Rozdział 53 Gdzie jest broń?!

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Tej nocy biuro już nie wyglądało tak okazale. Pulsujące błękitne światła rzucały się w oczy z daleka. Na podjeździe stały zaparkowane dwa auta - jedno policyjne i drugie nieoznakowane, ale John był pewien, że ono także należało do funkcjonariuszy oraz trzy wozy strażackie.

John zbiegał z górki, nie czując swoich kroków. Był lekki, znowu. Wdychał pełną piersią wrześniowe powietrze. Płuca ściskały mu się od zimna, wargi drżały, a z ust wylatywała para - jednak on czuł się jak nowo narodzony. Przetrwał tę noc. I może wracać. Do domu, do ciepłego łóżka, do kubka gorącej kawy... I do Anny.

- Zapomniałem jak piękne są tutaj poranki o brzasku.

- Dobrze, że dodałeś o brzasku, bo już miałem ci wytknąć pewien istotny szczegół.

- A co? - John roześmiał się i wzruszył ramionami. - Poranki o trzynastej to już nie poranki?

- Niestety nie.

- To ty zaczynasz dzień o trzynastej? - zapytał z zaciekawieniem Mark.

- Tylko kiedy spędza go z Anną - odparł Finn.

- To co wy w nocy robicie?

Finn parsknął śmiechem, ale po chwili zakrył usta dłonią i przybrał poważny, niemal kamienny wyraz twarzy. John także pozwolił sobie na uśmiech. Powiódł wzrokiem po rozciągającym się w oddali lesie i zmrużył oczy - słońce w końcu go dosięgło. Pierwsze tego dnia promienie padły na jego twarz. John zamknął powieki i ujrzał Annę - połowicznie ubraną, roześmianą, kokietującą...

Te wszystkie nieprzespane noce były nią, pomyślał. Każda noc jest nią. Każdy dzień...

Wrócił myślami do chwil sprzed kilku godzin. I tak jakby to się właśnie działo - poczuł jej wilgotne, ciepłe usta i mrówki gnające po jego ciele, w jedno tylko miejsce... Pustkę w głowie, wór ekscytacji i jej wargi - obejmujące, zaciskające, ssące...

- Ale faktycznie - Finn przerwał ciszę i wytrącił Johna z rozmyślań - jest pięknie.

John zerknął na Finna - zarówno on, jak i Mark wpatrywali się przed siebie, w kierunku kołyszących się drzew. I choć nie afiszowali się, John dostrzegł ich dłonie - obie złączone. Ściśnięte blisko ich ciał, jakby ukryte, ale jednak splecione. I nagle poczuł, że to on... nie pasuje.

- John Charmer?

John obrócił się i dostrzegł dwie pochylone sylwetki kroczące w górę. Jedna w mundurze, a druga w zwykłej granatowej kurtce i czapce z daszkiem. W pierwszej chwili obie wydały mu się obce, ale im bardziej się zbliżały, tym bardziej jedna z nich robiła się znajoma. Wpatrywał się w nią, czekając cierpliwie aż uniesie głowę i dostrzeże jej twarz, schowaną pod daszkiem.

- Will? - zapytał niepewnie John.

- A jednak! Dobrze, że w końcu na ciebie natrafiliśmy!

Pochylony mężczyzna złapał za daszek swojej czapki i skinął nią, po czym wyciągnął rękę w kierunku Johna.

- Ale... ? - John uścisnął jego rękę. Silną rękę. A może to on był taki słaby. Tego nie był już pewien. - Ty? Tutaj?

- Znajdujemy się na prowincji, a zatem kiedy zgłoszenie dotyczy Johna Charmera cały posterunek stoi w gotowości! Cześć, John!

- Daj spokój! Nie jestem przecież nikim ważnym.

Finn odchrząknął, a John natychmiast pożałował swoich słów. Ten to wszystko wyłapie...

- Ale twoje nazwisko wpada w ucho. - Mężczyzna uśmiechnął się, unosząc charakterystycznie połowę ust ku górze (połowa została nienaruszona) i puścił oko do Johna. - I jedno czy dwa zrobiłeś też dla miasta, a władze o tym pamiętają. Tutejsza Szkoła Biznesu to chyba jedyne czym się możemy poszczycić! A więc jej szef cieszy się u nas szczególnymi względami!

Drugi i znacznie młodszy z mężczyzn, ubrany w oficjalny niebieski mundur zbliżył się, przerzucając kartki w notesie.

- To pan jest właścicielem?

- Tak... To znaczy... - John zerknął na Willa, po czym wrócił wzrokiem do jego młodszego kolegi. - Moja żona jest. Meridith Charmer. To jej firma.

- A gdzie jest teraz pana żona?

- Nie mieszkamy już razem. Prowadzę firmę tutaj od początku jej istnienia. Moja żona prowadzi drugą w...

- To pan nas zawiadomił?

- Nie, ja wtedy byłem... - John zerknął na Finna, ale ten nawet nie drgnął. Prawdopodobnie czekał, aż John pierwszy poda wersję wydarzeń. Przerzucił zatem wzrok na oficera. - Mój prawnik was wezwał. Finnegan Howell.

- To pan?

- Tak - odparł John, nim Finn zdążył zareagować i wskazał ręką na Finna, a ten skinął. Czuł zdezorientowanie. To oni jeszcze nie rozmawiali z Finnem?, pomyślał John. - A to nasz... kolega. Ale nie było go wtedy z nami.

- Tak... Pana już poznaliśmy. Uparcie próbował się pan przedostać do środka.

- I jak widać mi się udało! Mówiłem wam, że oni są w lesie!

- Sprawdzamy miejsce zgodnie z procedurą...

- Dobrze już, dobrze - Will przerwał wywód swojego kolegi i zamachnął się ręką w powietrzu, po czym spojrzał surowo w jego kierunku. - Pozwól, że to ja będę zadawał pytania. A wy przejdźcie się jeszcze raz po posiadłości. Sprawdźcie wszystko dwukrotnie, a nawet trzykrotnie! I jeszcze raz wypytaj dokładnie stróża!

Policjant skrzywił się na twarzy, ale nie wypowiedział słowa. Ścisnął w ręku notes, po czym odwrócił się gwałtownie i zszedł w dół, w kierunku zaparkowanego samochodu.

- Jesteś detektywem teraz?

- Tak... Ale jak widać, nie układa nam się zbytnio współpraca z naszymi... umundurowanymi kolegami - odparł nonszalancko Will, po czym wsunął do ust wykałaczkę.

- Zauważyłem.

- Zostawmy to. Niech robią swoje. Opowiedz mi, co się tutaj stało?

- Cóż... Zostaliśmy napadnięci.

- Przez kogo?

- Pojęcia nie mam. Ale było ich kilku. Sami mężczyźni. W maskach.

- Jakie to były maski? - zapytał detektyw, po czym sięgnął do tylnej kieszeni spodni po niewielkich rozmiarów notes i zaczepiony o niego długopis.

- Nie wiem... Jakieś japońskie chyba... Niektóre zupełnie dziwaczne. Podobne do zwierząt lub potworów...

- Będziemy musieli sporządzić portrety tych masek. Wszyscy byli zamaskowani?

- Tak. I byli dobrze zorganizowani i przygotowani.

- Mieli broń?

Finn zrobił krok i stanął tuż obok Johna, trzymając ręce splecione za plecami. Wyglądał poważnie. John wiedział, że jest w swoim żywiole.

- Tak. Zgłosiłem, że mieli broń.

- Więc mieli broń palną...

- Ale nie strzelali, by zabić. Miałem wrażenie, że raczej... w niebo.

- Odstraszająco?

Finn skinął.

- Chyba chcieli tylko uciec. Podłożyli też kilka pakunków z jakąś ulatniającą się z nich substancją. Zapewne dla przykrycia.

- Albo odwrócenia uwagi... - dodał John.

Detektyw rzucił mu spojrzenie, ale John szybko spojrzał w drugim kierunku. Starał się wyglądać niewinnie - tak jakby nic nie wiedział, co akurat było prawdą. Ale przede wszystkim tak, jakby nie wiedział więcej. Nie zamierzał wyjawić swojego snu. Ani tego, że wypił zbyt wiele.

- I wysadzili pomieszczenie gospodarcze - dodał Finn, a kiedy zerknął na Johna ten od razu domyślił się co chodzi po głowie przyjacielowi i pośpiesznie ostrzegawczo chrząknął. Ani mi się waż mu o tym mówić!, mówiły jego oczy.

- Policjanci się tym zajmą... To było ich ilu?

- Naliczyłem siedmiu - odparł Finn.

- A was dwóch?

- Tak. - Finn skinął. - Ja też użyłem broni. Glocka.

- Jak ją pan zdobył?

- Odebrałem ją jednemu.

Will zamarł i na moment przestał notować. Podniósł głowę i jego oczy znowu były dobrze widoczne spod czapki, a jego uniesione brwi mogły świadczyć tylko o jednym. Był zdumiony.

- Służyliśmy razem w wojsku... - powiedział John. - Ja i Finn... Wiele lat temu.

John pochylił głowę i utkwił wzrok w poruszających się źdźbłach trawy. Plątał mu się język. Nie poznawał siebie. I czuł, że nadal nie do końca jest sobą. Ale nie chciał, by detektyw to dostrzegł.

- Pamiętam, John. - Will przerzucił spojrzenie na Finna. - Strzelał pan ostrzegawczo, czy bezpośrednio... do nich?

- I to i to. Użyłem broni, kiedy wysadzili szopę przy budynku. Pan Charmer był wtedy obok.

- Jesteś ranny?

- Nie...

- Wezwaliśmy pogotowie. Powinno zaraz być.

- Nic mi nie jest...

Detektyw wrócił wzrokiem do Finna, a John poczuł niesmak - nie lubił być ignorowany.

- Trafił pan kogoś, panie... Howell?

- Jednego. W nogę.

- I gdzie on jest?!

- Uciekł... - głos Finna zmiękł i John był pewien, że przyjaciel patrzy na niego. Nie podniósł jednak wzroku. Bał się jego reakcji. - Wszyscy uciekli.

- Ale skoro była rana, to była i krew... Gdzie to miało miejsce? W lesie?

- Tak.

Detektyw odszedł kilka kroków na bok, po czym złapał za telefon. Przekazywał do niego informację zniżonym głosem. John nie wiedział z kim rozmawia, ale domyślał się tego. Wsłuchiwał się w rozmowę. Szpitale, prywatne gabinety, nawet weterynarze... Ktoś musi mu przecież pomóc...

Spojrzał na Finna, ale nie zdążył wypowiedzieć słowa, bo detektyw zakończył rozmowę i od razu do nich wrócił.

- Dobrze, gdzie się teraz znajduje ta broń, panie Howell?

- Już ją przekazałem jednemu z waszych.

- Jednemu z naszych? Kiedy?

- Był tutaj pierwszy na miejscu. Widziałam go tylko z daleka, to Charles z nim rozmawiał. Ale ubrany był podobnie, jak pan. W zwykłe czarne spodnie, białą koszulę i granatową kurtkę.

Detektyw zmrużył oczy, a jego czoło pokryły zmarszczki. Widoczne nawet mimo ciasno siedzącej na jego głowie czapce z daszkiem.

- To niemożliwe. Jestem jedynym detektywem na miejscu. - Will obrócił się i wskazał ręką na samochody. Johnowi nie spodobało się jego spojrzenie. Było zaniepokojone. - I przyjechaliśmy niemal w tym samym czasie! A z nami pan nie rozmawiał!

John słyszał w uszach oddech Finna. Szybki, ciężki, zdenerwowany. Spojrzał na jego twarz i w jego oczach ujrzał przerażenie.

- To komu oddaliście broń?!

- Charles mu ją oddał, a ja wróciłem szukać Johna. Powiedział, że był od was... Był opanowany... Doskonale wiedział, co ma robić... Wiedział o zgłoszeniu...

- Wiedział, czy wy mu o tym powiedzieliście?

- Ja... nie wiem... Trzeba zawołać Charlesa.

Finn cofnął się i podszedł do Marka, który nie odrywał od niego wzroku.

Detektyw ponownie złapał za telefon. Patrzył prosto na Finna i niemal krzyczał do aparatu. John wyłapywał poszczególne słowa, nie wierząc w to, co się dzieje: jeden z nich... na terenie posiadłości... podawał się za... ubrany podobnie do mnie... uzbrojony... broń... Glock... Słowa błądziły po jego głowie, pozostawiając po sobie echo.

- Jak on wyglądał?! - Detektyw podszedł do Finna i złapał go za ramię. - Niech pan go opisze!

- Widziałem go jedynie z daleka! Wyglądał zwyczajnie. Wysoki, szczupły.

- Wiek?!

- Czterdzieści kilka. Może pięćdziesiąt. Miał chyba szare, krótkie włosy, równo przystrzyżone. Ale o to najlepiej zapytajcie stróża, to on widział go z bliska... - Finn otworzył szeroko powieki. Wyglądał jakby ujrzał ducha. - Czarne oczy! Charles mówił, że bał się na niego patrzeć, bo go przerażały! Jakby martwe były!

John miał wrażenie, że jego serce się właśnie zatrzymało. Zabrakło mu tchu. Złapał się za brzuch i opadł na kolano.

- John, w porządku?!

Detektyw kucnął przy nim. Szarpał jego ramię. Mówił do niego. Ale John nie słuchał, co mówił. Myślał tylko o mężczyźnie, którego widział Finn. O tym samym mężczyźnie, którego on sam spotkał w lesie. To nie był sen.

Will ponownie złapał za telefon i oddalił się. Wzywał pogotowie.

- John, co z tobą? - Finn podbiegł do Johna i przyklęknął obok niego. - Znowu masz zawroty głowy?

- Finn, to był on. Ten człowiek, któremu przekazaliście broń... Spotkałem go w lesie. To był on. Inaczej był ubrany, ale pewnie się przebrał!

- Co takiego?!

- Nazywali go... Cichym. To z nim walczyłem!

- Przecież to był sen!

- To nie był sen! Obezwładnił mnie, odebrał mi broń, wytrącił nóż! A potem... - John ujrzał przed oczami obu mężczyzn, obejmujących się. - On wrócił po tego kulejącego.

Mark zbliżył się do nich i kucnął przy nich. Jego ręka spoczęła na Finnie. Podtrzymywał go. A może obejmował.

John patrzył na nich, razem. Przyglądał się, jak rozmawiali. Wymieniali się spojrzeniami. I nagle do niego dotarło.

- Oni byli razem.

- Co?

- Jak wy.

- Co ty mówisz?!

- Byli parą, jak wy... To dlatego po niego wrócił... Powiedział, że wrócił po to, co jego...

John usiadł na trawie. Czuł wilgoć w spodniach. Tutaj trawa była mokra. Deszcz jednak nie padał. To musiałby być zraszacze.

Jego myśli biegały chaotycznie. Czuł, że jest blisko. Ale wciąż za daleko. Tak niewiele mu brakowało. Już niemal to wiedział.

- John, o czym ty mówisz?! A nie mówiłeś, że ten drugi był dużo młodszy?!

- Takie związki też się zdarzają... Chyba, że...

- Przecież... to jest nierealne! Cały twój sen!

- On był jego ojcem.

- Co takiego?!

- Wrócił po swojego syna... - John zamknął oczy i ujrzał przed sobą Cichego, obejmującego rannego mężczyznę, pomagającego mu wstać, osłaniającego go... Skupił myśli na rannym mężczyźnie. Widział jego sylwetkę. Słyszał jego głos, błagający o pomoc. Krystaliczny, czysty głos i rozpaczliwe wołanie o pomoc. Otworzył powieki i spojrzał prosto w oczy Finna. - To był jego syn. I ja wiem, kto to był.

- Kto?

- Ray Millistrano.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro