Rozdział 5.1. Masz czekać, jak pies

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1

John trzymał Annę w objęciach. Leżeli nago, w domku gościnnym jej ojca, i w żaden sposób nie mogli zasnąć. Nie pomogło nawet zmęczenie, ale o tym różnie mówią. Im większe, czasem bywa bardziej zwodnicze. Nawet próby odwrócenia uwagi i odprężenia na nic się zdały. Nawet bliskość, którą próbowali ponownie sobie okazać. Jednak, tuż przed, przerwali. Bez słowa. Po prostu.

Teraz, kiedy leżeli razem, tylko we dwoje, bez obserwatorów i podglądaczy, myślał tylko o tym. A raczej, próbował. Jednak, wszystko się zmieniło. Ich świat runął już wcześniej, ale wizyta Seto, tak, tego Seto z jego snów, była jak uderzenie pioruna albo tsunami, które z zaskoczenia porywa budynki, ludzi i wszystko inne, nie zostawiając już niczego takim, jakie było.

Zmiotła wszystko inne.

To, co John znał od dziecka i w co wierzył, już nie było tak pewne. Inny świat naprawdę istniał. A może nawet wiele światów, wierząc słowom Seto. Nie musieli go o to pytać. Wystarczyło na niego spojrzeć. Czas zostawił na jego twarzy liczne bruzdy. Tatuaże, dziwne szlaczki przypominające ścieżkę zostawioną przez rozsypany ryż, biegły po jego ciele. Nigdy nie widzieli podobnego człowieka, choć łudząco przypominał Johna. Jednak było w nim coś innego. Nienamacalnego. Niemal... boskiego. Jakiś element, a może to były tylko pozory. Ale emanowała od niego potęga. Biła po oczach. Napawała strachem i... wzniecała respekt.

Do Boga.

Do Seto, Pana Świata.

John był pewien, że nawet gdyby Seto zjawił się sam, bez przerażającej bestii u swego boku, to identyczne uczucie by im towarzyszyło. I choć miał nadzieję, że to wszystko okaże się tylko snem, był w błędzie.

Sen się nie kończył.

Seto, Pan Świata z jego snów, jego ogromna bestia, a nawet brutalny Mord istnieli naprawdę. A gdzieś w jednym z innych światów toczyła się właśnie wojna.

Ostateczna, druga Wielka Wojna.

O wszystko.

Ale ich jedyna nadzieja już przepadła. Seto się spóźnił. A może to Mord faktycznie wyprzedził go w tej niecodziennej grze w szachy. Czyżby wiedział? Zaplanował to? Jego strategiczny umysł doprawdy działał na tak wysokim poziomie, że nawet... ich tragedię mógł dołożyć do równania?

Wszystko było... tylko grą? A oni, pionkami w niej?

Czy John i Anna, dwoje zakochanych w sobie ludzi i życie, które razem dzielili oraz marzenia, i plany, jakie snuli na przyszłość, naprawdę nic nie znaczyli, dla wielkich tego świata? Każdego świata? Byli tylko elementami większej układanki? Takiej, gdzie bogowie się ścierają i walczą o własne cele? Jakież też one były? Dobre, czy złe? Kto, miał jakie? Czy nadzieje Seto, były ważniejsze od tych Morda? Która strona miała rację? I czemu w swojej potyczce, zupełnie nie przejmowała się losem pomniejszych, mniej zaangażowanych w walkę, braci i sióstr?

Czy tak w ogóle można ich było określić? Inne światy, ale równość pozostawała? Podobno każdy świat miał własnego Morda... Czy nie byli zatem równi sobie? Odmienieni, jednak równi? Seto nie nazywał sam siebie Bogiem. Ale kiedy ludzie kłaniali się przed nim i nazywali go Panem, nie upominał ich, ani tego nie prostował. Może w ich świecie Pan, a nawet Bóg, znaczyły to samo co Dyrektor, Szef, Właściciel? Przecież John też cieszył się szacunkiem. Dorobił się go sam. Ludzie z tego świata patrzyli na niego z uznaniem. No, może dawniej tak było...

Niezależnie od tego, kim byli dla wielkich wszelkich światów i conaprawdę znaczyli, na Annę i Johna spadła, niczym grom z nieba, wiadomość. Seto nie zjawił się, by ich ratować. Nie zamierzał odgrywać roli bohatera, za jakiego wszyscy go mieli. A przynajmniej John miał. Przybył w konkretnym celu i tak samo szybko, zamierzał się ulotnić. Ale czas zagrał i z nim, choć jak sam twierdził, nie imał się go. 

To, po co przyszedł Seto już nie istniało. A szala zwycięstwa w drugiej Wielkiej Wojnie właśnie przechylała się na stronę Morda...

- John... - szepnęła Anna.

Spojrzał na nią, a raczej jedynie wyostrzył wzrok i skoncentrował na niej. Wsłuchiwali się w dudnienie deszczu. John zastanawiał się, czy Bogowie sypiają?

- Mhm?

- Teraz... wszystko się zmieni, prawda?

- Mam nadzieję, że nie.

- Ale... mam na myśli... między nami.

John przycisnął ją do siebie i ucałował w czoło.

- Nie. My się nie zmienimy.

- Ale nasza historia się zmieniła...

Westchnął.

Wszystko przepadło. Wiatr odmienił czas. Rozdzielił dwa nurty, biegnące niegdyś równolegle. I nic już nie będzie takie, jakie miało być.

Jakie miało być, pomyślał John.

To, czego się dowiedział, go przerosło, ale... gdzieś w głębi cieszył się, że historia się odmieniła. Że ich życie nie jest oddane tylko z góry ustalonemu przeznaczeniu. Że rządzi nim coś więcej, niż wola boska.

Przypadek. Nieokiełznany i wolny jeszcze od wyborów.

Szansa, na nowe i może w końcu... szczęśliwe życie z Anną. Ale... czy po tym, co się dowiedzieli, to będzie jeszcze kiedykolwiek możliwe?

Gałęzie zastukały w okno. W pierwszej chwili John aż wzdrygnął się i pomyślał, że to może Seto postanowił z nim pomówić, ale...

Nie. Nie zrobiłby tego. Nie nawiedziłby ich, kiedy odpoczywali wtuleni w siebie. John nie miał pojęcia, skąd brał tę pewność. Ale po prostu to wiedział. Jakby go znał. A przecież, nigdy wcześniej się nawet nie spotkali. Choć... Seto twierdził inaczej.

Zamknął oczy i jeszcze raz zanurzył się we wspomnieniach. Ale nie odległych. Zaledwie kilkugodzinnych.

□□□

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro