Rozdział 3 Domino, kawałki prawdy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1

- To ty... To od początku byłeś ty! – krzyknął John. Zaparł się na ręku, by wstać, ale nie dał rady.

- Nie podnoś się, John.

- Nie podnoś się?! – ryknął John i roześmiał się na głos. – Mój Boże! O co tu chodzi! Kim wy jesteście?! Czego chcecie?! Jak mogłeś być z nimi?! Z Rayem?! – Zacisnął usta i wykrzyczał ostatnie zdanie najgłośniej, jak umiał. – I z tym potworem?! Z Mordem?!

Ojciec Anny, alias Cichy uniósł ręce, a John poczuł, że jego złość opada. Tak jak jego ciało. Opadł bezwładnie na kanapę.

- Wiem, że masz wiele pytań.

- Byłeś tam. Spóźniłeś się. – John zmierzył go spojrzeniem. Do oczu napłynęły mu łzy. – Widziałeś, co te bestie jej zrobiły! On ją zgwałcił! Mord ją zgwałcił!

- Wiem o tym.

- Wiesz?!

- Powiedzieli mi. Jego ludzie. Nim zakończyli swój żywot. – Zacisnął dłoń w pięść, po czym kilkakrotnie uderzył się w tors. – I to ja ją znalazłem. Nawet nie wiesz, jak żałuję, że nie zjawiłem się wcześniej. Nie ma dnia, bym... nie pamiętał... jej... wtedy... Tego potwornego... widoku!

John przyglądał mu się. Widział, jak jego ciało drżało. Telepały nim emocje. Ale co to mogło dać? Nie zmieni już tego, co spotkało Annę.

- Czy ona wie, że to ty ją znalazłeś?

- Nie. Była nieprzytomna i... ledwie żywa. Gdybym przybył dzień później, umarłaby z wycieńczenia. Zresztą, właśnie to oni planowali. Dlatego pozwolili sobie na tak wiele. Zamierzali z nią skończyć, ale pokrzyżowałeś im plany.

- Ja?

Cichy skinął.

- Kiedy rzuciłeś się z okna. Zyskałeś dla mnie więcej czasu. I dla niej. Mieli zrobić to wcześniej. Wiedzieli, co ich spotka jak ona wyjawi mu prawdę, więc chcieli upozorować wypadek. A Mordowi na niej nie zależało. Chciał ją użyć przeciwko tobie i to zrobił. Ale nie dałeś mu Seto. Oboje staliście się dla niego zbędni. Zabawa przestała być zabawna, a Mord uwielbia być zadowolony.

- Zabawa?

Cichy skinął, otworzył usta, ale tylko westchnął.

- Dlaczego? – zapytał. – Dlaczego to robicie?! Kim, u diabła, jesteście?!

- To długa historia, profesorze.

- Nie nazywaj mnie tak! – ryknął John. – Czy wyglądam ci teraz na profesora?!

Cichy odwrócił wzrok. Spoglądał w okno, tak jak wcześniej. Ale teraz nie patrzył na zewnątrz, a wodził wzrokiem za zielonym robaczkiem, który przechadzał się wte i wewte po okiennicy.

- Zawsze nim dla mnie będziesz.

Drzwi stuknęły. Do salonu weszła Anna. Spojrzała najpierw na Johna, a potem na ojca. Trzymała w ręku poskładane ręczniki i kilka męskich koszulek.

- Tato?

Pan White natychmiast obrócił się do niej.

- Tak, kochanie? – zapytał, a jego głos niczym nie przypominał tego, który miał wcześniej. Ten był ciepły. Nawet jego twarz się rozpogodziła.

- Coś się... stało? – zapytała.

Anna przerzucała spojrzenie z Johna na ojca.

- Nie. – Cichy kiwnął głową i wskazał ręką na Johna. – Zajmij się mężem. A ja przygotuję obiad. Dzieciaki na pewno umierają z głodu, a i twój mąż z pewnością coś zje. – Podszedł do niej i ostrożnie ujął ją w pasie. Nie wzdrygnęła się. Ucałował ją w czubek głowy. – I ty też powinnaś, kochana.


2

Zjedli w milczeniu. Pan White, alias Cichy, razem z całą rodziną w kuchni, a John i Anna we dwójkę w jej sypialni. Milczeli. John nie mógł zapanować nad zdrową nogą. Latała jak opętana. A sztućce ściskał tak mocno, że czasem aż pod ich naciskiem skrzypiały talerze. Nie mógł się doczekać, by porozmawiać z Cichym. Ale nie było to łatwe. Anna nie spuszczała go z oka. Robiła się podejrzliwa. Na pewno nie wiedziała, co zaszło między Johnem a jej ojcem, ale przecież była bystra. Zauważyła, że o coś się posprzeczali. John musiał cierpliwie czekać, by zastać Cichego samego. Ale kiedy w końcu pojawiała się iskierka nadziei i Pan White siedział sam w salonie, napataczało się jedno z jego dzieci. Jeśli to w ogóle, były jego dzieci. John nie miał pojęcia, co za sierociniec prowadził Cichy. Skąd miał te wszystkie dzieci? Kim był? Czy Ray też tutaj się wychowywał? Był bratem Anny? O co w tym wszystkim chodziło? Czemu zaatakowali Ogrody? Co chcieli od Johna? I dlaczego zbratali się z Mordem?!

Miał wiele pytań, ale wiedział, że nie otrzyma prędko odpowiedzi. Cichy bowiem go unikał. Całe dnie spędzał przy zwierzętach, a kiedy wracał do domu, dzieci nie dawały mu spokoju. Gotował dla nich posiłki, pomagał im się ubierać, czasem nawet cerował ich ubrania. Odrabiał z nimi lekcje i nauczał ich. Czytał im książki. John widział jego bibliotekę. Była ogromna. Znajdowało się w niej setki książek, pod którymi uginały się półki. Niektóre nawet już leżały połamane, a książki na nich wcześniej się znajdujące leżały starannie ułożone na podłodze. Żadna nie była zakurzona, ani nowa. Były zużyte, oblepione karteczkami.

Dzieci nie miały tam wstępu. Niektóre pozycje nie były dla nich, ale też wysokie, chyboczące się regały stwarzały realne zagrożenie dla ich życia.

Dziwnie było Johnowi patrzeć na niego. Morderca, i to wykwalifikowany, otoczony dziećmi. Siedmioro dziewczyn i dziewięcioro chłopaków, w tym pięcioro dzieci. Cztery psy, dwanaście kotów, choć w domu mieszkał tylko rudzielec, bydło, kury i konie. I on. Cichy. Opiekujący się gromadką dzieci. Dwie siostry Anny, ona sama i jeden z jej braci, byli już dorośli. Cichy jednak nadal stwarzał dla nich dom. Dbał o ich rozwój. Nie brakowało im miejsca. Posiadłość była ogromna. Mieli cztery łazienki z prysznicami (jedną Cichy od razu odizolował i przekazał wyłącznie dla Anny i Johna), trzy osobne kibelki i piętnaście pokoi. Tyle naliczył John. Podobno kiedyś ten dom także był budynkiem gospodarczym. Pomieszkiwali w nim pracownicy. Stąd duża liczba pokoi i łazienek. Nadal można było napotkać tutaj nietoperze czy kury. Kotki kociły się w ustronnych miejscach. Może nie był to pałac, ale dwa piętra dla tych dzieci znaczyły więcej niż zamek królewski. Pan White po zakupie tego budynku, przerobił go na dom mieszkalny. Może spodziewał się większej liczby dzieci, a może robił to z czasem. Jednak nie brakowało im niczego. Ani jedzenia, ani pieniędzy. Ale dla Johna nadal był Cichym – zamaskowanym najemnikiem, który zaatakował razem z Rayem jego firmę, Ogrody.

Ale John wiedział, że dla Anny, Cichy był ojcem. I jeśli nie chciał jej bardziej zrazić do siebie, musiał, choć tymczasowo, odpuścić i traktować Pana White'a tak, jakby o niczym nie wiedział. A nie było to łatwe.

Nie zapomniał jednak najważniejszego. Przebywał pod jednym dachem z mordercą. Wyspecjalizowanym, niesłychanie szybkim, sprawnym i obojętnym, zapewne ex żołnierzem, który sam siebie nazywał Diabłem. I John też go tak nazywał. Był mu wdzięczny za uratowanie Anny, ale to, co ujrzał tamtego dnia, nadal napawało go strachem. Czasem słyszy się o takich ludziach. Ba, nawet o nim krążyły w wojsku podobne legendy! Mówiono o nim jako Oburęcznym. Sprawnym w walce wręcz dowódcy, który uczył zabijać... Ale Cichy należał do zupełnie innej kategorii. On nie uczył. On po prostu zabijał. I John chciał wiedzieć, czemu? Co sprawiło, że tak zdolny człowiek, oddany ojciec i zwyczajny gospodarz hodujący bydło, zakładał maskę i mordował z zimną krwią?

□□□

- Pomóc ci z ubraniem? – zapytała Anna, kilka dni po rozmowie, którą John odbył z jej ojcem. Nadal nie udało mu się go złapać i wszystko wyjaśnić. A planował przepytać go dokładnie i poznać tożsamość mężczyzny w kapeluszu, który zabił Meridith.

Leżał na łóżku z zagipsowaną nogą, w samych tylko majtkach. Temperatura sięgała zenitu. Żałował, że ojciec Anny, Cichy, czy kim on tam był, nie zainwestował w klimatyzację. Ale z drugiej strony, rzadko miewali tak wysokie temperatury. Tym bardziej, na początku kwietnia!

- Jeśli możesz? – odparł John, jak najprzyjaźniej tylko umiał. Nadal starał się ją udobruchać.

Anna usiadła przy nim. Ułożyła obok koszulkę i spodnie, a w ręku trzymała maść.

- Daj, zmienię ci opatrunek.

Robiła to coraz sprawniej. John uznał nawet, że byłaby z niej świetna pielęgniarka. Może to u nich rodzinne?

Dotknęła jego brzucha, a on wzdrygnął się. Spojrzał w jej oczy i spostrzegł, że i ona zerknęła na niego.

- Przepraszam – szepnęła. – Zapomniałam, że jest taka zimna.

- Nie musisz. – Złapał jej rękę. To był impuls. – Nie musisz mnie za nic przepraszać. To ja powinienem przeprosić ciebie.

- John...

Wysunęła rękę.

- Anna, wybacz mi. Proszę. – Pochylił się w jej stronę. Dawniej zanurkowałaby, uchyliła głowę, zakryła policzki włosami. Teraz była odkryta. – To, co cię spotkało...

- Nie teraz.

Przyłożyła opuszek palca do jego warg, a John poczuł, że jego członek momentalnie się naprężył. To było najintymniejsze zbliżenie, jakie mieli od tygodni.

- Nie dziś – dodała.

- Kocham cię – powiedział. Starał się zabrzmieć pewnie, ale zdawał sobie sprawę, że rozpacz wkradła się do tonu jego głosu. – Tak bardzo cię kocham, Anna...

Poderwała się. Koniec jej rozkloszowanej koszulki mignął mu przed oczami. Jasne jeansy, okrywające jej zgrabne, choć nader szczupłe pośladki, zniknęły w drzwiach łazienki. Drzwi stuknęły.

John opadł na łóżko. Na jego bieliźnie pozostało jedynie znaczne wybrzuszenie, z którym nic nie mógł zrobić. Obrócił się na bok, licząc, że może zaśnie, a kiedy znowu się obudzi, wszystko będzie jak dawniej.


3

Ale nie było jak dawniej. Dni mijały, aż zamieniały się w tygodnie, a dla nich świat się zatrzymał. On i Anna rozmawiali na wiele tematów, choć nie można było nazwać tego dość zażyłą rozmową. Ani razu jednak nie wrócili do rozmowy o napadzie. Jakby się to nigdy nie wydarzyło. I z biegiem czasu, John zaczął się obawiać, że ojciec Anny, czyli znienawidzony dawniej Cichy, miał rację. Oddalali się od siebie. Nie kochali się. Nie całowali. Każdy dzień zaczynali razem i razem kończyli. Ale byli jak współlokatorzy, dbający o wzajemne dobre stosunki.

To już nie było małżeństwo. Ani tym bardziej związek.

Minęły dwa miesiące. Maj rozkokosił się na dobre w zielonej dolinie i uciekł w te pędy, a jego miejsce zajął upalny czerwiec. Johnowi zdjęto gips już dwa tygodnie wcześniej. Jego rana na brzuchu się zabliźniła, ale nadal lekarz przepisywał mu maści. Podobno nie goiła się tak, jak powinna. Opatrunek na głowie nie był mu już potrzebny. Pozostała jedynie wygolona dziura na jego czaszce i szrama. Nie myślał o tym za wiele. Zgolił całą głowę na łyso. Myślał o tym już od pewnego czasu. Bujne, niechlujnie ułożone ciemne włosy, były jego zaletą przez całe życie. Kobiety się w nich kochały. Ale teraz... kiedy widział Annę, nie mógł ich znieść.

Zaczął spacerować. Takie było zalecenie lekarza. Cóż, słaby był z niego pacjent, ale kiedy wychodził na bezkresną polanę, gdzie pasło się wolne bydło, czuł ulgę. W wielu miejscach przy drogach napotykał niewielkie figurki tutejszego bożka – ale za nic nie przypominał Jezusa. Bardziej Buddę. Siedział ze skrzyżowanymi nogami i modlił się. John zastanawiał się, co to wszystko znaczy. Morderca wielbiący Boga? Cóż, uznał, że każdy ma jakieś odchyły.

Cichy prowadził ekologiczne gospodarstwo. Jego krowy, a miał ponad sto sztuk, pasły się niemal cały rok na zewnątrz i zajadały się tylko trawą, którą same sobie wyskubały. Johna zaskoczyło jednak zmodernizowanie gospodarstwa. Widział nowe maszyny, nowinki techniczne, o których nawet by w życiu nie pomyślał. A Cichy całe dnie spędzał na pracy. Od rana do późnego wieczora. Pomagali mu synowie, ale córki też miały tutaj swój udział. Szczególnie Aurora, która opiekowała się młodymi źrebakami i cielakami. Nadal zerkała na niego ciekawie, ale John nie dał się wciągnąć w jej gierki. Unikał jej tak, jak Cichy unikał jego. Wiedział, że dziewczyna była nim zainteresowana. Może chciała zrobić na złość siostrze. A może chciała przeżyć z nim swój pierwszy raz. Dawnego Johna zapewne połechtałaby taka wiadomość. Może nawet by się skusił. Nie wiedział. Ale ten nowy John unikał jej jak ognia.

Choć gospodarstwo było nowoczesne, John dostrzegał wszędzie tradycyjne wzorce. To była mieszanka kultur. Nowego ze starym. Podobało mu się to. Sposób, w jaki Cichy postępował ze zwierzętami. Mówił do nich. Czasem nawet przechadzał się z nimi. Rozmawiał z kotami, jak z ludźmi, a one biegały za nim krok w krok. Korzystał chętnie ze wszystkiego, co proponowały mu sklepy. Sprawdzał, oceniał. Ale ostateczne decyzje zawsze podejmował sam, w oparciu o wiedzę, jaką posiadał. Wiedzę, opartą na tym, co dawne i sprawdzone. I John coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że zaczynał go szanować...

Nie chciał tego, ale stawało się to nieuniknione. Szczególnie, kiedy widział go z dziećmi, a one zawsze były słabością Johna. Najwidoczniej Cichego też. Zdarzało się, że John marzył, by wziąć na ręce najmłodszego z chłopców. Chciał pokazać mu pastwiska, opowiedzieć o świecie, ale... To nie był jego syn. Ani jego i Anny. Nie chciał kochać. Nie chciał znowu tego czuć.

Przynajmniej nie teraz. Zarezerwował to uczucie dla nich. Dla niej i niego, i dla ich pierwszego dziecka, które przyjdzie na świat. Jeśli ten świat, będzie miał jeszcze nadzieję by powstać.

- Może będę potrzebował dziś pomocy... - zaczął niepewnie ojciec Anny, kiedy siedzieli razem z pozostałą częścią rodziny, przy kuchennym stole. – Znajdziesz czas? Wieczorem?

Wszyscy zamarli. Dzieci pootwierały ze zdziwienia usta i wpatrywały się w ojca z rozdziawionymi buźkami. Anna zerknęła na Johna, a ten miał wrażenie, że się przesłyszał. Co prawda, rozmawiali z jej ojcem, ale były to zwykłe, politycznie poprawne rozmówki. Najczęściej o pogodzie, hodowli bydła czy uprawie zboża.

Skinął.

- Tak. Czemu nie? – odparł, jakby nigdy nic.

- Ok. – Cichy pokiwał głową. – A jak twoja noga?

- Lepiej. Zresztą, lekarz kazał mi chodzić.

- To dobrze. Bardzo dobrze.

Anna skubała sałatkę. Nadal nie przytyła ani kilograma. John zaczął nawet notować posiłki, jakie spożywała. Przerzucił się z zapisywania erotycznych podbojów, na staranne podliczanie kalorii, jakie przyjmowała Anna.

Nadal były niewystarczające, ale każdorazowa rozmowa z nią na ten temat kończyła się gwałtowną kłótnią.

- To podejdź do stajni... tak około... dwudziestej? Może być?

- Dwudziestej? – powtórzył John. – Pewnie, tak, przyjdę.

Dzieci patrzyły raz na niego, a raz na ojca. Zupa skapywała z ich łyżek. A kiedy Cichy uśmiechnął się i pokiwał głową, kończąc w ten sposób rozmowę z Johnem, najmłodsi zaczęli się przekrzykiwać.

- Ale tato!

- Ja ci pomogę!

- Ja też!

Cichy zaśmiał się, ale nie przerwał tej zawrotnej wymiany zdań między dzieciakami. Słuchał, w milczeniu połykał każdą kolejną łyżkę zupy i John miał wrażenie, że cieszył się, jak dzieci walczyły, by mu pomóc. Dopiero kiedy się zmęczyły, powiedział: No już, wystarczy, jutro mi pomożecie, a dzisiaj zrobi to John, ok? Mężczyźni muszą czasem pobyć sami.


4

Już godzinę przed dwudziestą, John nerwowo dreptał z kąta w kąt. Za pasek schował nóż, który udało mu się wykraść ze śniadania. Nie wiedział, czego się może spodziewać. Ale już raz walczył z Cichym i wiedział, że z nim nie ma żartów. Kiedy wybiła dwudziesta, a on dotarł do stajni, ujrzał go, w zupełnie niecodziennej stylizacji. Takiej, której John zupełnie się nie spodziewał.

Cichy stał na środku stajni. Rozebrany do pasa. Stopy miał nagie. Na twarzy nie miał maski, ale równie dobrze nie musiał jej wcale mieć. Cała jego postura i sylwetka przerażały. Widoczne na ramionach i klatce piersiowej mięśnie pracowały nawet, kiedy się nie ruszał. Przeskakiwały, naprężone i zapewne gotowe do walki.

John przystanął. Sięgnął do paska.

- Tego chcesz? – zapytał Cichy.

Stał w cieniu, ale oświetlały go nadal promienie zachodzącego słońca. Patrzył w górę, jakby starał się dojrzeć niebo, ale deski mu to uniemożliwiały.

- Czy może chcesz porozmawiać?

Powoli opuścił głowę i spojrzał na Johna, pozbawionymi życia oczami.

Martwymi.

- Chciałem, ale ty tego nie chcesz – odparł John. – A ja mam dość czekania.

- A ja nie chcę stracić córki.

John wzdrygnął się.

- Anna umiera.

- Co?

- Nie widzisz tego? – Cichy pokręcił głową. John spostrzegł błysk w jego ręku. Nie wiedział, co to było, ale spodziewał się, że miał ukryte ostrze. – Nie posłuchałeś mnie. I ona umiera.

- Przecież...

- A ja nie wiem, czy on zdąży ją uratować.

- On?

Cichy skinął.

- Mówisz o...

- Seto.

- On tu przyjdzie?

- Zmierzał tutaj, ale zboczył z kursu.

- Dlaczego?

Cichy pokręcił głową.

- To wie tylko on.

Uniósł rękę. Ostrze błysnęło. John wpatrywał się w nie. Zacisnął palce na nożu.

- Zamierzasz mnie zabić? – zapytał John.

- Tylko, jeśli będę musiał.

- Jestem jej mężem.

- A jesteś nim? Naprawdę? – Spojrzał na niego. – Mijacie się. A to ją dobija. Uprzedzałem cię.

- To nie jest takie proste...

- Jest! A przynajmniej było! – Cichy sięgnął do kieszeni i zamachnął ręką w powietrzu. – Zbliż się.

John rzucił mu niepewne spojrzenie.

- A to bezpieczne?

- Naprawdę sądzisz, że mógłbym zabić męża własnej córki?

- A Anna nią jest?

Cichy nie odpowiedział. Patrzyli na siebie. Stali w odległości może piętnastu metrów.

- Zanim podejdę, chcę poznać kilka odpowiedzi.

- Pytaj.

- Kim był Ray?

- Moim synem.

- Prawdziwym?

- Prawdziwym?

- Z krwi?

- Nie, ale z serca. – Cichy skinął. – Nauczyłem go wszystkiego, co wiem. Ale nie zdążyłem. Mord i mnie przechytrzył.

John zawahał się. Pamiętał dokładnie, co usłyszał od Morda. I wiedział, że to nie on chciał śmierci Raya, a ten drugi. Ten, którego Ray nazywał ojcem i tuż przed śmiercią tłumaczył jego zachowanie.

Wziął wdech.

- To nie Mord chciał jego śmierci, a ten drugi. Słyszałem ich rozmowę.

Cichy zastygł. John wpatrywał się w jego rękę, która powoli opadała. Wcisnął papiery do kieszeni. I tylko oddychał.

- Znasz go. Pracowałeś dla niego. A on wydał wyrok na chłopaka, którego traktowałeś jak rodzonego syna!

Cichy nie reagował. Przez moment John miał wrażenie, że wpadł w jakiś rodzaj szoku. Patrzył nieprzytomnie przed siebie. Jego czarne oczy nadal łypały groźnie, ale teraz faktycznie wyglądał na nieobecnego. Nagle jednak wziął wdech. Tak silny i głośny, że John aż się wzdrygnął. A potem pokiwał głową. Jakby dopiero to do niego dotarło.

- Nic nie powiesz? – zapytał John.

Cichy uniósł głowę i rozejrzał się po sklepieniu, pełnym pajęczyn.

- Nie wiesz wszystkiego – powiedział po chwili.

- Ty najwidoczniej też nie – odparł John, zgrzytając zębami. Już miał dość tej rozmowy. Cichy nadal, mimo wszystko, w jakiś sposób chronił człowieka w kapeluszu.

Mimo wszystko!

- Mord ma niesamowity umysł. Może nawet przewyższa Seto w strategii. A może jedynie mu dorównuje... - Wzruszył ramionami. – Ale planuje na kilka posunięć do przodu. Jak rasowy strateg...

- Przestań go usprawiedliwiać! – ryknął John, przerywając mu. – I powiedz mi, kim jest ten drugi?!

Cichy nadal wodził wzrokiem po pajęczynach. Wyglądał jak człowiek, który oderwał się od świata. Jego ciało było obecne, ale myśli krążyły setki kilometrów dalej.

- Spóźniłem się wtedy. On wiedział, że tak będzie.

- Wtedy, kiedy Anna...?

John nie zdążył nawet dokończyć zdania. Cichy mówił dalej, jakby nie słyszał go, ani nie widział.

- Mord wiedział, że zabrałem ciało Raya. Zaplanował to tak, bym skupił się na nim, a nie na... Musiałem. Rzuciłem wszystko. Gdybym się spóźnił, mógłbym już go nigdy nie odzyskać. Przeniosłem Raya do mojego rodzinnego grobowca. Tam, gdzie Mord nie ma wstępu.

- Czyli gdzie?

Cichy milczał.

- Do cholery! Ocknij się wreszcie! – ryknął John i z całej siły walnął pięścią w drzwi. – Powiedz mi, kim jest ten drugi?! Ten w kapeluszu!

- Jego imię nic ci teraz nie da. Anna jest bezpieczna. Ty też.

- Ale to się może zmienić, do diaska! On jej chce! Słyszałem, jak to mówił!

- On jej nie zaatakuje. Wycofał się.

- Wycofał?

Cichy spojrzał na niego i skinął.

- Spotkałem się z nim.

- Że co?! I nie zabiłeś go?!

- Powiedziałem mu, co oni jej zrobili. Strasznie to przeżył...

- Strasznie to przeżył?! Na Boga, co ty pieprzysz?! Przecież on ją zostawił na pastwę losu!

- Myślał, że zjawię się wcześniej. Mord oszukał też jego.

- Przestań!

John ruszył w kierunku Cichego. Już było mu wszystko jedno. Obawiał się, że ojciec Anny zareaguje, ale on tylko wyprostował głowę i skupił na nim spojrzenie. Nawet nie złapał za broń. Nie zmienił pozycji. Może nawet nie musiał. Był o wiele szybszy od Johna. A może nigdy nie traktował go jako zagrożenie. W końcu John był tylko pchełką, w ich potężnym świecie...

Pchnął Cichego w ramię, a ten na to pozwolił. Cofał się, pod każdym uderzeniem Johna.

- On zabił moją żonę! – ryknął John, a do oczu napłynęły mu łzy. – Zabił Meridith!

Cichy wpatrywał się w niego w ciszy.

- Jak możesz, nic nie mówić?! Jak możesz go... ochraniać?! Najpierw Raya! A teraz jego?! – John złapał się za głowę. – Kim on jest, że tak go obaj bronicie?!

- Jest ojcem, który zbłądził.

- Ojcem? – zapytał John, a trybiki w jego głowie ruszyły do akcji. Przewracał w myślach twarze wszystkich mężczyzn, w wieku od czterdziestu do sześćdziesięciu lat, których znał. Szukał żonatych, albo chociaż takich z dziećmi. Ale to było jak strzał kulą w płot. To był ojciec Raya, a Ray znał go już dawniej. Za czasów wojska. John nie miał pojęcia, kim mógł być jego ojciec. - Podaj mi jego imię.

- Nie mogę.

- Nie możesz?

- Już ci mówiłem, łączy mnie z nim coś więcej niż obowiązek.

- Oddanie, pamiętam. Oddaliście dusze diabłu.

Cichy skinął.

- To tylko pieprzenie! – krzyknął John, a jego głos rozszedł się po stajni i zniknął gdzieś po kątach. – To twoja wymówka! A on chce Annę!

- On jej nie skrzywdzi.

- Skąd wiesz?!

- Bo myśli, że Anna jest jego córką.

- Co? - John wzdrygnął się. – Nie rozumiem.

- Jeszcze nie czas, byś zrozumiał.

- Ale...

- Obiecałem to mu.

John zacisnął palce na nożu. Wbijał mu się w skórę.

- Obiecałeś? Komu?!

- Rayowi.

- Więc on naprawdę jest ojcem Raya?!

Cichy skinął.

- Tylko z krwi.

- Tylko? – John zacisnął zęby. – Czemu zaatakowaliście Ogrody?!

- Nie my je zaatakowaliśmy.

- A kto?!

- Ray starał się powstrzymać atak, ale ranił go...

- Powstrzymać atak?! – Przerwał mu John. – Przecież on aż pałał do mnie nienawiścią! Zaatakował mnie w moim własnym domu! Podrywał Annę!

Cichy skrzywił się.

- Nigdy by tego nie zrobił.

John zawahał się.

- Nigdy, czego by nie zrobił?

- Nie tknąłby Anny. Traktował ją, jak siostrę.

- Więc... oni... - John łapał każdy oddech, jakby zaraz miał zupełnie stracić tę możliwość. Dyszał. A w środku bał się zadać, to jedno pytanie, które od dawna chodziło mu po głowie. Ale w końcu zebrał się w sobie. – Kim jest... Anna?

- Kim?

Cichy zmrużył oczy, a John milczał. Widział, jak twarz Pana White'a się zmieniła. Przybrała surowy wyraz. John już kilka razy widział to spojrzenie. Kilka miesięcy wcześniej, w lesie Dziekana, kiedy rozmawiali o Rayu.

- Czy ty... jesteś jej ojcem? Czy może...?

- A ma dla ciebie znaczenie, kto nim jest? – odparł ze spokojem Cichy. – Ja, Mord, czy ten drugi?

- Chcę tylko wiedzieć.

- A jeśli poznasz prawdę i ci się ona nie spodoba? – Cichy nie odrywał od niego wzroku. – Jeśli się okaże, że morderca twojej żony, jest ojcem Anny? Albo zabójca twojego syna? Co wtedy?

John czuł uderzenia własnego serca. Dudniło mu w uszach.

- Nie... nie wiem, ale... - Zakrztusił się. Pochylił i splunął.

- Odpowiedz mi, profesorze.

John uniósł głowę. Zapierał dłonie na kolanach. Skrzywiony wpatrywał się w Cichego.

- Ty naprawdę byłbyś gotowy mnie zabić – powiedział.

- Tak, jak już ci powiedziałem. Tylko jeśli będę musiał.

- Więc to prawda – odparł John i wyprostował się. – Jeden z nich, jest jej ojcem!

Cichy nie odpowiedział. Ale nie musiał. John nie widział jego broni, ale czuł, że dzielą go sekundy od zadania ciosu. Miał wrażenie, że Cichy już trzyma ostrze przy jego szyi.

Pochylił głowę. Jeśli miał umrzeć, to i tak umrze. Wszystko jedno. Ale... jeszcze nie teraz. Musiał wpierw pomóc Annie. Ona musiała żyć.

Podniósł głowę.

- Zabijesz mnie później. Muszę jej pomóc. Kocham ją. – Wzruszył ramionami. – A potem, będzie mi już... wszystko jedno.

Spojrzenie Cichego uległo zmianie. Złagodniało.

Uśmiechnął się.

- Niech tak będzie. – Cichy wyprostował się i zamachnął ręką nad głową. Ostrze błysnęło. Wsunął je za plecy. – Teraz, kiedy nadejdzie ten dzień, z rozwagą podniesiesz broń.

- Z rozwagą? – John zmarszczył brwi. – To o to ci chodzi?

- Każdy nasz ruch ma swoje konsekwencje, profesorze. Już ci to kiedyś mówiłem. – Westchnął. – A ten, którego dzisiaj tak nienawidzisz, też kiedyś został zraniony. A ten ból przerodził się w rozpacz, a ona w nienawiść. – Spojrzał na Johna. – Poznajesz ten schemat?

John pomyślał o Annie.

- Ale Anna, by nigdy...

Cichy zaśmiał się, a John aż się wzdrygnął.

- Znałem kiedyś kobietę, którą nazywano Haną.

- Haną? – Johnem wstrząsnęło. – Żonę Seto?!

Cichy skinął.

- I jego królową. I widziałem setki, a może tysiące umierających dla niej. – Pochylił głowę. – Z powodu jej... bólu.

- Hana była... królową? – John zamyślił się. – Czekaj, jak to... była? To ona nie żyje?!

- Tylko Seto może odpowiedź na to pytanie.

- Ona zabijała ludzi? Toczyła... wojny?

- Zawsze są dwie strony, profesorze. W każdej wojnie. – Cichy zadumał się, po czym dodał: - I choć żyję od dawna, poznałem tylko jedną osobę, która potrafiła wznieść się ponad to. Wodza, największego z największych. Ale przede wszystkim, oddanego sługę Matki.

- Seto...

Cichy skinął.

- Opowiedz mi o nim.

- Poznasz go sam. Już niebawem.

- Mówiłeś, że już tu nie idzie!

- Idzie. – Uśmiechnął się. – Od dawna czekał na spotkanie z tobą.

John zagryzł zęby. Wiedział, że więcej w tej sprawie nie ugra.

- Powiedz mi, kto stoi zatem za atakiem na Ogrody.

- Raya poniosło wtedy, to prawda. Pisał do mnie.

- To do ciebie pisał?! – I nagle go olśniło. – To byłeś ty! Wtedy na drugim brzegu!

Cichy skinął.

- Chciał, bym się zjawił. Wiedział, że bardzo chciałem zobaczyć Annę i...

- Wezwał posiłki!

- Ale to nie on zaatakował twoją firmę, John. Pojechał do szpitala. Spotkał Morda, a potem próbował powstrzymać atak. Ale ranił go twój przyjaciel. Mówiłem, profesorze, każdy kogoś chroni. Ja chroniłem Raya, Ray kogoś innego.

John pokiwał głową i uśmiechnął się. Czuł, że Cichy go zwodził. Nie chciał powiedzieć mu wszystkiego. Odpowiadał, ale zatajał prawdę.

Tego się po nim spodziewał.

- Chcę poznać jego nazwisko – powiedział, ale Cichy milczał. – To powiedz chociaż, czy mam z nim szansę?! Jest z tego świata?!

- Urodził się w tym świecie, i w tym świecie zginie. Niezależnie od tego, kiedy to nastąpi i z czyjej ręki nastąpi jego śmierć.

- Więc morderca mojej żony, był ojcem Raya Millistrano? – zapytał John, a Cichy nie odpowiedział, ani nie drgnął. – Czemu? Co im zrobiłem?

- To pytanie do twojej przeszłości.

- Mojej przeszłości?

John zamyślił się.

- Ray... powiedział mi przed śmiercią, że mnie znał za młodu. Kiedy byłem w wojsku, jako Oburęczny. Ale potem odszedłem. Spotkaliśmy się ostatniego dnia... - Urwał. Spojrzał na Cichego. - Czy tamtego dnia coś się wydarzyło?

- Rozmawiałeś z nim?

- Tak.

Cichy zmrużył oczy.

- Ostrzegł mnie przed tatą, który zbłądził.

- Tak powiedział?

- Tak.

- Nazwał go... tatą?

John zmarszczył czoło. Jakie to miało znaczenie, jak go nazwał? Przecież to wszystko jedno. Jednak Cichy nie odrywał od niego wzroku.

- Nie, nazwał go ojcem.

Cichy wziął wdech i spojrzał przez okno, na znikające promienie słońca. John wahał się, ale w końcu przemówił. Długo czekał na tę chwilę.

- On pisał do ciebie, przed śmiercią. Ale nie zdążył wysłać wiadomości. Widziałem jego telefon. Chciał, bym go wziął.

Cichy przestąpił z jednej stopy na drugą.

- Co napisał? – zapytał, a John wyłapał podenerwowanie w jego głosie.

- Żegnaj, tato.

Cichy wydał z siebie gwałtowne westchnięcia. Opuścił głowę.

- Gdzie jest teraz?

- Co?

- Jego komórka.

- Oddałem ją detektywowi.

Cichy pokiwał głową.

- Czemu oni mnie ścigają? Co im zrobiłem?

- Nie wiesz?

- Nie! – ryknął John. Czuł, że rozpacz zaraz go powali na kolana.

- Pamiętasz tamten dzień? – zapytał Cichy. – Dzień, w którym zginął twój syn?

- To Mord go zabił.

Cichy skinął.

- Ale to nie Mord spowodował ten wypadek.

- A kto?!

- Los.

- Los?

- Przypadek – odparł Cichy i wzruszył ramionami.

- Nie wierzę ci.

- Nie musisz.

John odszedł do drzwi. Spostrzegł oparte o ścianę grabie i kopnął je z całej siły. Odleciały z hukiem i potoczyły się po zakurzonej podłodze.

- Co ja im takiego zrobiłem?! Czemu aż tak mnie nienawidzą?!

- Pamiętasz tamten dzień, profesorze?

- Pamiętam, ale...

- Pamiętasz dziewczynę, z którą wtedy się spotkałeś?

John zamarł. Przełknął ślinę.

- Mówisz o...?

- Dziewczynie z tatuażem na plecach.

John czuł, jak jego serce przyśpieszyło.

- My...

- Wy, co? – Cichy uśmiechnął się. – Nie robiliście tego?

John wziął wdech.

- Kim ona była?

- Jego córką. – Cichy skinął. – I rodzoną siostrą Raya.

- Co? – John zastygł. – Więc to dlatego Ray...!

- Nie.

- Co, nie?!

- To nie Ray wytoczył przeciwko tobie vendettę. Tylko jej ojciec. Ich ojciec.

- Ale dlaczego?!

Deszcz zadudnił w dach. Cichy uniósł głowę, spojrzał w górę, po czym wskazał podbródkiem na drzwi.

- Chodź.

- Gdzie?

Cichy ruszył w jego kierunku. Naprawdę był szybki. Poruszał się niczym kot, bezszelestnie i zgrabnie jak puma.

John cofnął się. Cichy wyciągnął do niego rękę. Podał mu nóż. Nie taki, jaki miał John. Kuchenny. Ale prawdziwy nóż wojskowy.

- Wilki zabiły mi tej nocy cztery sztuki bydła. Muszę je ubić. – Ponownie zamachnął nożem przed Johnem, zachęcając go, by go wziął. – Weź. Twój na nic się nam zda.

- Ale przecież... prawo zabrania zabijania wilków.

- Prawo?

Obaj wpatrywali się w siebie. John nie miał pojęcia, czy Cichy mówił poważnie, czy tylko robił go w konia.

- Tak, angielskie prawo...

- Ach, mnie to nie dotyczy – odparł Cichy i machnął ręką. – Na moim terytorium obowiązują prawa natury. Takie, w jakie wierzy mój Pan.

- Twój... Pan?

Cichy skinął.

- Nasz Bóg.

- Wasz Bóg?

John łypał oczami i mrugał, jak dziecko, które pierwszy raz słyszy trudne słowo.

- Będziesz powtarzał po mnie teraz wszystko? – Cichy zrobił grymas i pokazał podbródkiem na jego tors. – Bierz nóż. Czeka nasz przebieżka. Musisz wrócić do formy. Nie wiemy jak długo Mord zabawi w świecie klepsydry.

- Klepsydry?

Cichy skinął.

- To świat, z którego przybył Seto.

- Więc stamtąd pochodzi?! Ze świata Morda?!

- Nie. – Pokręcił głową. – Tamten świat jest... czymś zupełnie innym. Ale nie mi o tym mówić.

- A komu?

- Seto.

- Ale go tu nie ma!

- Ale zjawi się. Prędzej czy później się spotkacie. Może nawet wcześniej, niż sądzisz.

Cichy przeszedł przed drzwi, ale John zdążył złapać go za ramię. Było twarde, jak kamienie.

- Poczekaj! Czemu on się mści?! Co ona mu powiedziała?!

Cichy przyglądał mu się. Może zastanawiał się, co odpowiedzieć, a może ważył słowa Johna. Czyżby wątpił w jego szczerość?

- Ty naprawdę nie wiesz?

- Nie!

- Ona nie zdążyła mu nic powiedzieć. Zmarła tego samego dnia.

- Co?

- Wysłałeś jej smsa, pamiętasz? Kiedy twój syn zginął. Pisała do ciebie, nie wiedziała, co się dzieje, a ty na odczepnego napisałeś jej: że to koniec. – Cichy opuścił głowę. – A już wtedy nie było u nich dobrze. Jej matka cierpiała na depresję. Ona też. To... rodzinne. I kiedy napisałeś jej tę wiadomość, odebrała sobie życie.

John aż otworzył usta ze zdziwienia.

- Co?

- A potem zrobiła to jej matka. Żal pochłonął ich rodzinę. – Cichy odgarnął do tyłu włosy. – Odebrałeś mu nie tylko córkę, ale i żonę, którą kochał ponad wszystko.

- Ale ja... - Urwał.

- On stracił przez ciebie rodzinę, John. To tęsknota za nią doprowadziła go tu, gdzie jest.

- Więc to dlatego zbratał się z Mordem?!

- Mord od dawna cię szukał. Wykorzystał to. Potrzebował kogoś z tego świata i dałeś mu idealną okazję. Stworzyłeś dla niego idealnego sługę. O wielu rzeczach wiedział wcześniej. Planował je, ale potem, to co się stało, przerosło jego oczekiwania.

- Ale ja tego nie kumam! Jak... mógł najpierw zajmować się Rayem, wychowywać go, a potem... Musiał znać prawdę wcześniej!

- Mówisz o czasie, John.

- Co?

- Patrzysz na Morda przez pryzmat czasu. – Uniósł nóż i obrócił go poziomo. Przejechał palcem od jego początku do końca. – Ale zapominasz, że nie tylko Seto potrafi przechodzić.

- Więc Mord... podróżuje w czasie?

- Tylko między światami. I... - zawahał się, spojrzał Johnowi w oczy - ...on też musiał się kiedyś narodzić. Nie od początku był tym, kim jest teraz. Tak jak i Seto.

- Co ty chcesz... przez to... - Urwał. – Mord, który opiekował się Rayem był... dobry?!

- Był oddanym sługą Pana.

- I co się stało?

Cichy rozchylił usta, ale wydobyło się z nich tylko ciche westchnięcie.

- Cichy?

- Przeżył wojnę.

- Wojnę?

- Tak przerażającą, że odmieniła na zawsze jego serce.

- Czekaj... - John uniósł rękę. – Ale on... nie spotkał w niej Seto?

Cichy zmierzył go tajemniczym spojrzeniem.

- Znali się już wcześniej.

- I?

- Uciekał przed nim z Rayem. Nie chciał, by Seto go znalazł.

- Czemu?

Cichy pokręcił głową.

- Kim był Ray?

- Kimś... bardzo ważnym dla Seto.

John poczuł ciarki na rękach.

- Więc oni się potem spotkali? Seto i Mord?

- O tak.

- I to przez niego stał się taki?!

- To nie moja historia...

- Przestań pieprzyć!

- Ani historia tego świata.

- Ale ten świat, Anna, i ja, cierpimy przez nią! W tym świecie!

Cichy skrzyżował ręce na piersiach.

- Dlatego on wraca. Wyprostuje wszystko. I opowie ci tę historię, jeśli zechce.

John oddalił się pod okno. Zaparł się rękoma o ścianę i pokręcił głową. Bolała go. Szumiało mu w niej. Zbyt wiele się działo. Za dużo było niewiadomych. Nadal nic nie rozumiał.

- Więc to wszystko przez... romans?

- Przez złą decyzję. Najprostszą w świecie. A klocki potoczyły się same, jak domino. Jeden za drugim. Nigdy nie wiesz, jak wielki ktoś nosi w sobie żal, zanim ci go nie pokaże.

Cichy podszedł do niego. Sięgnął do kieszeni i podał mu złożone kartki. John rozłożył je. To były wydrukowane strony z Internetu, przedstawiające sposoby na zakończenie własnego życia.

- To jej?!

- Nie – odparł Cichy. – To Anny.

John wzdrygnął się. Spojrzał ponownie na strony.

- Anny?

- Tak. To strony, które przeglądała na moim komputerze, w trybie prywatnym.

- Więc jak...?

Cichy nie odpowiedział. Przyglądał mu się.

- Kiedy... to robiła? – zapytał John.

- Miesiąc temu. Tydzień. – Westchnął. – Wczoraj.

- Co?

Cichy skinął. Nie odrywał spojrzenia od oczu Johna.

- Ona chce umrzeć, John. I obawiam się, że nie zdążymy jej powstrzymać.

John przeglądał kartki. Było ich kilkanaście. Aż natrafił na jedno przedstawiające obraz skrępowanej kobiety. Jej stopy były skute łańcuchami, na szyi zaciągnięty miała pasek.

Wzdrygnął się. Wyciągnął rękę, by oddać kartki Cichemu.

- A to? Po co jej to? – Pokazał palcem na kobietę w łańcuchach. - Czemu tego szukała?

- Nie szukała tego.

- No to... - John skrzywił się, zgniótł strony w rękach i cisnął w kałużę przed stajnią - ...po co mi to pokazujesz?!

- Bo musisz wiedzieć.

- Wiedzieć co?!

- Co Anna przeszła tamtego dnia.

John spojrzał na tonące w deszczu kartki.

- Co?

- To nie była wydrukowana strona John. To była Anna - odparł Cichy, a John poczuł, że coś przewraca mu się w żołądku. Po rękach przeszły mu dreszcze. – To jej zrobili. Tak ją znalazłem. Dlatego zabrałem ją ze szpitala.

- Była... skuta?

- Skuta, związana, zakneblowana. – Urwał, ale po chwili westchnął i mówił dalej: - I pobita. Nie widziałeś blizn na jej plecach?

- Na jej...?

John przełknął ślinę. Nie widział. Anna nie pokazała mu się naga.

- Biczowali ją paskami, John. I ujeżdżali, jak konia.

- A ty chciałeś bym...

- Miłość to o wiele więcej. I ona musi to wiedzieć. A teraz kojarzy jej się ona tylko z tym. – Wskazał na kartki, dryfujące w wodzie. – I ty jej się z tym kojarzysz, John. Tracisz ją. Jeśli już jej nie straciłeś.

- Wracajmy do niej!

- Jest z dziećmi. Dlatego my rozmawiamy.

- To, co teraz?!

Cichy uśmiechnął się. Wyszedł przed stajnię. Sięgnął po zamoknięte kartki, wytarł je o spodnie i wsunął w kieszeń.

- Teraz idziemy zapolować, a potem przygotujemy wielką ucztę! – zawołał i wyrzucił ręce w górę. – Taką, by ogień dotknął nieba!

John podrapał się po głowie.

- Serio?

- A jutro – Cichy wyprostował palec i stuknął nim Johna w tors – zadbasz o nią. – Rozłożył ręce. – Nie wiem, jak to robiliście wcześniej, ale to działało. Zakochała się w tobie. Spraw więc, by znowu to poczuła.

- Chcesz powiedzieć, że ona... przestała mnie kochać?

- Może nie przestała, ale powinieneś przypomnieć jej, jak to było, kiedy wasze uczucie wręcz buchało ogniem.

- Buchało ogniem?

- Jestem stary, ale jeszcze pamiętam jak wygląda namiętność, łącząca dwoje ludzi. Chyba nie muszę ci tego tłumaczyć? – odparł Cichy i przechylił głowę na bok. – Duży z ciebie chłopiec.

- No tak...

Cichy się roześmiał.

- Masz! – Wcisnął w rękę Johna klucze.

- Co to?

- A na co ci to wygląda?! – odparł Cichy i ponownie roześmiał się. – To klucze!

- Ale...

Cichy westchnął.

- Zauważyłeś chatkę na końcu drogi, kiedy tutaj szedłeś?

- No... - John wzruszył ramionami.

- Dobry Boże, gdybyś to widział... Wojskowy, a łazi jak łania. Ślepy, jak bażant.

- Co?

Cichy pokręcił głową. Zadudnił palcami w deski. John spostrzegł zielone żuczki wygrzebujące się spomiędzy szpar. Miały ten sam kolor, ale teraz pokrywał je dziwny śluz.

John wzdrygnął się i cofnął. Cichy pogładził jednego opuszkiem palca.

- To domek gościnny.

- To ty miewasz gości?

Cichy zbył to przewróceniem oczami.

- Moja żona miała dużą rodzinę. Odwiedzali nas, a potem... - Cichy spojrzał w kierunku domu. – Jej siostry miały po kilkoro dzieci. Kiedy przyjeżdżali rozkładaliśmy dla nich materace. Spędzali u nas wakacje. Ale zdarzył się wypadek, kiedy wracały pociągiem. Wszyscy, one i ich mężowie, zginęli na miejscu i wiele innych osób.

John zaczął rozumieć. Obrócił się i wskazał ręką na dom.

- Więc te dzieci...

- Tak.

- Moja jest tylko Aurora i Anna.

Powiedział Anna, zauważył John. Czyżby się wygadał?

- Przygarnęliśmy je. Teraz są nasze. – Cichy westchnął. – No, moje! W każdym razie, chatka oddalona jest od domu jakiś kilometr. Ale jest w pełni wyposażona. Zajmiecie ją z Anną.

- Ale...

- Ma tylko jedno łóżko – dodał Cichy i uśmiechnął się. – Wiem, że sypiasz czasem na kanapie.

John opuścił głowę. Skąd Cichy to wiedział? Czy wiedział też, co John czasem robił w łazience, kiedy nikogo nie było w pobliżu? Wiedział, że szukał w koszu na brudne ciuchy majtek Anny, wąchał je, a potem...

Przełknął ślinę.

Rozległo się wycie. Cichy naprężył się.

- Idziemy!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro