Rozdział 2 Oczy śmierci

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

John leżał na kanapie. Dopiero wyszedł lekarz. Zbadał go, obandażował, pogroził palcem, przepisał leki, różnego rodzaju maści i zostawił kilka zaleceń. Wśród nich była wizyta u okulisty i neurologa. Sporo tego było. Ale Johna to nie obchodziło. Myślał tylko o niej i o tym, co się wydarzyło. Nie wiedział czego się spodziewał. Uścisków? Pocałunków? Tego, że wpadną sobie w ramiona?

Nie, nie liczył na to. Nie po tym, co ją spotkało.

Utkwił wzrok w zielonym robaczku, przechadzającym się po oparciu kanapy. Poruszał skrzydełkami i bzyczał. Wyglądał jak żuk, ale jednak inaczej. John nie znał się na owadach, ale takiego widział pierwszy raz w życiu. Czy przy bydle występują właśnie takie robale? To tutejsza fauna? Odwrócił głowę i powrócił do rzeczywistości. Anna żyła. Ale coś się zmieniło. Szmaragdowe spojrzenie już nie było takie, jak dawniej. Blask zrobił się intensywniejszy. Kolor jakby mocniejszy. Ale poza tym – była pustka. Nicość. I zero uczuć. Chłód, jaki od niej poczuł, go przeraził. I początkowo nawet nie zwrócił uwagi na to, na co powinien. Na jej policzkach widać było smugi. Pozostałości po siniakach? Ledwie już widocznych? Tak samo jak na przedramionach. Na szyi zabliźniające się rozcięcie. Szerokości paska od spodni. Oplatało ją całą, jakby ktoś owiązał jej szyję, ścisnął i ciągnął. Ale to czego początkowo nawet nie zauważył, a powinien był – to jej włosy. Już nie miała długich, kręconych kasztanowych kosmyków. A z tego powodu, wyglądała jeszcze szczuplej. Jak więzień z obozu jenieckiego, któremu maksymalnie ograniczono jedzenie. Znikała. Na jej ciało składały się już chyba tylko sama skóra i kości. A na jej głowie pozostały jedynie krótkie, kilkucentymetrowe włoski.

Anna ścięła włosy. Nie zrobili tego jej oprawcy. Ale ona sama. Zrobiła to jeszcze w szpitalu, przy pomocy nożyczek, którymi później próbowała się zabić.

To była jej pierwsza próba samobójcza.

Zajęła się nim od razu. Rozebrała go. Umyła. Ojciec pomógł jej przeprowadzić go wpierw do łazienki, a potem na kanapę. Gładziła z czułością jego ciało. Ostrożnie. Nawet te najintymniejsze partie jego męskiego ciała. Jakby był puszkiem, który może odlecieć choćby z odrobinę mocniejszym dotykiem. Nie pamiętał, czy kiedykolwiek ktoś poświęcił tak wielką uwagę jego ciału. To mogła zrobić tylko ona. Nie wyobrażał sobie, by w przyszłości pozwolił jakiejkolwiek innej kobiecie choć spojrzeć na siebie.

Już tego nie chciał.

Anna nie pozwoliła swoim siostrom zbliżyć się do niego. Była jak kotka, chroniąca młode. Skupiona na atakującym. Odganiała każdego, kto poza jej ojcem, chciał choć zerknąć na Johna.

Nikogo do niego nie dopuszczała.

Podobała mu się ta zaborczość. Ale to była jedyna bliskość, jaką mu ofiarowała. Nie zdążyli nawet słowa zamienić. W tym całym zamęcie krzyków, hałasów, pisków dzieci John mógł tylko obserwować, co się wokół niego działo. Pan Gregory White pierwszy zareagował. Obejrzał ranę na jego brzuchu. A potem złapał za komórkę i zadzwonił po lekarza. O dziwo, dodzwonił się. Więc może jednak zasięg tam był? Tylko może nie chcieli zostać znalezieni? Może obawiał się, że oprawcy jego córki powrócą? Nie byłoby to głupie, rozmyślał John. Chciał ją chronić.

Ale nie chodziło tylko o hałas. Anna się zdystansowała. I John czuł, że ten chłód zaczął i jego dotykać. Wkradał się na jego ciało, jak mróz, kiedy wychodzimy z ciepłego domu w zimie i wyglądamy na zewnątrz. Czuł, że go osaczał. Najpierw ostrożnie muskał ramiona. Jak nieproszony gość, pukający do drzwi. A potem już walił pięścią z impetem. Wtargnął do środka. Ciepło uciekło. Przewracał meble. Zakłócał rodzinny spokój.

To właśnie czuł John. Oszust, czymkolwiek czy kimkolwiek był, tkwił pomiędzy nimi. Między nim, a nią. Rozdzielał ich. To, na co tak długo pracował John prysło, jak bańka mydlana. A przecież oboje uwierzyli w te bajkę. Pobrali się. Porzucili dawne życia i...

Przeżyli.

Ale czy fizyczne poruszanie się naszych ciał, można nazwać... życiem?

John wiedział, że coś się zmieniło. I nie była to chwilowa zmiana. Ale taka, która pierdolnie jak grom z nieba i zostawi po sobie tylko zgliszcza. Zastanawiał się tylko, czy po takiej wichurze, będą jeszcze w stanie znowu... być razem? Anna zrobiła to, co musiała. Zaopiekowała się nim. Przecież był jej mężem. Jednak, już nie czuł tej miłości, która jeszcze kilkanaście dni wcześniej była namacalna. Czy miała mu za złe to, że sprowadził na nich taki los? A może to, że jej nie uchronił? Czy może to, że wyjechali, rozdzielił ją od rodziny, a i tak dopadło ich przeznaczenie?

A może to, że nie stanął na wysokości zadania? Sam wielokrotnie o tym rozmyślał. Co by było, gdyby miał erekcję tamtego dnia? Czy wtedy Mord nie zgwałciłby jej? Nie nasłałby na nią pozostałych? Przecież to z jego powodu to zrobił. Chciał go ukarać. Przekonać. Pokazać, na co go stać. Skrzywdził ją, by zranić jego, tylko po to, by dostać Seto...

Jednak, to John zawiódł jako pierwszy. On, szef szkoły, który szczycił się swoimi łóżkowymi podbojami, nie sprostał temu jednemu – najważniejszemu. Anna była nadal niedoświadczona, ale on? Zesłał na nią koszmar. Najgorszy scenariusz, jaki może spotkać kobietę. Bo co to było dla niego? Miał wiele kobiet, pewnie. Tak można sobie wmawiać. Uprawiał seks na okrągło, więc jeden raz więcej, nawet na siłę...

Tak, tak można sobie gadać. John nawet o tym nie myślał. Uważał, że zawiódł. I kropka. Taki był sznureczek konsekwencji, jakie wydarzyły się tamtego dnia. Punkt po punkcie, John godzinami analizował każdy. To, że zbagatelizował mężczyznę w kapeluszu. Brak właściciela przybytku, który zajmowali. Żadnych szczeknięć jego kundelka. Tak wiele było znaków, a on nie widział żadnego. Cały czas naiwnie sądził, że przesadza. A oni dreptali im po piętach przez cały ten czas. Krok w krok, za nimi.

- John?

Powiódł wzrokiem za głosem dochodzącym z korytarza. W drzwiach stał ojciec Anny.

- Pomogę ci zaraz przejść do sypialni Anny. Tylko... - spojrzał za siebie - ...skończy robić miejsce. Porządkuje szafę, ciuchy. Sam rozumiesz.

Kiwnął głową. Ojciec Anny wysunął się z pokoju. Do pokoju zajrzały maluchy, w wieku może sześciu czy siedmiu lat. Dwie dziewczynki i trzech chłopaków. Zachichotali i pobiegli dalej. Kot też go odwiedził. Powąchał jego stopy, skrzywił mordkę i w te pędy uciekł. A potem usłyszał stanowcze kroki. W drzwiach stanęła dziewczyna. W pierwszej chwili przeszły go dreszcze, bo myślał, że ujrzał Annę. Ale nie tę Annę. Dawną Annę. Miała długie, piękne, gęste włosy. Zielone oczy, szpiczasty nos. Była wysoka i szczupła. Choć ich twarze się różniły, kasztanowe kosmyki go zwiodły. Przyglądała mu się, tupiąc stopą. Na piersiach krzyżowała ręce. W koszulce na ramiączkach i obcisłych jeansach wyglądała bardzo kusząco. Aż za bardzo. Nie miała pod spodem stanika, John od razu to dostrzegł.

Przełknął ślinę.

- Auroro! – po korytarzu rozszedł się podniesiony głos ojca Anny.

- No co?! – Wzruszyła ramionami i spojrzała w głąb korytarza. – Tylko patrzyłam! Nie dotknęłam jej skarbu!

- Już cię upominałem. – Głos się zbliżał. – Trzymaj się z daleka.

- A czemu ona może?! – krzyknęła dziewczyna. Patrzyła na ojca. John widział tylko jej profil i emocje aż kipiące z jej sylwetki. Nie miał pojęcia, co ją tak roznieciło. – I będą sypiać ze sobą?!

- Auroro!

- No co?! Przecież on jest mężczyzną! M-Ę-Ż-C-Z-Y-Z-N-Ą! W naszym domu!

- Auroro, na Boga!

- Pozwolisz, by mężczyzna, obcy mężczyzna mieszkał w naszym domu i do tego jeszcze, zajmował ten sam pokój, i to samo łoże, co twoja córka?!

- On nie jest obcym mężczyzną! Tłumaczyłem ci to już! – Ojciec Anny stanął przed Aurorą. John widział ich oboje. – Jest jej mężem. I jego miejsce jest przy niej.

- Ale... - pokazała na Johna placem - ...to mężczyzna! Nasze ciała się różnią przecież! – Objęła swoje piersi. – I oni będą... w jej pokoju...

- Auroro, wiesz, co spotkało twoją siostrę. – Uniósł palec wskazujący, na wysokość jej oczu. – Pohamuj emocje, a już na pewno język!

- ...jego grzeszny... członek...

- To nie jest grzech, jeśli robi to dwoje małżonków!

- ...w jej... szczupłym... ciele...

- Auroro!

Ryk Gregorego White'a potoczył się po korytarzu i John był pewien, że sięgnął wszystkich pokoi. Zapanowała cisza.

- Dość. – Wskazał podbródkiem na drzwi. – Idź do zwierząt. Zostaw nas samych.

Aurora prychnęła, zamachnęła włosami, jak kiedyś zrobiła to Anna i wyszła z domu, ciskając za sobą drzwiami tak mocno, że aż szyby w oknach zadrżały. Ojciec Anny spojrzał na Johna. Wszedł do salonu i przymknął drzwi.

- Wybacz jej. Ona... - westchnął - ...jest w trudnym wieku.

- Ok – odparł John. Było mu wszystko jedno, choć wzmianki siostry Anny o nim nie wydały mu się normalne. Tym bardziej wspominanie jego grzesznego członka.

- Dojrzewa. Skończyła siedemnaście lat. I jej hormony... - Pan White rozłożył ręce i wyrzucił je w powietrze, zdaniem Johna starając się pokazać wybuch wulkanu. – Nic nie mogę na to poradzić. Rozmawiałem już z nią, ale... - Machnął ręką. – Jej siostry są starsze. I bardziej... doświadczone.

Urwał. A John od razu zaczął się zastanawiać, skąd, do licha, ich ojciec to o nich wie? Mówiły mu o relacjach z mężczyznami? Zwierzały się?

- A Aurora nigdy nie była z mężczyzną. – Zaśmiał się i znowu machnął ręką. – Nie w tym sensie! W żadnym zresztą! – Zmierzwił ręką włosy. Były dość krótkie, szpakowate i zaczesane do tyłu. – Nigdy nawet nie spotkała innego mężczyzny niż ja, czy jej bracia. Jesteś dla niej... nowością. I prawdziwym ewenementem. Jak prezent gwiazdkowy. Nie widziała nagiego męskiego ciała. Zna je jedynie z opowieści sióstr. Być może, to moja wina. Mogłem ją... uświadomić jakoś. Ale bycie samotnym ojcem nie należy do najprostszych! – Rozłożył bezradnie ręce, a John rozmyślał nad tym, co kiedyś powiedziała mu Anna. Mówiła, że ma siostrę. To na pewno. Może nawet siostry. Jej mama zmarła, ale przecież niedawno. Dlatego wyjechała. To jak to możliwe, że ojciec Anny samotnie wychowywał tyle dzieci? – Po prostu jest ciebie ciekawa.

- Rozumiem – odparł John, ale nic nie rozumiał.

- Zakazałem jej zbliżać się do ciebie. Kiedy cię dotykała wcześniej... Ona zna się na leczeniu. Można ją określić mianem pielęgniarki. - Pokręcił głową. - Nie wiedziałem, że tak zareagujesz. Dostałeś jakichś... drgawek. Zdenerwowałeś się.

John zamyślił się. Nie pamiętał tego zupełnie. Widział Annę. Pamiętał ją. Ale nie przypominał sobie, by jej siostra go dotykała.

- Nie chciałeś jej dotyku. Odganiałeś się jak od much! – Westchnął. – I ja... to rozumiem. Całkowicie. Oddanie jednej osobie... - Urwał. – Kobiecie. Szanuję to. Anna też nie chciała, by ona się do ciebie zbliżała. I tak jest lepiej.

Podszedł do Johna. Stanął nad nim. John nie wiedział, czy czekał aż coś powie, czy może to już czas na przejście do sypialni Anny. Marzył, by zamknęli się tam we dwoje. Porozmawiali. A nawet jak nie, to chociaż wtulili się w siebie i zasnęli.

- Anna... - zaczął Pan White - ...ona... po tym, co ją... - Urwał i westchnął przeciągle. John słyszał, jak jego głos drżał. – Musisz być gotowy. Wiem, przez co przeszedłeś. I to nie fair, że każę ci skupiać się na mojej córce...

- Rozumiem to – wtrącił John, ale Pan White uniósł rękę.

Chciał mówić dalej.

- Prawie umarłeś. W karetce... I potem. Wiem o tym. Wiem o wszystkim. Rozmawiałem z lekarzem i choć ona nie chciała... - Urwał, a John zamarł. Jak to: ona nie chciała? Czego nie chciała? - Znałem twoje losy. Przez cały ten czas pozostawałem w kontakcie z kimś ze szpitala. Musiałem. - Odwrócił spojrzenie. – Po prostu, proszę cię o... wyrozumiałość. Dla niej.

- I ona to ma! – odparł nerwowo John. – Nie musisz mnie o to prosić!

Zdał sobie sprawę, że właśnie zwrócił się do ojca Anny na „ty". Ale ten nie zareagował.

- Chodzi mi o... męską wyrozumiałość. – Uniósł ręce, zerknął za siebie i wykonał gest zbliżania palców obu rąk do siebie i rozdzielania. – Taką, która łączy kobietę i mężczyznę.

John wybałuszył oczy. Opatrunek, który miał na oku został zmniejszony i już mógł swobodnie używać obu.

- Żartujesz? – zapytał.

- Nie.

- Próbujesz mi powiedzieć, bym nie naciskał na nią w łóżku? – zapytał John wprost. Już miał dość gierek i dziwnych podchodów. – Jestem jej mężem, do cholery! Dopiero co wyszedłem ze szpitala! Wiem, co ją spotkało! Nas spotkało! Straciliśmy dziecko!

Ojciec Anny szybko zamknął drzwi. Przysunął do ust palec i pokręcił głową. Cofnął się do Johna i usiadł naprzeciwko niego, na fotelu. Splótł palce i wyglądał jak człowiek, który się gorliwie modli.

- Miałem na myśli coś zupełnie innego.

- Słucham? – zapytał John, celowo opryskliwym tonem.

- Nie powinniście zupełnie... unikać bliskości.

John zmarszczył czoło. Z niedowierzaniem wpatrywał się w ojca Anny.

- Chcesz byśmy...

- Nic nie chcę! – odparł pośpiesznie Pan White. – Ale... ona potrzebuje... normalności. Jej ciało zdrowieje. To serce i duch są nadal ranne. I nie wyzdrowieją, jeśli będziesz obchodził się z nią jak z jajkiem. Ona tego nie chce. Nie chce współczucia! – Pokręcił głową. – Już się o tym dobrze przekonałem. Potrzebuje normalności. Chce odzyskać kontrolę. A im dłużej będziecie zwlekać, tym większy strach będzie temu towarzyszył, a wasz związek może tego nie przetrzymać. Już nie raz to widziałem!

- Nasz związek? – John zaparł się na oparciu kanapy, podniósł się do pozycji siedzącej i został w niej, choć brzuch piekł go niemiłosiernie. Zmierzył ojca Anny wzrokiem. – To nasza sprawa. Moja i Anny. Nie twoja! Ani twoich dzieci! Czy kimkolwiek tam oni wszyscy są!

Pan White pokiwał głową. Poderwał się i podszedł do okna. Wyprostowany, szczupły, smukły. Jak na swój wiek, wyglądał nadzwyczaj dobrze. John zastanawiał się, jak to robił. Widać, świeże powietrze robi swoje.

- To oczywiste – powiedział pan White. – Ale Anna... ona... - Urwał znowu. – Sam zobaczysz. Przekonasz się. Chciałem tylko dać ci wskazówkę, jak... - Urwał. Oparł się ręką o ścianę i pochylił głowę. John miał wrażenie, że płakał. – Wiem, co ją spotkało. Ale też wiem, czego jej trzeba. Byłem z nią przez te dni. Widziałem, jak się zmieniała. Jak strach stał się rozpaczą. A potem jej miejsce zajął żal. Aż została tylko... nienawiść. – Spojrzał na Johna. Ale jego oczy nie były mokre. A wzrok już nie był zlękniony, ale poważny, stanowczy i surowy. – Wybacz mi, że pozwoliłem sobie na taką... poufałość i wtargnięcie w wasze sprawy. Ale muszę to powiedzieć. Anna potrzebuje teraz bliskości. Ale nie od nas! A od ciebie! Jesteś jej mężem! Bez względu na to, co się wydarzyło, powinniście żyć, jak dawniej! Kochać się, jak dawniej! Nowe musi zastąpić stare! Dobre, to, co złe! To, w jaki sposób będziesz ją traktował, ma teraz największe znaczenie! Ona musi wiedzieć, że jej świat nie skończył się tamtego przeklętego dnia! To, co oni jej zrobili nie może już na zawsze zmienić jej spojrzenia na waszą miłość! To był tylko moment! Przykry moment w jej życiu! Ale przeżyła! I ty przeżyłeś! Czeka was wspólna przyszłość! Więcej dzieci! Musisz tylko odegnać od niej demony przeszłości! Dać jej normalne, małżeńskie życie! Przejdźcie przez to razem!

- I przejdziemy!

Ojciec Anny uniósł ręce. Znowu uciszył Johna tylko tym jednym gestem.

- Ale teraz chcę tylko dać ci wskazówkę, byś... nie naciskał na nią, ale też jej nie ograniczał. I... nie wahał się, kiedy...

- Kiedy co?

- Kiedy będziecie sami – odparł szeptem i spojrzał w okno. – Nocą. Ona tego potrzebuje. Chce czuć, że znowu jest jak dawniej. Musi wiedzieć, że tak jest. Inaczej stale będzie w tym koszmarze, a nim się obejrzysz, on zajmie wszystko inne! I dla was, już nigdy nie będzie miejsca! – Ponownie spojrzał na Johna. – Oni zrobili, co zrobili. Obaj to wiemy.

- Czyżby? – zapytał drwiąco John. Był gotowy na sprzeczkę.

- Ty to widziałeś – odparł z opanowaniem Pan White, ale John spostrzegł, jak zacisnął szczękę. – Zmusili cię byś patrzył. Ale to już minęło.

- Minęło?

Ojciec Anny wziął wdech, po czym spojrzał na Johna w taki sposób, że aż go ukuło w piersiach. To było spojrzenie ojca.

- Nie pozwól tym bydlakom, by to, czego się dopuścili, rozlało się jak woda i zajęło większe tereny. Nie daj im tego. Przeżyliście to razem, a teraz przejdźcie przez to do końca. Razem. I zapomnijcie. Oboje. Wyrzućcie to z pamięci. – Obrócił się w kierunku drzwi. Złapał za klamkę, ale jej nie nacisnął. Przez chwilę tylko tak stał. Jakby dumał, po czym znowu przemówił, przyciszonym, stonowanym głosem. – Oni nie żyją. Ale on został. - Stanął bokiem i spojrzał na Johna. - Nie daj mu satysfakcji, profesorze.

To było jak pocisk. Poznał ten głos. Znajomą chrypkę. Sposób, w jaki wypowiadał to jedno słowo: profesorze... Przeciągle. Usłyszał to w tonie jego głosu. Ujrzał w oczach. Czarnych, jak smoła. Martwych. Znał to spojrzenie. Już je kiedyś widział. Zemstę wylewającą się z niego. I tę mrożącą otchłań.

Rekinie oczy.

Oczy śmierci.

Ojciec Anny obrócił się do niego. Ale John już nie widział jej ojca. Widział las. Gęsty, upiorny Las Dziekana. Nocą. Słyszał pohukiwanie sowy. I znowu ujrzał ich. Ojca i syna. Diabła w czerwonej masce z rogami, pochylającego się nad rannym mężczyzną. Obejmującego go. Chroniącego.

Ujrzał Raya Millistrano i...

Cichego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro