok i przeskoczył metr w bok. Przestał się zapadać. Kamyki chrobotały pod jego stopami. Świetnie, jestem na ścieżce! Ten spacer dobrze mi zrobił. Głowa ustępuje. Chyba proszki zaczynają działać. Byle tylko serce się uspokoiło.

Obszedł budynek dookoła i kiedy znalazł się tuż pod biurem, światło zgasło. No nie. Akurat teraz?! Zajrzał przez szklane drzwi, ale nie dostrzegł niczego. Wszystko wyglądało normalnie.

- To bez sensu... Najwidoczniej minęliśmy się z Finnem.

Sięgnął do kieszeni i zacisnął palce na niewielkim prostokątnym opakowaniu. Jak dobrze!, pomyślał. Przynajmniej fajek nie zapomniałem! Ale... Cholera, nie mam zapalniczki. Spojrzał w stronę parterowego budynku, który zajmował Charles i ruszył w jego stronę. Odpalę od kuchenki Charlesa.

Wpadł przez drzwi, waląc ręką po włączniku - ale ten nie zareagował. Co jest? Nie działa? Nie ma prądu? Powiódł wzrokiem po kuchni. Dostrzegł jedynie kontury mebli, oświetlone padającym z zewnątrz blaskiem księżyca. Woda kapała z kranu, rytmicznie uderzając o zlew.

John dotarł do ściany i wymacał ręką kolejny przełącznik, ale naciskanie w niego także nie poskutkowało. Co tu jest grane, do licha?!

Złapał za pokrętło od gazu i zapalił papierosa, kiedy cień spoczął na jego dłoni, jak i na całej kuchence. Po czym minął tak samo szybko, jak się pojawił. John wyprostował się i podszedł do okna.

- Co to było? Finn?

Wybiegł przed budynek, rozglądając się w każdą ze stron - ale nie widział nikogo. Nikogo także nie słyszał.

- Dobra! - powiedział donośnie, na wszelki wypadek, gdyby jednak ktoś go słyszał. Wydawało mu się to niezręczne i nawet nie do końca normalne, ale był już tym wszystkim zwyczajnie zmęczony. - To nie jest plac zabaw! Niebawem wstanie słońce i skończą się te podchody! A wtedy inaczej pogadamy! Rozmówię się z waszymi rodzicami!

Pociągnął papierosa, wyrzucając przed siebie dym i puścił się marszem w kierunku fontanny. Idę do ogrodów, postanowił w myślach. Zapewne Finn już dawno spotkał Charlesa. Najwyższy czas pakować się do auta i wracać do Anny. Nie będę się wydurniał ganiając za dzieciakami!

Minął biuro i już miał wkroczyć na ścieżkę, by skrócić sobie drogę, kiedy spostrzegł klucz wystający z drzwi od budki z narzędziami. No nie! Kto zostawił ten klucz, do cholery?! Zajrzał przez okno. W środku stała ta sama drabina co zawsze. Jednak tym razem wyglądała inaczej. O niewielkie okienko obijał się biały strumień dymu, kłębiący się po pomieszczeniu. John odsunął papierosa od ust i wziął wdech. Ten sam smród wypełnił jego nozdrza.

- Znowu te same zgniłe jaja! Nie no, to już przestaje być śmieszne!

Złapał za klamkę i z impetem pociągnął za drzwi od budki.

Poczuł najpierw ciepło biegnące po jego twarzy, kąsające go, chwytające włoski na jego skórze... Nim zdążył chociaż pomyśleć, pomieszczenie rozbłysło fioletowym, wspinającym się płomieniem. John odchylił głowę do tyłu i poczuł, że traci równowagę. Rozległ się wybuch, świst i trzask pękającego szkła. Lecące w różne strony odłamki drewna i innych przedmiotów odrzuciły Johna do tyłu. Runął na ziemię. Papieros wypadł mu z ust, a on sam zakrztusił się, uderzając plecami o posadzkę. Nie mógł złapać tchu. Leżał nieruchomo, walcząc z samym sobą, by wziąć oddech. Smak krwi wypełnił jego usta. Czuł jej ciepło. Dławił się nią.

Złapał powietrze i z trudem poderwał korpus. Siedział na ziemi, obolały i przeczuwał, że połamał jedno albo więcej żeber. Dookoła niego leżały tlące się kawałki szopy i roztrzaskane szkło. Oparł ręce na kolanach i splunął na trawę krwią, zmieszaną ze śliną. W uszach mu dźwięczało. Podniósł wzrok - budka stała w płomieniach. John wpatrywał się w unoszący się ogień, skaczący, niczym zając. Jego ozory dotykały już koron najbliższych przydomowych krzewów. Zajmowały suche liście. Boże, te smarkacze zaraz mi firmę z dymem puszczą!, pomyślał.

Odepchnął się od ziemi i już miał się poderwać na równe nogi, kiedy spostrzegł pomiędzy zajętymi płomieniami gałęziami drzew, przemieszczające się na wzniesieniu sylwetki. Ile ich było? Siedem, osiem? I tę jedną - nieruchomą, pochyloną albo kucającą i patrzącą prosto na niego. W świetle rozjaśnionego nieba sterczące z jej łba rogi były wyraźnie widoczne.

- Co to, na boga?!

Nie człowiek. Nie zwierzę. Dzik? Niebieska, niemal karykaturalna, twarz skierowana była w jego stronę. Wykrzywiona uśmiechem, z uszu wystawały jej rogi. Te same rogi, jakie John widział na nagraniu.

- John!

Usłyszał wołanie, jak przez mgłę - niewyraźnie i odbijające się echem. Zza budynku wybiegł Finn. Zdyszany, trzymał w ręku broń. Czy to Glock... 19? Skąd Finn go wytrzasnął?!

John czuł się zmieszany, ale nie miało to znaczenia. Najważniejsze było tylko to, że Finn był cały.

- Finn! Są tam! - John wskazał ręką na wniesienie. - Poprzebierane! To chyba... jakieś zwierzęta! I dzieci!

- John! To... - odkrzyknął Finn, ale ogień strzelił i urwało w połowie.

- Co?!

- To nie są dzieci! To dorośli mężczyźni! Zamaskowani!

Istota wyprostowała się i John ujrzał dwie nogi, korpus i maskę, przymocowaną do jej głowy.

- Przecież to... człowiek! - powiedział, choć zrobił to bardziej sam do siebie. - To mężczyzna!

- Włamali się do biura!

- Co takiego?!

- To złodzieje!

Finn ruszył na nich wystawiając broń przed siebie i celując, a John przez moment tylko wodził za nim wzrokiem - jakby oglądał go w zwierciadle. Nie wierzył w to, co się działo. W uszach nadal mu dźwięczało. Dudnił mu łomot jego własnego serca. Słyszał swój oddech. Czuł się tak, jakby znajdował się w bańce mydlanej, a wszystko inne znajdowała się poza nim.

Zacisnął palce na zimnej, chropowatej posadce. Szkło wbiło mu się w palec i rozcięło jego skórę aż do krwi. To się wszystko działo naprawdę. To nie sen, nawet nie koszmar. To rzeczywistość.

Powtarzający się głos bębnił w jego głowie. Krzyczał do niego: Podnieś się wreszcie! Nie czas teraz na leżenie! Musisz mu pomóc!

John chciał wstać, naprawdę chciał, ale nie był w stanie. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Może to adrenalina? Obrócił się i opadł na kolana. Brodząc w ziemi próbował stanąć na równych nogach. Co się ze mną dzieje? Znowu? Podnosił się powoli, jak starzec skrzywiony od artretyzmu. Zataczał się na boki. Potrząsał głową jak koń, próbując się otrzeźwić i pozbyć dzwonienia w uszach. Spojrzał w stronę zamaskowanego człowieka i spostrzegł, że ten zwrócił się twarzą w kierunku kilku osób po jednej z jego stron i dwoma złączonymi palcami, prawej ręki wykonał kilkakrotnie ruch ręką do przodu.

- Przecież to... Oni są... To ich...

Grupa po prawej rozpierzchła się. Finn wyleciał na parking i rzucił się za nimi biegiem, nie odwracając się za siebie.

John puścił za nim rozpaczliwe spojrzenie. Chciał krzyknąć, ale tylko bełkot opuścił jego gardło. Chciał biec. Razem z nim. Jak dawniej. Asekurować go. Jednak nogi miał sztywne, drżące i zdrętwiałe. Poruszał się inaczej. Niby tak samo, ale jakby w zwolnionym tempie. Jak przycinająca się kaseta magnetofonowa.

Padły strzały, rozświetlające niebo i niosące się z hukiem po posesji.

John złapał powietrze w płuca i trzymał je, nasłuchując. Trzy, cztery, pięć... Spojrzał w kierunku, z którego padły i narastający niepokój wypełnij jego ciało - a jeśli to Finn? Co jeśli... on...?

Przerzucił wzrok na pozostałą grupę. Majaczyli przed jego oczami. Ilu ich zostało? Czterech? John mrużył się, napinał, ale nie był pewien, czy faktycznie było ich tylu, czy może dwoili mu się przed oczami. Ale jedno wiedział na pewno - brakowało jednego. Tego, którego John już w myślach określił mianem ich dowódcy. Najważniejszego, zakrytego niebieską maską i trzymającego się z tyłu.

John rozejrzał się w jego poszukiwaniu, ale na wzniesieniu stali tylko pozostali mężczyźni. Ubrani byli jednakowo, na czarno, wszyscy w maskach - choć każdy w innej.

Rozległ się huk i John ponownie poczuł, że traci słuch. Opadł na kolana, trzymając się za głowę i przeturlał się na bok. Spojrzał za siebie i w tumanach dymu dojrzał Charlesa, stojącego tuż za nim. Starzec z otwartymi ustami i szeroko rozsuniętymi powiekami wpatrywał się przed siebie i chwiał się na obu nogach. W rękach trzymał strzelbę. Wydawało się, że moc wystrzału jego także zaskoczyła.

- Dawno żem z tego nie strzelał!

- Charles!

Stróż podniósł karabin i zawiwatował, poruszając nim kilkakrotnie do góry.

- To na dziki, paniczu Johnie! Na dziki!

- Charles, przecież to nie są... dziki! - John powiódł wzrokiem po wzniesieniu. Nie było śladu po napastnikach. Rozmasował rękoma uszy, po czym obrócił się na bok i podniósł się z ziemi. - Gdzie masz psa?!

- Żem go uwiązał! Przecież... tam były też dzieci...

- Tu nie ma żadnych dzieci! Żadnych dzików! To dorośli ludzie! Poprzebierani! Za...masko...wani! - Uderzał rękoma o kieszenie, macał spodnie. Gdzie ten jebany telefon?! Zgrzytnął zębami. - Kurwa mać, przecież nie mam komórki!

Spojrzał na karabin, który Charles trzymał w ręku i zawahał się. Nie czuł się na siłach, by strzelać. Nie ufał sobie. Nie ufał swoim zmysłom. Zwodziły go.

Padły kolejne strzały. John syknął i złapał za broń, wyrywając ją Charlesowi z rąk.

- Charles, daj mi to!

Ściskał w rękach karabin, ale nadal nie miał pewności. Szepty niepewności przedzierały się przez jego myśli. Zamknął oczy. Potrafisz to zrobić, mówił do siebie w myślach. Poradzisz sobie. Nie bój się. Pociągnął rygiel do góry i do siebie, przysunął broń do światła i zajrzał do komory na naboje - nie była pusta. Zasunął rygiel i zabezpieczył karabin.

- Paniczu Johnie?

- Charles! - ryknął i posłał stróżowi surowe spojrzenie, że ten aż wzdrygnął się i cofnął, wpadając na krzaki. - Masz jeszcze jakieś naboje przy sobie?!

Stróż wyciągnął z kieszeni kilka naboi i drżącą ręką, od razu mu je przekazał.

- Biegnij do siebie, Charles! Zamknij się w środku i wezwij pomoc!

- Pomoc, paniczu Johnie?!

- Policję!

- A pan, paniczu?!

- Idę za Finnem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro