; adult figure ; blanka & pan mendelejew 🌈

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

          blanka wiedziała, że uciekanie z domu przez okno swojego pokoju to nienajlepszy pomysł. ale była nieco podchmielona wódką a jej rodzice znowu się kłócili. nawet muzyka w słuchawkach nie była w stanie do końca zagłuszyć ich krzyków. zawsze to samo. jedyna forma rozmowy w tym cholernym domu to kłótnia. przed wyjściem do domu - kłótnia. po powrocie do domu - kłótnia. i w nocy, gdy dzieci "śpią" - kłótnia ostrzejsza niż te poprzednie. najbardziej żal jej było brata. powinna przekraść się do jego pokoju i zasnąć tuląc go do siebie. powinna. ale nie potrafiła być dobrą siostrą i właśnie przekładała drugą nogę przez parapet. spojrzała w niebo i głosy rodziców chociaż na chwilę odpłynęły. gwiazdy zawsze ją uspokajały. nie potrafiła wytłumaczyć dlaczego, po prostu dawały jej poczucie komfortu. ledwie utrzymała równowagę gdy jej nogi uderzyły w podłoże. nie wiedziała dokąd ma iść. jasne, michaś przyjąłby ją z otwartymi ramionami, zrobiły jej herbaty i utulił do snu. andrea byłaby zdziwiona, ale na pewno też wpuściłaby ją do domu i pocieszyła jak tylko by mogła. to samo tyczyło się aleksandra. ale nie chciała zawracać nikomu z nich głowy. i nie widziała jej się rozmowa. oni wszyscy na pewno byliby zmartwieni i zadawaliby pytania. a tego desperacko chciała uniknąć. czuła, że gdyby tylko ktoś rozpoczął z nią rozmowę połamałaby się na kawałki. postanowiła więc pójść przed siebie, patrząc na gwiazdy, nie drogę.

          nie spodziewała się spotkać nikogo o tej godzinie. miasteczko wymierało o dwudziestej drugiej, a gdy wychodziła z domu było już grubo po północy. a tu proszę, jej nauczyciel angielskiego. pan mendelejew wyglądał na jeszcze bardziej zaskoczonego niż ona.

- blanko, co ty tu robisz? - zapytał, przyglądając jej się uważnie, jakby zastanawiając się czy na pewno jest realna. 

- uciekam przed krzykami - odpowiedziała tylko dlatego, że jego głos nie był przesycony tą mdlącą troskliwością. 

- rozumiem. - pokiwał głową i wyczuła, że na prawdę rozumiał. - dobry sposób. ja miewałem gorsze. - zaśmiał się gorzko. 

          teraz to ona przyglądała mu się uważnie. czyżby wreszcie istniał ktoś, kto rozumiał dokładnie przez co przechodziła? trudno jej było w to uwierzyć. nawet jej przyjaciele nie rozumieli. nie miała im tego za złe. każde z  nich miało własne rodzaje problemów i nie ważne jak bardzo starali pocieszyć się nawzajem wciąż nie potrafili zrozumieć co odczuwali.

- chcesz wpaść na herbatę? - pytanie wyrwało ją z zamyślenia. czy chciała się zgodzić? w sumie, zaczynało robić jej się zimno, bo marcowe noce nie były najcieplejsze a ona miała na sobie tylko bluzę. i pan mendelejew rozumiał. raz kozie śmierć, postanowiła.

- jasne.

***

           mieszkanie pana mendelejewa było jednym wielkim bałaganem. telewizor był ledwie widoczny zza koszul zwisających na nim smętnie, a kanapa pełna była poduszek i pogniecionych koców. okna zdecydowanie nadawały się do umycia, bo ledwie dało się przez nie cokolwiek ujrzeć. jedynym względnie czystym meblem było biurko, najwyraźniej najczęściej używane. ale nawet na nim znajdowały się pogniecione kartki papieru i kubki po kawie. plus z cztery puste puszki po energetykach. 

- przepraszam za bałagan. - nerwowo podrapał się po szyi.

- nie szkodzi. mój pokój wygląda podobnie. - blanka uśmiechnęła się pocieszająco. - bałagan zapewnia pustkę, czyż nie? - przechyliła głowę, by przyjrzeć się reakcji mężczyzny. 

- racja. - kiwnął na znak zgody. - jakiej chcesz herbaty? mam różaną, czarną i zieloną.

- czarną, z toną cukru. bo przy różanej się popłaczę, za dużo wspomnień.

- mhm - mruknął mężczyzna, nastawiając wodę i wyciągając dwa kubki. - rozsiądź się, możesz pozrzucać poduszki. chyba że chcesz siedzieć na tym łożu sułtana. - parsknął cicho na swój własny żart. blanka tylko uśmiechnęła się lekko i usunęła kilka poduszek, by móc wygodnie usiąść. przy okazji odkryła pluszową kaczuszkę, którą postanowiła przytulić.

- rozczulające - stwierdziła, pokazując na kaczkę. nie było w tym cienia ironii, ot, próbowała zacząć temat.

- od córki. - pan mendelejew uśmiechnął się smutno. - nazywa się fryderyk. uwielbiała go. 

- oh, nie wiedziałam, że ma pan córkę - zauważyła ostrożnie. - gdzie teraz jest?

- mam nadzieję, że w lepszym miejscu. - uśmiech wciąż utrzymywał się na ustach mężczyzny. - zasłużyła na to - jego głos był ciepły i słyszała w nim, jak bardzo kochał córkę.

- nie chciałam rozdrapać starych ran – zapewniła, jednak bez skruchy. nienawidziła, gdy inni traktowali ją jak porcelanową laleczkę i pomyślała, że z mężczyzną jest podobnie.

- nie szkodzi. lubię o niej opowiadać. była cudowna. - popatrzył w dal.

          zanim blanka zdążyła uformować odpowiedź czajnik zagwizdał przeraźliwie. pan mendelejew czym prędzej zalał kubki z herbatą i powolnie, by jej nie wylać, ruszył do kanapy, na której siedziała dziewczyna.

- proszę. - podał jej jeden z kubków, z namalowanym na nim zachodem słońca. Sobie zostawił ten z nocnym niebem.

- dziękuję. - podmuchała na ciepłą ciecz i wypiła łyk. Skrzywiła się, gdy herbata przypaliła jej język. - ładne kubki. Unikatowe.

- one też są córki. - zaśmiał się pan mendelejew. - to jej dzieła, dużo malowała.

          blanka przyjrzała się swojemu kubkowi uważniej. dziewczynka zdecydowanie miała talent. kolory idealnie się mieszały i wszystko tworzyło piękną całość.

- wow. była świetna – skomentowała ze szczerym podziwem. - ile miała lat? - przez chwilę pomyślała, że może to nieodpowiednie pytanie, ale mężczyzna szybko odpowiedział.

- była w twoim wieku. 16, prawie 17, brakowało jej czterech miesięcy. - posłał blance półuśmiech i westchnął lekko. - te zrobiła nie długo przed śmiercią.

- teraz to jestem pod jeszcze większym wrażeniem – odparła szczerze. - jak... jak umarła?

- białaczka. czielnie walczyła, Jestem z niej naprawdę dumny.

          na chwilę zapadła cisza. nie była do końca niezręczna i blanka poświęciła ten czas na delektowanie się herbatą. smakowała idealnie, jakoś wpasowywała się w sytuację i dodawała nastroju.

- chcesz porozmawiać o krzykach? - zapytał w końcu pan mendelejew.

- oh, jakże chętnie popsioczyłabym na rodziców. ale złość nie pasuje mi do tej bańki spokoju, którą tu mamy.

- w porządku. możemy po prostu tak posiedzieć.

          tak upragniona cisza sprawiła, że blance w końcu udało się spokojnie zasnąć. na siedząco, z głową odchyloną na oparciu kanapy, dostygającym, już pustym kubkiem w rękach i fryderykiem na kolanach. pan mendelejew uśmiechnął się na ten rozczulający widok. wyciągnął kubek z rąk dziewczyny, przesunął ją by znalazła się w pozycji leżącej i przykrył kocem. sam położył się na podłodze i chociaż nie było to najwygodniejsze miejsce spał najlepiej od tygodni. 

x   x   x

hA, wszyscy myśleli że umarłam jako pisarz (don't worry, ja też), ale o to jestem

blanka była tworzona z _smuty_,  pamiętasz te czasy? 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro