Rozdział 11.1 Porozumienie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pół roku później...


- Tylko w dzyndzelek, John.

- Tylko tam?

- Tak.

- Jesteś pewna?

- Tak... Tak, o tak... John...

- Auroro...

Ocknął się. Spocony i zdyszany, jak pies. Był sam. W Ogrodach. Za oknami było już jasno. Śpiew ptaków wpadał przez uchylone okno.

A on śnił.

Znowu.

Poderwał się. Jego członek stał sztywno, jak maszt. Przeszedł do łazienki i od razu zajął się naglącą sprawą. Nie myślał jednak o Aurorze. A przynajmniej, starał się tego nie robić.

Kiedy skończył i znowu poczuł ulgę, od razu wskoczył pod prysznic. Zanurzył się w zimnej wodzie. Wręcz lodowatej. Ale nadal ją słyszał. Jęczała do jego ucha. Raz łapała go za głowę, a za chwilę ściskała pośladek. Przerzedzała jego włosy. Czuł jej niebiański zapach. Boski smak, nieprzeznaczony dla zwykłych śmiertelników. Dotyk smukłych palców, wilgoć pocałunków, twardość sutków...

Chcesz tego, John? – pytała go, zataczając językiem koła wokół główki jego penisa. – Chcesz mnie, John? John? – pytała, powtarzając kilkakrotnie jego imię i chichotała. – Chcesz? John? John? John...?

Potrząsnął głową. Ale nadal tam była. Pochylała się. Krople wody sunęły po jej nagich plecach i znikały między kształtnymi pośladkami. Zapierała się rękoma o ścianę, a on brał ją od tyłu.

Całkiem od tyłu. Tak jak wtedy.

O tak, John. Dobrze, a teraz śmielej... - instruowała go. – Głębiej. Jeszcze głębiej! Wejdź głębiej! – krzyczała, a on ginął w niej cały. Uderzał w nią, raz za razem coraz mocniej. – Boli! – Piszczała, ale łapała go za rękę i ciągnęła do siebie, by nie przestawał. – O tak, John! Tak! Tak!

Znowu mu stanął. Ale tym razem nie poddał się temu. Chwycił za małą buteleczkę, wypełnioną pomarańczową mazią i grudkami, po omacku zrzucając z półki inne kosmetyki i namydlił się cały. Intensywny zapach cytrusów wypełnił całe pomieszczenie. Orzeźwiał go. A on nie przestawał wcierać w ciało kujących drobinek. Zastanawiał się, czy Cichy celowo dodał je do mydła? Szorował swojego sztywnego członka, aż czuł, że ból jest nie do zniesienia. Piekły jego skórę. Przypominały szczypanie. Takie jak te, kiedy był mały i razem z resztą dzieciaków ganiali się po klasie i wzajemnie podszczypywali. No, szczególnie tak zaczepiali dziewczyny.

- John?

Wzdrygnął się. Obrócił się plecami do drzwi, ale nikt się w nich nie pojawił. Jego penis nadal sterczał. Miał nadzieję, że zaraz się podda.

- Jestem pod prysznicem!

- A... ok. To zaczekam.

To był Finn. Każdego dnia przychodził o poranku. Przynosił mu śniadanie. Ale John wiedział, że było w tym coś jeszcze. Bał się, że sytuacja sprzed kilku miesięcy może się powtórzyć. Tym bardziej teraz, kiedy sny się nasilały.

Owinął się ręcznikiem. Jego męskość w końcu mu odpuściła i wróciła do wylegiwania się. Przed wyjściem jeszcze zerknął na swoje odbicie. Wyglądał jak dawniej. Włosy odrosły mu już na odpowiednią długość. Znowu mógł je przerzedzać palcami i nie martwić się o szczotkę. Chłopięcy, buntowniczy urok Charmera wrócił.

Jednak pragnął użyć go tylko dla jednej dziewczyny.

Żadnej innej.

- Cześć – powiedział do przyjaciela. Finn siedział na jego łóżku. W ręku ściskał prostokątne pudełeczko, w którym jak co dzień, znajdowało się jego śniadanie.

- Znowu? – zapytał Finn.

- Jak widać! – odparł John i roześmiał się. – I czuć! Przede wszystkim czuć! Już rzygam pomarańczami!

Finn pochylił głowę.

- Myślałem, że miałeś poprawę.

- Ja też, ale... - Urwał. Wrócił do snu o Aurorze. Do tego, co robili. Znowu. To było jak rzeczywistość. Jak wspomnienie dawnych chwil. – Ona stale wraca.

- Szepty Morda zrobiły swoje – wyszeptał Finn, kręcąc głową. – I to moja wina.

John zerknął w lustro. Finn siedział pochylony. Wykorzystał ten moment. Zrzucił ręcznik i pośpiesznie naciągnął na siebie bieliznę. Nie chciał, by widok jego nagiego ciała wabił przyjaciela. Wystarczy, że on sam był kuszony.

- Już nie ma o czym mówić – odparł i włożył spodnie. – Nie cofniemy czasu. Możemy tylko walczyć z tym. Dalej.

Podszedł do Finna. Dopiero wtedy przyjaciel podniósł głowę.

- Ale one już zawsze tam będą, John. Przeniknęły do twoich połączeń nerwowych. I rozrastają się. Są jak...

- Wiem, pasożyt.

Zerknął w kierunku lodówki. Wisiały na niej wycinki z gazet, artykułów naukowych i periodyków medycznych. Hodowanie neuronów. Neurogeneza, a synaptogeneza. Neuroplastyka mózgu - jak wyznaczyć nowe ścieżki? Deptaj z wysiłkiem i rozwiązuj zagadki! Do niedawna te trudne nazwy przyprawiłyby Johna o ból głowy. Teraz zerkał na nie z niepokojem. Wiedział, co znaczą i jak długa przed nim droga. Ale wciąż nie wiedział, czy podąża właściwą. Niektóre, opisane w tych artykułach metody, miały charakter dość eksperymentalny. I mimo wszystko, to mogło nie wystarczyć. To był ten świat. A Mord pochodził z innego. Tam medycyna mogła pójść o krok, a nawet kilkaset kroków dalej. Mord mógł wiedzieć, jak przeniknąć do jego głowy w sposób, jaki tutejszym specjalistom się nie śnił. I nawet najznakomitsze środki tego świata, w uniwersum, z którego pochodził Mord, mogły przypominać ratowanie ludzkości przez przedszkolaka...

I najwidoczniej tak właśnie było. A John nie wiedział, czy wygra tę walkę.

Objął spojrzeniem przyczepione magnesami karteczki, które sam zapisał. Wisiały poprzyczepiane chaotycznie. Porozrzucane po całych drzwiczkach, w różnych miejscach. Powtarzalność! Dieta! Witamina C! Zero kawy, alkoholu i fajek! Żadnych smartfonów ani komputera! Bez telewizji! Cykl dnia zgodny z naturą! Sen! Bieganie! Zagadki! Wyzwania! Stymuluj mózg! Przyjaciele...

Przerzucił wzrok na zegarek. Dochodziła siódma. Miał pół godziny.

- Dobra, dawaj to żarcie. Zaraz mam trening.

Finn podał mu pudełko. John opadł obok niego na łóżko i od razu zajął się pochłanianiem śniadania. Było takie samo, jak co dzień. Biała papka, jak dla niemowlaka i dziwny wiśniowy kleik. Podobno Cichy dodawał wiśnie, by poprawić smak. John jednak uważał, że gdyby nie te malutkie owoce, potrawa przygotowywana przez ojca Anny w ogóle byłaby niejadalna. Biała papka smakowała paskudnie. Wręcz odrażająco. Ale ona była najważniejsza. Zawierała składniki z tego, i ich świata. Wyhodowane w gospodarstwie Cichego.

Krótko po rozpadzie ich drużyny, Cichy poszerzył swoją działalność. Już nie zajmował się tylko produkcją leczniczych mydełek. Ale też przygotowywaniem odpowiedniej diety dla Johna. I tak, tak właśnie można było nazwać ich rozstanie. W końcu każdy poszedł w swoją stronę. Mark wrócił do domu. Aurora i ojciec na gospodarstwo. John i Finn do Ogrodów, jak za dawnych lat, kiedy tam pomieszkiwał. A Anna...

John nadal nie wiedział, gdzie przebywała. I Cichy nie zamierzał ujawnić mu tej informacji. Ale po długich rozmowach z Finnem... John przypuszczał, że tylko po rozmowach, ale kto wie, może obaj panowie w końcu posunęli się dalej... Finn wreszcie przekonał Cichego i namówił go, do pomocy.

Nikt poza nim, ze znanych i dostępnych im osób, nie pochodził z tamtego świata. Tylko Cichy. Widział wiele i latami zgłębiał tamtejsze metody leczenia, produkcji żywności, hodowli zwierząt i roślin. I powoli przenosił je do tego świata. Wystarczyło kilka sadzonek. Wszystko było w roślinach. Cała wiedza. Tajemnica. I życiodajna moc.

Trzeba było ją tylko wydobyć.

A Cichy umiał to robić. I miał kilka sadzonek z tamtego świata, które teraz rozrastały się po całym jego gospodarstwie. Przezorność sprawiła, że wiele lat wcześniej zabrał je ze sobą. Jednak, choć wiedział jak potężny jest Mord, przez długie tygodnie niechętnie podchodził do okazania wsparcia Johnowi. Nie trawił go. Część jego umysłu nadal nie akceptowała faktu, że to szepty skłoniły Johna do tego, co zrobił.

Ale Finn był nieugięty. Został w gospodarstwie Cichego tak długo, aż go przekonał. Wyznał mu prawdę i opowiedział to samo, co mówił ze szczegółami już Johnowi.

O szeptach, wdmuchiwanych przez Morda do jego głowy.

- Jesteś gotowy na spotkanie z nim?

- Nie. – Otarł ręką brodę i rzucił pudełko na łóżko. – I nie będę bardziej. Ale dzisiaj się spotykamy. Tylko nie wygadaj się, że dalej o niej śnię.

- To nie byłby dobry pomysł. – Finn sięgnął po pudełko. Trzymał je w rękach. John miał wrażenie, że na coś czekał. – Nadal jej... pragniesz?

- Jak cholera. - John poderwał się i skierował w stronę szafy. – Nie ma dnia ani nocy, bym nie myślał o niej. I boję się chwili, kiedy znowu ją ujrzę.

Finn zasępił się. John widział w lustrze, jak pochylony zerkał na puste pudełko, po jego śniadaniu. Wiedział, co będzie dalej. Finn wstanie, opłucze je, a następnego dnia przyniesie mu kolejną porcję. I tak na okrągło. Kiedyś zajmował się dostawami kwiatów. Teraz ich miejsce zajęły posiłki dla Johna i buteleczki z tajemniczą zawartością pod prysznic, które regularnie raz na tydzień przywoził z gospodarstwa ojca Anny. Jedynie obiady się różniły. Cichy podsyłał Finnowi wskazówki, ale to Finn sam przygotowywał Johnowi posiłki. Czasem pomagał mu Charles.

Naprawdę było jak za dawnych lat. Jedynie łóżko Johna nie gościło już żadnej niewiasty.

Przyjrzał się sobie. Zmienił się. Każdy mu to mówił, ale on najlepiej to wiedział. Jego ramiona zrobiły się szersze, kark grubszy, brzuch i uda twarde jak skała i umięśnione. Nadal pozostawał jednak smukły. Tym różnił się od Seto.

Ślady na jego klatce piersiowej nadal tam były. Blizny po operacji, pozostałości po walce. Ale brakowało nieśmiertelników. Nie mógł już ich nosić. Podobno źle oddziaływały na neurony. Ich miejsce zajął malutki flakonik, z którego wydobywał się zapach pomarańczy. Tak, znowu cytrusów. Podobno Mord ich nienawidził. A Seto uwielbiał.

- Słyszałeś o Marku? – zapytał przyjaciel.

- Ano – odparł John. To słówko już go nie drażniło. Pogodził się z tym, że na stałe zawitało do jego słownika. Nie mógł nic na to poradzić. Musiał to zaakceptować. Nerwowość nie sprzyjała odbudowywaniu połączeń neuronów.

- I?

- I nic.

- Serio?

- Tak.

Finn westchnął. Powoli dźwignął się. Przeszedł do zlewu i zajął się myciem naczynia. John narzucił na tors koszulkę, a potem bluzę i naciągnął adidasy. Na głowę włożył czarną czapkę. Może styczeń nie był mroźny, ale utrzymujące się deszcze i dwanaście stopni już dawały mu w kość.

Był gotowy. Chwilę później już biegł. Wzdłuż ogrodzenia. Robił to codziennie rano, i wieczorem, tuż przed snem. Miało to dwie korzyści. Jedną był trening, poprawa mięśni i odbudowa połączeń nerwowych, a drugą kontrola i sprawdzenie zabezpieczeń Ogrodów. Finn monitorował potem, jak odpalały się czujniki ruchu. John nie mógł już tego robić. Nie korzystał z telefonu ani komputera. A kiedy coś do niego przychodziło, to Finn odczytywał mu wiadomości, albo po prostu mówił, kto dzwonił.

I jeśli nie była to Anna, to John nawet nie zawracał sobie tym głowy.

Usłyszał szuranie i przystanął. Pod budynek podjechał samochód. Od razu rozpoznał to auto. Wszedł wyżej, po wzniesieniu, uważając na zimozielone rośliny. Szczególnie na pierisy japońskie. Anna by mu nie wybaczyła, gdyby nadepnął choć na jeden listek. Już nawet nie wspominając o kwiatach.

Jego ludzie krzątali się po terenie. Nie musieli podlewać, i choć to było jednym z największych plusów nieustających opadów. Czworo z nich stało przy szopie. Robili inwentaryzację zawartości magazynu. Zapewne spisywali czego brakuje i co trzeba zakupić. Inni przechadzali się wśród drzew. Smarowali je maścią. Sprawdzali zabezpieczenia osłon.

Ogrody znowu działały i to pełną parą.

A Cichy dalej nie wysiadał. Czekał.

Tylko na co? A może... na kogo?

John spostrzegł Finna. W skórzanej, rozpiętej, czarnej kurtce, bez czapki na głowie. Cichy od razu wyskoczył z auta. Podali sobie dłonie. Nagle Cichy pomachał palcem przed jego twarzą. Finn od razu zgarbił się, pokręcił głową i schował ręce w kieszenie. Cichy roześmiał się. Finn także. John był ciekaw, o czym rozmawiali. Czy ich spotkanie też upłynie w tak miłej atmosferze?

Nie sądził.

Ruszyli. Kiedy minęli kłaniających się im pracowników, Cichy dyskretnie otoczył Finna ramieniem. Spojrzeli na siebie.

Weszli do budynku.

A John już wiedział, że musi wracać. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro