Zapiski z przeszłości. 4.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1

Niebo zapłakało tamtego dnia, a przynajmniej taką miałem nadzieję. Bo ja płakałem.

Mój ojciec znalazł mnie nad ranem siedzącego na poboczu, z kolanami podciągniętymi pod samą szyję i zanoszącego się płaczem. Miałem szesnaście lat. Okazało się nawet, że szesnaście lat miałam już od jakiegoś czasu, ale nie zdawałem sobie z tego nawet sprawy. Nie świętowaliśmy moich urodzin, nie dostawałem prezentów, a moja druga mama nie piekła mi z tej okazji ciasta. Nie, z tej okazji nigdy tego nie robili. Do dzisiaj nie wiem czemu.

- Chłopcze - powiedział. - Co się stało?

Tego dnia oddaliłem się od niego i wyruszyłem na spotkanie dziewczyny. Pamiętam radość i podniecenie, które czułem w tamtej chwili. Ojciec pozwolił mi się oddalić, bo na prawym brzegu rzeki było spokojniej. A tam stał jej dom. Tam mieszkała jej matka i siostra oraz dwoje braci, starszych braci. Ale ich akurat rzadko widywałem. Przypuszczałem, że porwała ich już wojna, a może sami się zaciągnęli?

- Nie żyje... Zabili ją... - odparłem, a mój głos nikł co rusz, kiedy łkałem i połykałem własne łzy. - Jej matkę, jej siostrę... Wszystkich...

Mój ojciec poderwał się gwałtownie i zwrócił twarz w kierunku, w którym stał jej dom. Przez moment trzymał tylko głowę wysoko, jakby wystawiając nos i niczym pies łapał płynącą stamtąd woń.

Woń śmierci.

Nagle jedna zmrużył oczy, a jego twarz przybrała ożywiony wyraz.

- Zabierz mnie tam.

- Ale tato...

- Szybko, synu!

Nie chciałem tam iść. Nie chciałem widzieć jej znowu... odartej z ubrań... zakrwawionej... rozciągniętej na podłodze w kuchni... Wiedziałem jaki los ją spotkał. I nie mogłem nic zrobić. Niczego już nie mogłem zmienić. I byłem za słaby by ją nawet pomścić. Za słaby, za wiotki, zbyt... bezsilny.

Bezsilny.

Czekałem przed jej domem. Nie odważyłem się wejść do środka. On wszedł tam samotnie. I kiedy tak czekałem, zjawili się oni.

- Ty popatrz, jej chłoptaś?! - krzyknął jeden z nich. Było to dwóch chłopaków. Tylko dwóch. Ale starszych ode mnie o kilka lat.

- Przyszedłeś do dziewczyny?! - zawołał drugi, wskazując ręką na dom. - Przykro nam, ale się spóźniłeś! Panienka już oddała swoją ostatnią posługę! Nam!

Sparaliżował mnie strach. Nie mogłem się ruszyć, nawet zawołać ojca. Tylko stałem i wpatrywałem się w nich, ledwie trzymając się na trzęsących się nogach. A wtedy pojawił się on. Poczułem ruch za sobą i powiew wiatru na policzku. Zrównał się ze mną. W rękach trzymał małą dziewczynkę. Była nieprzytomna.

- A ty kto? - zapytał jeden z chłopaków.

- Patrz, kurwa, to ta jebana smarkula! Znalazł ją!

Drugi z chłopaków, ten z grzywką opadającą na czoło i prawe oko, wyciągnął nóż i wymierzył go, celując ostrzem w kierunku mojego ojca.

- Oddaj nam małą.

Mój ojciec zrobił kilka kroków i zbliżył się do mnie. Spojrzał na mnie, a w jego oczach nie było strachu. Widziałem tylko żal. Ocean żalu.

- Weź ją, synu - zwrócił się do mnie i przekazał na moje ręce małą dziewczynkę. - Zabierz ją do...

- Do naszego domu? - zapytałem, nim zdążył dokończyć. Tak bardzo chciałem ją uratować. Chociaż ją. Ocalić kogokolwiek. A przede wszystkim, oddalić się stamtąd.

- Tak.

Kiedy się ruszyłem, chłopacy także drgnęli, a on zagrodził im drogę, szeroko rozkładając ręce i wskazując na siebie.

- Wy zostaniecie ze mną.

- A niby, kurwa, czemu, dziadku?!

- Bo nie pozwolę wam stąd odejść.

Chłopacy zarechotali, a mój ojciec machnął ręką w powietrzu, nie zerkając nawet na mnie. Dawał mi znak, że mam uciekać.

Cofnąłem się, nadal wlepiając w niego wzrok. Chciałem odejść, ale... jego nie mogłem stracić. Tylko nie jego.

- Tato...

- Idź, synu - odparł stanowczym tonem. - I nie odwracaj się.

Jeden z chłopaków splunął w kierunku mojego ojca, ale stał za daleko. Gotowali się do walki. W rękach obaj trzymali już noże. Byli młodzi, sprawni i porywczy. Bałem się takich ludzi od dziecka, bo nigdy nie umiałem przejrzeć ich ruchów.

- Dziadku, chyba starość ci na łeb padła!

Spojrzałem na mojego ojca. Siwizna pokrywała jego głowę, choć musiał mieć wtedy... ile on miał lat... trzydzieści sześć? Osiwiał szybko, ale jego głowa nie była całkiem biała, a raczej szpakowata, ale faktycznie... wyglądał starzej. Nigdy nawet o tym nie myślałem, ani nie zastanawiałem się nad tym. Był moim ojcem, to nie miało znaczenia jak wyglądał. Kochałem go bez względu na wszystko.

- Być może - odparł mój ojciec.

- Kim jesteś?! - zawołał drugi.

- Jestem zwykłym przechodniem.

- Przechodzień! Słyszałeś go?! - zawołał chłopak z grzywką, a drugi kiwnął i zarechotał. - I co masz zamiar zrobić z tą smarkulą?!

Drugi chłopak wskazał głową na dom za plecami mojego ojca.

- Mnie bardziej interesuje, co zrobisz z tą martwą dziwką i jej matką? - Uśmiechnął się pogardliwie i puścił oko do swojego kumpla. - Do małej i tak się dobierzemy. To tylko kwestia czasu.

- Pewnie, że tak! - zawołał pierwszy.

- To, co zrobisz, dziadku? Pochowasz je? Ułożysz kamienie na ich grobach? - Odchylił głowę na bok i wybałuszył oczy, jakby ogarnęło go nagle szaleństwo. - Położysz kwiaty?! A może je wskrzesisz?! Musiałbyś być nekromantą!

- Umiem tylko leczyć - odparł mój ojciec.

Chłopak z grzywką wskazał na mojego ojca.

- Wiesz, że wrócimy tutaj. - Uśmiechnął się, unosząc tylko jeden kącik ust i wyszczerzył zęby. Kilku już mu brakowało. - Znajdziemy tę małą.

- Wiem - odparł mój ojciec.

Stali na przeciw siebie i przez chwilę w milczeniu wpatrywali się w siebie. Mój ojciec w nich, a oni w niego, choć bardziej interesowała ich mała dziewczynka, spoczywająca w ramionach mojego taty.

- A nawet jeśli nas zabijesz... - zaczął drugi chłopak - ...bo przecież nigdy niewiadomo, co nie, dziadku? To licz się z tym, że po nas przyjdą kolejni! Wiedzą, gdzie dziś ucztowaliśmy! I czyjej... słodkiej... soczystej... muszelki smakowaliśmy!

Mój ojciec skinął oszczędnie, ledwie zauważalnie. Jakby te słowa go nie dotknęły, nie zraniły. Ale mnie dotknęły. Trafiły mnie prosto w serce. Zabolały prawdziwie, jak żywa rana na skórze!

Ale... nie drgnąłem. Mimo wszystko, nawet nie drgnąłem. Jedynie tam stałem, jak sparaliżowany tchórz, słuchający obelg o dziewczynie, o której jeszcze kilka godzin wcześniej... gorączkowo rozmyślałem... O której ciele... fantazjowałem... Ale nie tak, jak oni.

Nie tak jak oni.

- Zdaję sobie z tego sprawę - odparł mój ojciec, a dźwięk jego głosu wyrwał mnie z rozmyślań.

Chłopak z grzywką wystąpił przed swojego kolegę i zmierzył mojego ojca wzrokiem. Już się nie śmiał.

- I mimo wszystko... zaryzykujesz?

- Nie zamierzam ryzykować.

- To, co zamierzasz?

- Gdyby to ode mnie zależało... - zaczął mój ojciec, ale nagle urwał. - Pan dał mi jedynie możliwość poznawania jego woli. I tę wolę zamierzam zaraz poznać.

- Pan? - zapytał pierwszy. - Co masz na myśli?

- I co potem?! - drugi niespodziewanie zaryczał, a z jego ust wytrysnęła strużka śliny. - Zajmiesz się tą małą?! Jesteś lekarzem?!

- Możecie nazywać mnie posłańcem, a nawet doręczycielem, bo zapewniam was, że z pewnością doręczę wam wolę mojego Pana.

Chłopacy spojrzeli na siebie. Szeptali coś do siebie, ale nie dosłyszałem co.

- O ile mi wiadomo, dziadku, to lekarz musi leczyć każdego! - krzyknął drugi. - Taki wasz zasrany obowiązek! Takie wasze credo!

- Mnie obowiązują inne zasady.

- He?! - Stęknęli obaj i spojrzeli na siebie głupawo.

- Stoję po środku wagi, zwanej przez wielu, Wagą Sprawiedliwości. Ale w przeciwieństwie do prawej Temidy, nie ważę niczyich czynów. A jedynie czekam aż mój Pan odsłoni przede mną swoją wolę. - Uniósł jedną rękę. - Życie. - Uniósł drugą rękę. - Albo śmierć. Wykonam wolę mojego Pana, niezależnie jaka będzie.

Chłopacy zarechotali znowu.

- Dziadkowi już totalnie odbiło! Naoglądał się i myśli, że jest Bogiem!

- Nie jestem Bogiem. Tylko jego skromnym sługą - odparł z powagą, a oni zamilkli i spojrzeli na niego uważnie. - Nie prosiłem o los, jaki został mi dany. I nadal nie wyruszam na jego spotkanie. Odpowiadam tylko na to, co stawia przede mną mój Pan.

- Przestań pierdolić! - krzyknął drugi. - Zaraz obaj przewalicie się na jedną ze stron! Dopilnujemy tego! A potem... a potem... - jego głos się zmienił i stał się cichszy, jakby gardłowy - ... a potem my zajmiemy się tą małą... Oj, zajmiemy się nią...

Mój tata pochylił głowę. Przez moment wpatrywał się z poruszające się gwałtownie źdźbła trawy. Trzymał coś w ręce, ale nie mogłem dojrzeć, co to było.

- Te, dziadku, co ty tam trzymasz? - zawołał chłopak z grzywką, a w jego głosie wyczułem podenerwowanie. - Zabrałeś to tej małej smarkuli?! - zapytał drugi z wyraźnym zwątpieniem.

- Na zabawę ci się zebrało?! - wykrzyczał pierwszy. - Co robisz?!

Mój ojciec milczał. Stał z pochyloną głową. W jednym ręku trzymał dziewczynkę, a w drugim trzymał coś, co tak zainteresowało obu chłopaków. Nagle wyprostował się i spojrzał na nich.

- Nieistotne jest to, co robię teraz. Ale to, co zrobię za chwilę.

- A co zrobisz?!

- Zabiję was obu.

Chłopacy cofnęli się.

- Ta...! Jasne! - krzyknął drugi, kiedy tylko odzyskał głos. - Zobaczymy!

- Nie sądzę, by dane było wam to ujrzeć - odparł z powagą mój ojciec. - Wasza droga zakończy się tutaj, na tej ścieżce. Pod domem tych, którym zgotowaliście tak... okrutny los.

- Nawet jeśli...! Nawet jeśli... - zawył drugi - ...to nasi pobratymcy przyjdą po nas! Dotrą tutaj! Znajdą ciebie i tę małą... tę małą...

- Liczę, że tu dotrą. Zostawię im wiadomość i dopilnuję, by ją odpowiednio odczytali.

Chłopacy spojrzeli na siebie, ale żaden nie wypowiedział słowa. W tym czasie mój ojciec nieznacznie obrócił głowę i nagle spostrzegłem jego prawe oko, wpatrujące się we mnie.

- Synu - powiedział tak niespodziewanie, że aż wzdrygnąłem się. - Co ty tutaj nadal robisz? Kazałem ci odejść.

Jego głos był tak spokojny, że w tej sytuacji wydał mi się wręcz nieprawdopodobny.

- T...ak! - odparłem pośpiesznie. - Już idę.

- Gdzie ty się wybierasz?! - krzyknął drugi.

- Nawet o tym nie myśl! - zawołał chłopak z grzywką, machając do mnie nożem.

Ale ja już ich nie słuchałem. Odwróciłem się i trzymając w rękach siostrę dziewczyny, do której zabiło moje młodzieńcze serce, pędem puściłem się w ucieczkę do domu.


2

Mój ojciec wrócił kilka godzin później, kiedy już zmrok spowijał tę stronę planety. Kurtkę miał przewieszoną przez ramię, a na jego koszuli spostrzegłem krople krwi. Minął mnie w ciszy i udał się do łazienki. Patrzyłem z ukrycia, przez szparę w lekko uchylonych drzwiach, jak ściąga koszulę, a potem myje dłonie i ramiona. Starannie, szczotkując przy tym paznokcie.

- Tato, co się tam... stało? - zapytałem, kiedy opuścił łazienkę.

- Gdzie twoja matka? - zbył mnie pytaniem. - Z małą?

- Tak, usypia ją chyba.

- Dobrze.

Minął mnie, ale podbiegłem do niego.

- Tato! Odpowiedz mi! Błagam!

- Pan zadecydował - odparł spokojnie mój ojciec, nie podnosząc jednak na mnie oczu. Wpatrywał się w światło wydobywające się z salonu. I czułem, że już tam był myślami.

- Pan? W sensie... Bóg? Nigdy nie mówiłeś, że jesteś... pasterzem.

Tak nazywaliśmy u siebie duchownych. Byli pasterzami.

- Nie jestem nim, synu.

- Więc... kim?

Mój ojciec powoli obrócił twarz i spojrzał na mnie. Rozchylił usta i już miał coś powiedzieć, kiedy niespodziewanie zrezygnował z tego. Skinął jedynie w moim kierunku, z godnością, po czym udał się do salonu. Położył rękę na ramieniu siedzącej przy dziewczynce Mairy, a kiedy ta przesunęła się, ustępując mu miejsce, usiadł na brzegu kanapy. Dziewczynka nadal była nieprzytomna, ale teraz leżała z większą trwogą wypisaną na twarzy. Ssała własnego kciuka i mocno zaciskała powieki, jakby nawiedzał ją właśnie jakiś koszmar. Może nawet taki, który widziała na własne oczy.

Mój ojciec przeczesał palcami jej wilgotne jeszcze włoski.

- Jest w szoku - powiedział szeptem.

- Wiem... - odparła kobieta, którą nazywałem czasami matką. - Pomożesz jej?

- Nie wiem, czy będę mógł.

- Proszę, błagam cię... kochany... - Maira złapała mojego ojca za rękę i potrząsnęła nią gwałtownie. - Pomóż jej... Uratuj to dziecko...

- Ona jest już przed nim - odparł szeptem mój ojciec.

Maira spojrzała na mojego ojca z rozpaczą w oczach. Chwyciła obiema rękoma jego ramię i potrząsnęła nim jeszcze mocniej niż wcześniej.

- Nie! Błagam, nie!

- Na to nie mam wpływu - odparł mój ojciec i powoli sięgnął do kieszeni. Zacisnął na czymś palce, ale nie wiedziałam jeszcze co to było.

- Nie! - krzyknęła Maira i obiema rękoma zakryła jego dłoń. Tę, w której trzymał tajemniczy przedmiot. - Błagam cię! Nie rób tego!

- Mairo...

- Proszę... Proszę! Ten... jeden raz! Dla mnie!

- Wiesz, że nie mogę.

- Ale możesz zadecydować inaczej!

- To nie ja podejmuję decyzje. Wykonuję tylko Jego wolę.

- Ale...

- Niech przemówi ten, którego wolę przysięgałem niegdyś wypełniać - przerwał jej. Łagodnie wysunął rękę spod uścisku jej dłoni i położył ją na swoim torsie. - Panie mój, do ciebie zwracam się...

Głos mojego ojca nagle utonął w ciszy naszego domu. Jeśli coś mówił, to robił to bardzo cicho, albo modlił się w myślach. Wyjął z kieszeni sznurek. Z daleka na to właśnie wyglądał mi przedmiot, który trzymał w ręku. Ale kiedy wyciągnął ramię i rozczapierzył palce, zdałem sobie sprawę, że do końca sznurka uczepiona była mała pomarańczowa kulka.

Sznurek się naprężył, kulka bujała się na boki, a mój ojciec jak urzeczony podążał za nią wzrokiem...


3

Nigdy więcej nie ujrzałem tej małej dziewczynki. Mój ojciec nie powiedział mi, co się z nią stało, ani co wydarzyło się pod domem dziewczyny, do której zabiło moje młode serce. Przez pewien czas byłem nawet pewien, że tata oddał ją do sierocińca, ale... trwała wojna i żaden nie funkcjonował. Potem pomyślałem, że przekazał ją w ręce jakiejś dobrej kobiety, a może nawet rodziny. Ale niewiele dobrych ludzi pozostało w wiosce. A w mieście tym bardziej.

Ojciec zabronił mi czytać gazety, czy oglądać wiadomości. Zastosowałem się do jego słów, ale kiedy raz czekałem na niego przy sklepie, ujrzałam pogniecioną gazetę, walającą się po ulicy. Okazało się, że to była tylko jedna jej strona, wydarta. Cała ubrudzona i w połowie nasiąknięta wodą z kałuży. Ale od razu rozpoznałem widniejący na zdjęciu dom. To był jej dom, a przed nim stała huśtawka. Nie pamiętałem huśtawki, ale to nie miało wtedy znaczenia. Jedno jej ramię unosiło się wysoko, a drugie zaryło w ziemię. Ale ważniejsze było to, co było uczepione do jej ramion. Na końce obu ramion nadziane były bowiem ciała - ciała chłopaków, których spotkaliśmy tamtego dnia.

Nagie. I wypatroszone.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro