Zapiski z przeszłości. 2.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1

- Chłopcze.

Zostawiłem moją grę na stole i zeskoczyłem ze stołka. Podróżowaliśmy od kilku miesięcy. Nie wiedziałam dokładnie od jak dawna, bo nie miałam kalendarza, a jedynie zegarek z wąskimi srebrnymi wskazówkami na białej tarczy. Podobno należał do dziewczynki, która miała dostać go na komunię. Znalazłem go, razem z kartką, w której były dość oczywiste życzenia. Nie ukradłem, a jedynie znalazłem. On nie pozwoliłby mi na kradzież.

W naszym życiu (życiu, a nie domu, bo w tamtym czasie takowego nie mieliśmy) panowały jasne zasady. Szczerość, wzajemne wsparcie i współpraca. On mówił o nich na okrągło, choć nie do końca wprost. Częściej kluczył, dając mi do zrozumienia, że jeśli będziemy trzymać się razem, nic złego nas nie spotka.

Co mogłem wtedy o tym wiedzieć? Byłem dzieciakiem.

Stanąłem przed nim, a on od razu podał mi talerz wyładowany różnokolorowymi warzywami, z przewagą jak zwykle zielonych.

- Zjedz całość - powiedział i zerknął na mnie. - Potrzebujesz witamin. Musimy wzmocnić twoją naturalną odporność.

- Nie przepadam za rukolą - wymamrotałem.

- A to czemu?

- Jest gorzka.

- Ale jest zdrowa - odparł i spojrzał na mnie uśmiechając się z politowaniem. - A ta nie jest podobna do tej, którą kupowała ci matka. Spróbuj.

Spróbowałem. Faktycznie, jej gorzkawy posmak był o wiele lżejszy. Wróciłem do stołu i zająłem się pałaszowaniem zawartości talerza. Pan B., bo tak go wtedy nazywałem, miał niecodzienny sposób bycia. A na pewno całkiem odmienny od mojej matki. To prawda, że przygotowywał mi posiłki i nawet dbał o moją odpowiednią w tym młodym wieku dietę. Ale w przeciwieństwie do mojej matki, jego zadania były dokładnie przemyślane i zaplanowane. Każdego dnia odprowadzał mnie pieszo do szkółki, do której zapisał mnie zaraz po tym, jak osiedliliśmy się na dłużej w tym miejscu. Ale nie była to szkoła jak ta, do której chodziłem wcześniej. Ta, usytuowana na obrzeżach szkoła przypominała bardziej szkołę o jakiej czytałem w "Ani z zielonego wzgórza". A może bardziej, jaką znałem z filmów pod tym samym tytułem. W zakres przedmiotów wchodziła oczywiście matematyka, język polski, geografia, biologia i malowanie, ale nie była to sucha nauka, a kreatywna. Przedmioty nie polegały na, jak to mówią, na bezmyślnym wkuwaniu definicji czy słuchaniu co mówi nauczyciel, ale na całkowitym zaangażowaniu. W taki sposób, że nawet nie zdawałem sobie czasami sprawy, że faktycznie się uczę. Czytałem, szkicowałem, słuchałem melodii wielkich tamtego świata, a świat poznawałem podczas licznych wędrówek, na które wyprawialiśmy się z naszą nauczycielką. Niekiedy w drodze spotykałem Pana B. Zawsze nienagannie ubrany, cały na biało, z każdym mankietem starannie wyprasowanym, twarzą gładko ogoloną, skropiony perfumami, na które moja mama na pewno nie mogłaby sobie pozwolić. Szczupły, wyprostowany jak strzała, z sylwetką, o jakiej zapewne po cichu marzyły kobiety. Nie wiedziałem ile miał wtedy lat. Jego wiek poznałem dopiero wiele lat później. Ale dla mnie jeszcze za młodu był stary. Tak chyba wszystkie dzieci postrzegają dorosłych.

Wiedziałem za to, że dbał o swoje dłonie. Były dla niego cenne. Nieraz widziałem jak je masował, albo wykonywał nimi powolne okrężne ruchy w powietrzu. Uporczywie wbijał mi też do głowy, że przez każdym posiłkiem powinienem je starannie opłukać w mieszance, którą przygotowywał sam. Miała intensywny zapach, ale nie szczypała, ani nie wysuszała skóry. Wręcz przeciwnie, po jej użyciu moje dłonie były delikatne i zupełnie niepodobne do dłoni moich kolegów ze szkółki.

Nie wiedziałem czym się zajmował, poza tym, że tak jak moja matka, kochał operę. I to właśnie przy jej melodii, wieczorami, siedząc w swoim ciemnozielonym fotelu, zajmował się swoimi dłońmi. To, co robił w ciągu dnia, kiedy byłem w szkole (a zajęcia trwały przez cały tydzień po pięć godzin), pozostawało dla mnie wtedy tajemnicą.

Ludzie nazywali go Życzliwym. I taki też był. Wtedy i zawsze. Do mnie i do wszystkich. Odnosiłem wrażenie, że specjalnie przechadzał się łąką nieopodal naszej szkółki. Nie dlatego, że chciał się upewnić czy odbieram właściwe nauki, ale dlatego, że chciał spotkać ją. Nasza nauczycielka nie należała do pięknych. Takim mianem nikt z was by jej na pewno nie określił. Była wielką kobietą, o kręconych blond włosach, spiętych spinką na samym czubku głowy. Dzisiaj nazwaliby ją zapewne otyłą i wysłali na operację, albo konieczne odchudzanie. Ale nigdy nie zauważyłem, by jemu to przeszkadzało. Była starsza. A jeśli on był stary, to ona bardzo stara. Wyglądała na nasze pięćdziesiąt. A on? Na czterdzieści? Dobrze zachowane czterdzieści. Dla dziecka dziesięć lat to ocean czasu. Nawet dla atrakcyjnego mężczyzny w wieku czterdziestu lat to sporo, ale on był zauroczony. Nie widziałem go wcześniej z żadną kobietą, na pewno nie na osobności, tak jak spędzał czas z naszą nauczycielką. Ale kiedy był z nią, to patrzył na nią tak intensywnie, jakby cały był pod jej wrażeniem. I to spojrzenie nie zgasło nigdy. A ona śmiała się wtedy głośno, machała ręką by przestał, ale sama nie przestawała zerkać w jego błękitno-szare oczy. Wtedy takie były. Przy niej takie były. Jeszcze tylko przy jednej osobie widywałem je takie.

Ich spojrzenia mówiły do siebie.

Ale czy można zakazać kochać? I czy to była miłość? Wolna od standardów, nakazów społeczeństwa, które na szczęście tam, było inne niż to, które znałem wcześniej, z wielkiego miasta. Tam ludzie szanowali siebie i to, co wnosili do społeczności. Nie oceniali po wyglądzie, bruzdach na twarzach, znoszonych ciuchach, czy spracowanych dłoniach. Choć jego to akurat nie dotyczyło. On wyróżniał się właśnie tym, że zawsze wyglądał nienagannie, a skóra na jego dłoniach była gładka jak u niemowlaka. Przynajmniej... do czasu wojny tak było. Ale dbał o siebie i nosił się dobrze nie dla innych, a dla siebie samego. Taki po prostu był.

Przeczuwałem, że niebawem moja nauczycielka stanie się kimś więcej, niż tylko panią ze szkółki. I stała się. Została częścią naszej rodziny. Mojej i jego. Częścią naszej dwójki, która wkrótce stała się trójką.

Ale czy ona go zmieniła? Coś się zmieniło na pewno. Śmiał się częściej i to głośno. To nawet brzmiało jak rechot, ale nie taki jak z bajek, żartobliwy czy gardłowy, jak rechot żaby, ale męski i czysty, przyjemny dla ucha. W naszym domu zagościło więcej mięsa, choć on nieprzerwanie starał się ją zniechęcić do jego spożywania. Więcej wody i warzyw!, mawiał. Daj zwierzętom wytchnienie! Niech się pasą w spokoju! Dla każdego wystarczy! I dla nas, i dla nich! Nie musimy się zjadać nawzajem! Mimo tych głośnych kłótni o jedzenie mięsa, które tak naprawdę nigdy typowymi kłótniami nie były, nie zabraniał jej przygotowywania mięsnych potraw, ani spożywania mięsa. Dbał jednak, bym nie jadł go codziennie i bym nadal zajadał talerz kolorowych warzyw. Każdego dnia.

Dla niej także przygotowywał taki sam kolorowy bukiet warzyw. Ale ten jedli razem. Pewnie dlatego, że kiedy robili to razem, a może inaczej, kiedy ją karmił, zabawnie wręczając jej kwiat brokuła, czy kalafiora, ona zjadała wszystko. I to ze smakiem.

W naszym domu było pięć pokojów, dwie łazienki (jedna tylko z samym kibelkiem, a druga też z dużą wanną) i dwa łóżka. To było dla mnie ważne. Posiadanie własnego łóżka to była niezależność, a nawet prawie już dorosłość. Przyznam, że początkowo obawiałem się, że ona skradnie mi moje łóżko, a ja znowu będę musiał gnieść się w jednym z nim. A uwielbiałem sypiać na środku. Zresztą, nadal lubię. I nadal mam ku temu możliwość.

Niepotrzebnie się jednak zamartwiałem.

Jeden pokój należał do niego, a potem do nich. Tak, zajęli jedno łóżko razem, a dzięki temu nie odebrano mi mojego królestwa. Mogłem dalej spać rozwalony na środku, nocami grać skryty pod kołdrą, albo czytać przy latarce. W drugim była kuchnia, zwykła i póki nie musiałem w niej gotować, nie przywiązywałem wagi do tego, jak wyglądała. To było królestwo jego, które potem dzielił razem z nią. W trzecim, w tym z którego można było podziwiać zachód, mieścił się jego gabinet, na który składało się tylko obdrapane biurko i krzesło oraz wiele książek. Starych i nowych. Większość w twardych okładkach, z a z każdej wystawały rogi powtykanych kartek. Za młodu próbowałem je rozszyfrować, ale jego pismo było pochylone i zupełnie dla mnie nieczytelne, a słowa w książce... cóż... dopiero uczyłem się tego języka. Czwarty pokój stanowił salon. Tam zazwyczaj jedliśmy, tam rozmawialiśmy i spędzaliśmy razem czas. Mieliśmy telewizor, ale on włączał go tylko w czasie wieczornych wiadomości. Tylko wtedy, a i to nie zdarzało się codziennie. Za to codziennie czytał. Czasem jednak tylko przeglądał nagłówki gazet w sklepie, sprawdzając o czym mówią i czy warto je zakupić. A piąty pokój należał do mnie. Ale jeśli wyobrażacie sobie pokój dzisiejszego dziecka czy też nastolatka, którym niebawem się stałem, rozczarowalibyście się prędko. Nie miałem wiele i poza grą, którą zabrałem z domu, sklepowe zabawki nie zajmowały moich półek. Przy łóżku miałem mały stoliczek, na którym stała świeczka, a obok niej zawsze leżała jakaś książka. I oczywiście moja gra. W tamtym okresie byliśmy nierozłączni. Miałem własną jednodrzwiową szafę, biurko, i to w lepszym stanie niż to, przy którym zasiadał on. Choć robił to częściej niż ja. Przy biurko stało krzesło, a przy oknie, bo miałem też okno, z widokiem na pola, stał bujany fotel. Drzwi od mojego pokoju zamykały się na klucz i to było dla mnie największym zaskoczeniem. Nie pamiętam bym kiedykolwiek użył tego klucza, ale sam fakt, że mogłem, sprawiał, że czułem się... inaczej. Bardziej na równi. Na równi z nimi. Jak prawowity mieszkaniec tego domu. Nie tylko zwykły dzieciak, ale... istota, mająca własne zdanie, prawa i myśli. Oboje respektowali moje zamknięte drzwi. Nigdy nie słyszałem by powiedzieli: otwórz te drzwi! Czy: nie siedź wiecznie zamknięty! Szanowali moją prywatność. Oczywiście, do pewnego stopnia, jak to rodzice. Bo rodzicami byli. Nawet ona.

Ku waszemu zdziwieniu muszę wyznać, że łazienkę najczęściej i najdłużej okupywał właśnie on. Potrafił godzinami moczyć się w wodzie. Leżał przy zgaszonym świetle, ze świeczką tlącą się gdzieś w rogu, cały zanurzony w wodzie, jedynie z wystającą głową i czubkami palców u stóp. A po tafli wody obijały się o siebie płatki kwiatów. Cieszyłem się wtedy, że to nie warzywa! Ale tak, kąpał się w kwiatach zebranych prosto z łąki. Z liści drzew przygotowywał napary. Szczególnie bardzo ukochał brzozy. Nawet miał jedną, przed którą siadywał. Czasem wpatrywał się w nią, a czasem opierał o nią swoje plecy. Mawiał, że natura daje nam wszystko czego na trzeba, ale nie można brać za wiele. I nie można za często. Może dlatego częściej wpatrywał się w nią, a rzadziej obejmował ją swoimi szerokimi ramionami. Kiedyś zapytałem go, czemu nie sadzi kwiatów, skoro tak je lubi. Odparł, że po co sadzić coś, czego jest pod dostatkiem?

Przed domem mieliśmy ogródek. Niezbyt duży, ale też nie jakiś mały, jak dzisiaj mają miastowi. Obrabiał go sam. Sam też w nim sadził, a potem zbierał warzywa. Tylko warzywa. A kiedy nie mógł, albo nie miał czasu, przychodził do nas chłop z wioski. Robił to, co pewnie powinienem był robić ja, ale z uwagi na zajęcia w szkole, nie miałem na to czasu. Może też ochoty. Pan B. nie naciskał jednak bym zajął się tą sferą kształtowania moich umiejętności. Przypuszczał może, i to całkiem trafnie, że nie zajmie to miejsca w moim przyszłym życiu.


2

Łóżko trzeszczało pod nimi każdej nocy. Byłem młody, ale wiedziałem co robili. Dzieci wiedzą bardzo wiele, a na pewno więcej niż sądzą dorośli. I jeszcze więcej spostrzegają. Ale nie mówiliśmy o tych sprawach. Nie miałem odwagi zapytać, a on... cóż... być może powiedziałby mi, że to co robi z nią nocami w łóżku, to tylko i wyłącznie jego sprawa. I miał rację. Nie była urodziwą kobietą. Opasły brzuch zawsze wystawał dalej niż jej piersi, a od tyłu naprawdę przypominała szafę. Ale mimo to, on wracał do niej i była jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek przy nim widziałem.

A na pewno jedyną kobietą, na którą patrzył w ten sposób. Jak... zaczarowany. Zapragnąłem wtedy, bym i ja spotkał kiedyś taką kobietę. Taką, za którą będzie gonił mój wzrok, a spojrzenie zmieni się nie do poznania...

Poza mną nie mieli dzieci. Może nie mogli, a może nie chcieli. Nigdy go o to nie zapytałem. To nie było moją sprawą. A nawet nie jego. Nie tylko jego. Ale już ich. A w ich sprawy nauczyłem się nie wtrącać. A raczej on mnie tego nauczył. Łapał mnie czasem za nos i mówił: nie wścibiaj nosa, bo go stracisz! A potem siadaliśmy razem w salonie, a on dodawał: niedobrze mieszać się w sprawy, które nas nie dotyczą, synu. A świat jest pełen spraw. Ty zajmij się tylko tymi, które ciebie zajmują. I tylko tymi, na które masz wpływ. Żadnymi innymi. Zapamiętaj to sobie.

Nieraz zastanawiałem się, czy był bogaty. Wiodło nam się dobrze i niczego nam nie brakowało, ale nie mieszkaliśmy w ociekających złotem hotelach. Wynajmowaliśmy prywatne domki, zawsze na uboczu i przez prywatnego właściciela. Takie, których raczej nie odnalazło by się w dzisiejszym znanym nam internecie. Myślałem nawet, że uciekaliśmy, ale Pan B. nigdy nie odwracał się za siebie. Sypiał spokojnie, choć nie na początku. Wiem, bo przez pierwszych kilka dni naszego spotkania, kiedy zabrał mnie od matki, dzieliliśmy jedno duże łoże. Nie wiedziałem czy nie było nas stać na dwa, czy może pośpiech zmusił go do takiego wyboru. Nocowaliśmy wtedy w gospodach. Pamiętam jak ciężko oddychał, kiedy leżał obok mnie na plecach. Czułem, że nie spał, ale nie odważyłem się do niego odezwać. Miałem wrażenie, że coś go niepokoiło. Zdarzało się, że w ogóle nie kładł się do łóżka, a jedynie sterczał przy oknie. Ale nie odnosiłem wrażenia, że obawiał się czegoś. Bardziej... czekał na coś. I w tym zniecierpliwieniu nie mógł spać, jeść, oddychać spokojnie. Teraz już wiem na kogo czekał. Ale jako dzieciak, nawet nie przypuszczałem co miało nadejść.

Kiedy przekroczyliśmy granicę wszystko się zmieniło. I on też się zmienił. Osiedliliśmy się tam, gdzie chodziłem do szkółki. Nieopodal biegł rwący strumyk, w mieście stał jeden sklep i bar, taki jak w starych filmach z kowbojami. Ludzie mówili w języku, którego zupełnie nie rozumiałem, dlatego kiedy ich mijałem trzymałem głowę nisko i udawałem, że nie istnieję. On jednak rozmawiał z każdym. Na każdego patrzył z uwagą, kiedy zamieniał z nim słowo czy dwa. Skupiał się na tej osobie. Śmiał się, żartował. Nie rozumiałem co mówili, ale widziałem jak poklepywali się po plecach czy zaśmiewali z czegoś. On znał ten język jak własny. Dla mnie, był to język zakazany. To była inna mowa, której nie chciałem poznać, choć... oczywiście i tak ją poznałem. On zadbał by tak było. Wiele lat później dowiedziałem się, że w rzeczywistości uczyłem się języka serbskiego (choć wtedy zapewne był to jeszcze język serbsko - chorwacki), a kraj, który zamieszkiwałem był starą Jugosławią. A mój opiekun był Serbem.

Ale to, kim był z urodzenia, nie powie wam, jaki tak naprawdę był Pan B. Ani tego, kim tak naprawdę był mój ojciec. Bo Pan B. był moim ojcem. Ale poza byciem ojcem, był też wielkim człowiekiem. Dobrym dla ludzi, troskliwym, ale i pogodnym, zawsze uśmiechniętym. Jego perfekcyjnie uzębienie i białe zęby były jak blask klejnotu dla zwykłych ludzi. Wielu patrzyło na niego z rozdziawionymi buziami. Tam nie dbano tak o siebie. Nikt nie zawracał tym sobie głowy. I jeśli o to idzie, to tak, może właśnie to sprawiało, że był inny. Taki sam jak oni, jednak... inny.

Teraz, kiedy to piszę, skończyłem już czterdzieści lat własnego życia. A to co było, wydaje się tak odległe, że czasem wręcz nieprawdziwe. Jak sen, a czasem nawet zła baśń. Piękna, ale miejscami przykra i bolesna. Ale teraz dopiero jestem w stanie pojąć to, kim tak naprawdę był mój ojciec i zrozumieć te chwile, kiedy samotnie spacerował po zielonych łąkach, albo zapalał liczne podłużne świeczki w naszym salonie, a potem godzinami milczał w fotelu, słuchając opery.

I rozumiem już czemu zabrał mnie od matki i pociągnął za sobą, na wędrówkę w nieznane. Przez granice państw, których nazw wtedy jeszcze nigdy nie spotkałem. Wśród mowy, jakiej moje uszy nigdy nie słyszały i twarzy, których oczy nie widziały. Z wielkiego miasta, pełnego wygód domu i miłości matczynej, do zwykłej kamiennej chatki na uboczu światów, w której mieszkaliśmy przez kolejnych kilka lat. Najpierw razem, a potem już w trójkę. I do końca we trójkę.

Do końca...

Jego koniec już nastąpił. Mój niestety nie. I choć odnoszę wrażenie, że sam jestem już na progu życia, nadal szukam. Nadal czytam, nadal szkicuję i tak jak mój ojciec, kąpię się w kwiatach, a czasem nawet przytulam drzewa. I nadal palę świeczki, ale w przeciwieństwie do niego, modlę się - gorliwie, na klęczkach, przed ikoną i do niej. By mnie wysłuchała, by wskazała drogę. Jeśli takowa i dla mnie istnieje. Czy może jestem tylko zapomnianym pionkiem w grze wielkich tego świata?

Dla mojego taty... byłem jednak najważniejszy. Czego dowiódł na sam koniec, choć wcale tego od niego nie oczekiwałem. To ja powinienem był zginąć. To moje życie chciała śmierć. Nie jego. Ale w życiu tak już właśnie jest. Czasem to nie my podejmujemy decyzje. Czasem ktoś podejmuje je za nas, a może zwyczajnie... podejmuje własne.

A nam tylko przyjdzie z nimi żyć dalej. Tak jak teraz żyję ja. Tak jak od dawna już żyję.

Ale wciąż marzę. Kiedy zamykam oczy, a potem je otwieram... Szukam. I cierpliwie czekam.

Na nią. Na tę... jedyną. Na tę, na którą spojrzę tak, jak patrzył na moją drugą matkę mój ojciec.

I tak, jak patrzył na niego. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro