3. Chwila prawdy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Przed przeczytaniem warto przesłuchać sobie piosenkę z mediów. W tekście znajdziecie odpowiedź na pewne istotne pytanie...

Interpretację zostawię Wam.

Miłego czytania <3

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Charlotte

W chwilach jak ta zaczynam wątpić w sens koncepcji czasu. Wskazówki zegara twierdzą, że nie minęło więcej niż kilka minut, a mimo to mam wrażenie, jakbym już którąś z kolei godzinę czekała, aż lekarz skończy przekazywać pani Brooks wszystkie najważniejsze informacje dotyczącą stanu zdrowia jej syna.

Wiedziałam, gdzie pytać, ale nie wiedziałam o kogo. Założyłam, że po rozwodzie wróciła do panieńskiego nazwiska, bo jakoś nie chciało mi się wierzyć, że chciała mieć jakiekolwiek powiązania z człowiekiem, który wyrządził jej rodzinie tyle krzywdy. Poprosiłam Blaise'a o drobne nadużycie przywileju posiadania ojca w policji i wykorzystanie swojej tendencji do wścibstwa, by sprawdził dla mnie dane. Okazało się, że moje złożenia były słuszne – od blisko dwóch lat Meredith Richards figuruje we wszystkich rejestrach jako Meredith Brooks.

Stąd nie jestem w stanie ich usłyszeć, ale po mowie ciała mogę wyciągnąć tylko jeden wniosek. Podłużna zmarszczka przecinająca czoło odzianego w kitel mężczyzny i napięta postawa ciała oraz przerażenie na twarzy jego rozmówczyni połączone z nerwową gestykulacją potwierdzają moje obawy. Nie jest dobrze.

Obserwuję tę dwójkę w tak intensywnym skupieniu, że na moment zapominam o otaczającym mnie świecie. Między innymi dlatego omal nie podskakuję, gdy słyszę za sobą głos przyjaciela:

–Wyjdzie z tego. Jestem pewien.

Stoi tuż za mną, na tyle blisko, bym mogła poczuć ciepło jego oddechu na karku. Nie odwracam głowy. Nie tylko nie chcę, ale przede wszystkim nie mogę. Boję się, że jeśli odwrócę wzrok na chociażby ułamek sekundy, to gdy znów spojrzę, ich już tam nie będzie.

Blaise opuszkami palców gładzi wierzch mojej dłoni, jego ruchy są niepewne, jakby nie wiedział, czy w ogóle może mnie dotknąć. Nie odpowiadam na niezadane pytanie, zamiast tego po prostu splatam nasze palce, co po tylu latach jest dla mnie wręcz odruchem. Jest jedną z niewielu osób, których dotyk jest dla mnie jak powietrze – bez niego ciężko oddychać. Zdecydowaną większość ludzi kojarzę z tą niechcianą formą dotyku, w tym moich własnych rodziców, co jest jednocześnie przerażające i żałosne.

– Nie wiesz, że pewnym można być tylko śmierci?

Blaise nie odpowiada, a ja nie próbuję ciągnąć tematu. Stoimy w ciszy i czekamy na dalszy rozwój wydarzeń.

Próbuję nie zwracać uwag na narastający ucisk w żołądku, który stopniowo rozprzestrzenia się na resztę organów, choć tak silne mdłości naprawdę ciężko ignorować. W ostatnich dniach częściej wymiotuję, niż jem, co nie tylko tworzy paradoks, ale też znacząco przyczynia się do mojego postępującego odwodnienia.

Gdy rozłączyłam się po rozmowie z nią, moje zaniedbania względem własnego ciała nagle zaczęły o sobie przypominać i uświadamiać mi, jak poważne mogą być skutki, jeśli się nie opamiętam. Zaledwie dwa tygodnie wystarczyły, bym doprowadziła swój organizm do stanu bliskiego ruiny, co nie martwiłoby mnie aż tak, gdyby nie fakt, że brakuje mi siły, by stać prosto. Mój cel tutaj – w tym szpitalu, w tym mieście, na tym świecie – polega na ochronie i opiece nad bliskimi, a nikomu nie pomogę, jeśli fizycznie się zniszczę.

Gdy i jeśli wszystko wróci do normy, o ile w moim przypadku w ogóle mówić o normalności, będę musiała nieco o siebie zadbać. To kwestia „Nie chcę, ale muszę", bo inaczej stanę się już do reszty bezużyteczna.

Z tego, że lekarz przekazał matce Michaela już wszystko, co na ten moment był w stanie powiedzieć, i zostawił ją samą na korytarzu, zdaję sobie sprawę dopiero w momencie, gdy nawiązuję kontakt wzrokowy z panią. Zastygam w bezruchu, gdy zaczyna iść w naszą stronę.

Nie dzieli nas wiele, bo zaledwie kilka metrów, a jednak nie mogę się pozbyć wrażenia, że mija bardzo dużo czasu, nim wreszcie staję z nią twarzą w twarz. Z kobietą, która może śmiało obwinić mnie za śmierć jej syna, a przynajmniej za stan bardzo temu bliski. Znowu. To już niepokojące...

Wiedziałam, że ten moment w końcu nastanie, i próbowałam jakoś mentalnie przygotować się na jej reakcję. Spodziewałam się złości, krzyku, obelg, może nawet gróźb. Spodziewałam się wszystkiego, ale nie uścisku, dlatego chwilę zajmuje mi zrozumienie, co się właśnie dzieje.

Oplata mnie ciasno ramionami, ale na szczęście nie robi tego na tyle mocno, by urazić mój poturbowany bark. Nie mogę się zmusić, by odwzajemnić gest. Nie zasługuję teraz na uściski.

Stoję bezczynnie, czując bolesne spięcie wszystkich mięśni. Gdy pani Brooks w końcu się ode mnie odsuwa, czuję jednoczesną ulgę i... tęsknotę. To drugie natychmiastowo wyrzucam z głowy, bo nie ma tu racji bytu.

– Charlotte... – Jej szept niemal ginie w szpitalnym gwarze.

Delikatnie chwyta mnie za nadgarstki i unosi je wyżej, wyplątując moją dłoń z uścisku Blaise'a. Jej palce wędrują przez przedramiona aż do łokci, gdzie zaciskają się tak mocno, jakby bała się, że jest jedynym, co trzyma mnie w pionie. Szczerze? Po części tak jest.

Chcę coś powiedzieć. Powinnam coś powiedzieć. Ale ilekroć otwieram usta, nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Nawet pojedynczy szloch, który od dawna zalega mi w gardle. Może tym lepiej, bo słowa nie mają większego znaczenia. Nie mają żadnego znaczenia. Rzucane na prawo i lewo, przepełnione kłamstwami... Trudno uwierzyć nawet w zwykłe „tak" lub „nie". Chyba w tym wypadku cisza jest najlepsza. Wszystko, co chciałabym jej przekazać, mogę zawrzeć w jednym spojrzeniu. Smutek. Żal. Skruchę. Poczucie winy. Naiwne zapewnienia, że wszystko będzie dobrze...

– Charlotte... – powtarza, jakby tym razem zamierzała coś dodać, ale mijają sekundy, a ona nadal milczy.

Mierzy mnie wzrokiem z góry na dół, nie spiesząc się. Dokładnie rejestruje każdy detal mojej marnej aparencji. Nie powiem, żebym czułą się z tym komfortowo, ale nie ona pierwsza obdarza mnie tak przenikliwym spojrzeniem, więc jestem w stanie zagryźć zęby i to przeczekać.

– Chcesz wejść ze mną?

Przez moment mam wrażenie, że zadała to pytanie w obcym języku, bo mój mózg za cholerę nie potrafi go zrozumieć. Dopiero po dłuższej chwili odtwarzania tych czterech słów w głowie, dociera do mnie ich sens.

Nie ma szans, że odpowiem jej głośno, dlatego jedynie kiwam głową.

Nie puszczając mojego ramienia, prowadzi mnie w kierunku drzwi, pod którymi spędziłam kilka koszmarnych nocy. Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że należały one do jednych z najgorszych w moim życiu. Nawet Nowego Jorku nie wspominam aż tak źle. No, może z jednym wyjątkiem...

Powoli naciska klamkę, zawiasy skrzypią cicho, a emocje wręcz się we mnie gotują. Czuję wszystko – od smutku i złości po ulgę oraz coś na kształt radości – przez co mam wrażenie, że lada chwila eksploduję.

Waham się przed przekroczeniem progu, co nie ma najmniejszego sensu. Przecież od dwóch tygodni moje myśli krążą wokół niego. Niczego nie pragnę bardziej, niż żeby go zobaczyć, więc dlaczego teraz, gdy wreszcie mam taką możliwość, nie potrafię zmusić ciała do ruchu?

Stoję jak sparaliżowana, gdy słyszę, jak pani Brooks szepcze coś do swojego syna. Potem słowa zamieniają się w płacz. Na początku cichy, z pozoru przypominający zwykłe wzruszenie, ale nie mija wiele czasu, nim zamienia się w lament. Przeszywający duszę, rozrywający serce.

Nie! Nie mogę. Nie dam rady.

W końcu robię krok, lecz nie do przodu. Mózg każe mi wejść do środka, nogi robią coś wręcz przeciwnego – powoli się wycofuję, aż moje plecy napotykają chłodną ścianę.

– Char? – Blaise wypowiada moje imię niemal jak ostrzeżenie.

Może taki miał zamiar. Może wie, że zaraz zrobię coś głupiego.

I robię. Jak oparzona odskakuję od ściany i zrywam się do biegu. Dlaczego? Dokąd? Nie mnie pytajcie.

Biegnę korytarzem aż do wyjścia i dopiero gdy czuję na skórze chłodny powiew wiatru, przypominam sobie, jak się oddycha.

Siadam na chodniku, nie zważając na to, jak bardzo jest on brudny i mokry od deszczu. Podkurczam nogi i chowam twarz w kolanach, licząc, że w ten sposób nagle stanę się niewidzialna.

Świetnie to rozegrałaś.

Zabawne, że spodziewałeś się po mnie sensowniejszej reakcji. Na tym etapie powinieneś znać mnie na tyle dobrze, by wiedzieć, jak kiepsko rozumiem pojęcie racjonalności.

Czego tak w zasadzie się wystraszyłaś?

Pytasz, jakbym sama miała to wiedzieć.

No tak, nie wiesz. Ty nigdy nic nie wiesz.

Masz coś mądrego do powiedzenia, czy po prostu chciałeś mnie podręczyć?

Jedno i drugie.

W takim razie czekam.

Nie ma nic złego w tym, że się boisz. Po tym, co razem przeszliście, po tym, co ci powiedział, zdziwiłbym się, gdybyś zareagowała inaczej.

Chyba nie rozumiem...

Nie pozwoliłaś sobie wracać myślami do tej rozmowy, ale to nie zmienia faktu, że jego w jakiś sposób na ciebie wpłynęły.

Jakiej rozmowy?

Gdy próbował cię przekonać, żebyś została, bo był pewien, że nie przeżyje.

Wyznać z przypływu chwili nie należy brać sobie do serca.

Dobrze wiesz, że mówił szczerze i to samo powiedziałby w każdej innej sytuacji. Nawet takiej, gdzie nie zagraża wam śmiertelne niebezpieczeństwo.

„Wolałbym umrzeć, będąc blisko ciebie"

Niezależnie od etapu waszej relacji i etykiety, jaką sobie przypniecie, ten fakt nigdy nie ulegnie zmianie. Niejednokrotnie udowodnił, jak bardzo mu na tobie zależy. Dlaczego wtedy miałby skłamać?

„Ja nigdy nie kłamię"

Jeszcze jedna rzecz nie daje ci spokoju, prawda?

„Na wypadek, gdybyśmy rozmawiali ostatni raz"

Żałujesz, że nie pozwoliłaś mu wtedy tego powiedzieć, prawda?

Nawet nie masz pojęcia.

Akurat ja jako jedyny mam pojęcie.

– Ze wszystkich miejsc musiałaś siąść akurat w kałuży.

Głos Blaise'a wyrywa mnie z lawiny myśli, za co jestem mu wdzięczna. Nie chcę się w to teraz zagłębiać.

– Obok kałuży – poprawiam go, choć nie jestem pewna, czy przez chrypę w głosie będzie w stanie mnie zrozumieć.

Mam wrażenie, jakby w gardle tkwiły mi odłamki szkła. Na tyle drobne, bym mogła je przełknąć, ale jednocześnie wystarczająco duże, by pokaleczyć wszystkie delikatne tkanki.

– Szczegóły.

Unoszę głowę i natychmiast tego żałuję. Oślepiona nagłą jasnością, mogę sugerować się jedynie odgłosem rozpryskiwanej wody i szelestem ubrań w kontakcie z mokrym chodnikiem, by domyślić się, że Blaise zajął miejsce tuż obok.

– Myślałem, że tego chcesz. Mówiłaś...

– Wiem, co mówiłam! – Reaguję ostrzej, niż zamierzałam. – Mówić można wiele rzeczy, wiesz?

Pozwalam ciszy zagnieździć się między nami na kilka sekund. Dopiero potem, nadal na niego nie patrząc, kontynuuję:

– Spanikowałam. Byłam pewna, że jestem gotowa, że nie czeka tam na mnie nic, czego bym już nie widziała... – Ledwie zaczęłam widzieć wyraźnie, gdy łzy ponownie rozmazują mi obraz. – „Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal", chyba tak to szło, chociaż pewności nie mam. Dopóki go nie widziałam, resztę prawdy mogłam sobie dopowiedzieć. W ten sposób było mi łatwiej.

Kolejne chwile ogłuszającej ciszy. W myślach błagam go, by coś powiedział. Coś. Cokolwiek. Chcę wiedzieć, co myśli, ale boję się zapytać.

– Wyjdzie z tego – oznajmia po chwili, a ja czuję w piersi lekkie ukucie rozczarowania.

Powinnam docenić jego optymistyczne podejście i próby utwierdzenia mnie w swoich przekonaniach. Powinnam być mu wdzięczna. Powinnam. Powinnam. Powinnam. Ale nie mogę. Nie mogę się zmusić, by wierzyć w te piękne kłamstwa. Nie mogę robić sobie nadziei, że wszystko będzie dobrze.

– Lekarze są dobrej myśli – dodaje, nie zdając sobie sprawy z lawiny myśli, która stopniowo mnie zasypuje. – Ponoć miał sporo szczęścia, bo pręt nie uszkodził organów.

Gdy na niego spoglądam, po łzach nie ma śladu. Jego blada cera kontrastująca z ciemnymi ubraniami jest wyraźna jak nigdy dotąd.

Mrugam powoli, analizując nowe informacje.

– Gdy jego matka zorientowała się, że cię nie ma, kazała mi przekazać w skrócie to, co jej powiedzieli. Poprosiła też, żebym spróbował przekonać cię do powrotu. – Ruchem głowy wskazuje szpital za nami, nie pozostawiając miejsca na wątpliwości. – Chce z tobą porozmawiać.

Ostatnie zdanie sprawia, że moje serce na moment przestaje bić. A nawet na nieco dłużej niż moment.

Czyli po prostu była w szoku, nie znała jeszcze pełnego obrazu sytuacji. Wiedziała tylko, że jej syn otarł się o śmierć. Tyle. Dlatego od razu na mnie nie krzyczała. Dlatego ze wszystkich możliwych reakcji na mój widok wybrała akurat tę, która nie miała najmniejszego sensu. Dlatego sprawiała złudne, jak się okazuje, wrażenie, że nie tylko szuka we mnie pocieszenia i komfortu, ale także próbuje mi je zapewnić.

Skłamałabym, gdybym powiedziała, że jakaś część mnie nie miała nadziei, że to szczere gesty i faktycznie nie widzi w tym wszystkim mojej winy.

Przełykam z trudem ślinę. Próbuję coś powiedzieć, ale słowa więzną mi w gardle.

Wstaję jako pierwsza, gwałtownie, choć nieco chwiejnie. Wzrok mam utkwiony w szyldzie „DMC Sinai-Grace Hospital" oraz szklanych drzwiach tuż pod nim. Czy tak wyglądają wrota piekieł?

Kątem oka zerkam na Blaise'a próbującego otrzepać spodnie z piachu, który przykleił się do mokrego materiału. Nawet na czarnym bez problemu można dostrzec wilgotną plamę. Moje pewnie też lepiej nie wyglądają.

Przysięgam, że ta ławka przy ścianie teraz śmieje mi się w twarz.

Wracamy do środka, gdzie kilku członków personelu obdarza mnie niezadowolonymi spojrzeniami. Naprawdę mają mnie dość.

Wygrawerowane na metalowej tabliczce cyfry mienią się i co sekundę zmieniają położenie, przyprawiając mnie o zawroty głowy. To znaczy... Większe niż do tej pory, bo o ile wcześniej były znośne, tak teraz niewiele dzieli mnie od grzmotnięcia o podłogę.

Naciskam klamkę. Tym razem dam radę.

Powoli uchylam drzwi. Tym razem dam radę.

Robię pierwszy krok. Tym razem dam radę.

Wchodzę do środka. Tym razem dam radę.

Unoszę wzrok. Tym razem dam radę.

Mijają sekundy. Minuty. Dałam radę.

Gdy oczy przekazują mózgowi wszystkie informacje na temat tego, co – kto – znajduje się przede mną, nagle przestaję być człowiekiem. Zamieniam się w odłamek szkła. Taki sam jak ten, po którym nadal mam na dłoni bliznę. Taki sam jak te, które okaleczyły jednego z mężczyzn towarzyszących Jacksonowi tamtej nocy. Taki sam jak te, które niedawno wypełniały umywalkę i zaścielały płytki w łazience.

Bo tak samo jak one pękam. Bez głośnego trzasku. Bez bałaganu. Bez krwi. Ale równie nieodwracalnie.

Gdy dostrzegam rany i oparzenia na jego twarzy, nie mogę odgonić wspomnień. Paskudna rana. Mnóstwo krwi. I ten przeklęty kawałek metalu, który omal mi go nie odebrał.

Mam wrażenie, jakby ktoś znów zaczął okładać mnie pięściami, bo każda komórka w moim ciele krzyczy i płacze z bólu. Na tyle głośno, by zagłuszyć wszystkie otaczające mnie dźwięki.

Podchodzę bliżej. Niekoniecznie chcę to zrobić, ale nogi zdają się podejmować własne, niezależne decyzje, na które nie mam żadnego wpływu.

Każdy ubywający z dzielącego nas dystansu centymetr jest jak kilometr. Jak tysiąc kilometrów. Bo choć jestem blisko, coraz bliżej, to nigdy nie będę wystarczająco blisko. Nigdy.

Z mojego gardła wyrywa się szloch, choć bardziej przywodzi na myśl ryk zarzynanego zwierzęcia. W sumie... Dokładnie tak się czuję.

Niejednokrotnie oberwałam z pięści w twarz i głowę. Dostałam kilka solidnych kopniaków w brzuch. Pamiętam doskonale każdą sekundę z chwili, gdy ostrze noża rozcinało moją skórę warstwa po warstwie. A w najgorszym okresie sama krzywdziłam się bardziej, niż ktokolwiek inny był w stanie. A jednak... A jednak nic nie bolało tak bardzo.

Moja dłoń znajduje drogę do jego twarzy i zaczyna gładzić poraniony policzek. Drobny zarost kłuje mnie w opuszek kciuka, gdy przesuwam nim wzdłuż ostrych linii żuchwy.

Wszystkie mięśnie są rozluźnione. Na czole nie ma ani jednej zmarszczki, nawet tej, która zawsze formowała się między brwiami, gdy zbyt długo nad czymś myślał. Wygląda tak spokojnie...

W tym świetle piegi na nosie są tak dobrze widoczne, że sprawiają wrażenie namalowanych farbą. Pamiętam moment, gdy zobaczyłam je po raz pierwszy w blasku zachodzącego słońca. Kiedyś je wszystkie policzę – tak wtedy postanowiłam, a teraz bardziej niż kiedykolwiek pragnę zamienić słowa w czyny.

To zły moment, wiem. Wiem...

– Co ty tu robisz? – szepczę na tyle cicho, by nikt poza naszą dwójką nie mógł usłyszeć.

Jest nieprzytomny, ale ponoć nawet w takim stanie ludzi nie tracą zupełnie kontaktu ze światem. Ponoć pewne bodźce do nich docierają, dlatego często pacjentom w śpiączce puszcza się muzykę, czyta na głos książki albo po prostu mówi. O wszystkim i o niczym, bo już sam dźwięk znajomego głosu ma ogromne znaczenie.

– Nie powinno cię tu być. – Palce drugiej dłoni wplątuję w jego potargane włosy. Ciemne kosmyki odznaczają się wyraźnie na tle mojej w tym momencie już niezdrowo bladej skóry. Są szorstkie w dotyku, pozbawione miękkości, którą pamiętam sprzed lat. – Nie powinno...

Niezamierzenie na nieco dłużej zawieszam wzrok na ogromnym  siniaku pokrywającym całą prawą skroń oraz część luku brwiowego, który z kolei został przecięty w dwóch miejscach. Nim zdążę się powstrzymać, składam dwa delikatne pocałunki na każdej z ran oraz trzeci na fioletowo-zielonym krwiaku.

To powinnam być ja.

– Charlotte – przemawia nagle znajomy głos za moimi plecami.

Zastygam nagle w bezruchu, bojąc się, co przyniosą kolejne sekundy.

Nie udało mi się wychwycić w tonie jej głosu żadnych konkretnych emocji, więc nie wiem dokładnie, jak zamierza to rozegrać. Chłód i podłe komentarze, które więcej wspólnego z prawdą mieć nie mogą? Nawałnica emocji, gdzie smutek, złość i nienawiść będą zaledwie czubkiem góry lodowej? A może posunie się o krok dalej i będzie chciała sprawić, bym poczuła choć odrobinę bólu jej syna? Ostatnia opcja wydaje się absurdalna, ale wolę jej nie wykluczać.

– Tak mi przykro. – Niby słyszę swój głos, a jednak brzmi jakoś obco. Choć te słowa zdają się oddawać sens moich myśli, mam wątpliwości, czy to ja je wypowiadam? – Tak strasznie mi... – urywam nagle, czując ciężar jakiś ciężar ramieniu.

– Wiem – odpowiada mi tak cicho, że wystarczyłby głośniejszy oddech, by ją zagłuszyć. – Proszę cię, spójrz na mnie.

Nie mogę. Nie chcę. Nienienienienie...

Kręcę głową, bo słowa jakoś nie chcą przecisnąć się przez gardło. W zasadzie to potrząsam nią jak pies otrzepujący wodę z sierści, przez co zaczyna mi być niedobrze. Dobrze, że nie bardzo mam czym wymiotować, bo byłoby nieciekawie...

– No dobrze. – Wzdycha ciężko, oddech jej drży. – W takim razie mów do mnie.

Odchrząkuję, próbując zmusić struny głosowe do współpracy. Raz. Drugi. Trzeci. Bezskutecznie.

– Opowiedz mi, co tak naprawdę się tam wydarzyło.

Przez telefon udzieliłam jej tylko kilku kluczowych informacji, nie wchodząc w szczegóły, więc nie powinnam się dziwić, że teraz żąda odpowiedzi. I naprawdę chciałabym jej dać to, o co prosi. Naprawdę...

– Po co w ogóle wchodziliście na ten dach?

Po co ja tam weszłam? Cóż, ten dach od dawna był moim miejscem. Tam wszystko się zaczęło. Stamtąd obserwowałam poczynania Jacksona, planując zemstę, której nigdy nie udało mi się dokonać. Tam przychodziłam, gdy życie przytłaczało mnie pod każdym możliwym względem. Mogłam się schować, obserwować świat z ukrycia. Mogłam pozwolić sercu wziąć przewagę nad rozumem, bo tęsknota za dawnym życiem stawała się zbyt silna. W skrócie: to mój azyl, pierwsza pozycja na liście potencjalnych miejsc do przeczekania metaforycznej burzy.

A dlaczego on tam był? Proste! Ze względu ma mnie. Ze. Względu. Kurwa. Na. Mnie.

Zawaliłaś.

No coś ty, serio?

– Charlotte, słyszysz mnie?

Ledwie słyszę cokolwiek poza łomotem serca w piersi i szumem krwi w uszach, ale jej głos jakimś cudem się przebija. Ledwie, ale jednak.

Obie dłonie mam wręcz przyklejone do jego policzków, bojąc się, że jeśli rozdzieli nas chociażby pojedyncza cząsteczka powietrza, już nigdy nie będę mogła do dotknąć. Nie dopuszczę do tego!

Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że nie tylko piegi są teraz znacznie wyraźniejsze. Drobne żyły na powiekach są jak czarny atrament znaczàcy białą kartkę papieru, to plątanina cieńszych oraz grubszych linii odznaczająca się na kontrastującym tle. I choć ten widok ma w sobie coś pięknego, to nie potrafię okazać mu sympatii. Bo to oznacza, że nie widzę jego oczu,  nie widzę dwóch wzburzonych oceanów, które wabią syrenią pieśnią każdego, kto odważy się w nie spojrzeć. Ja się odważyłam i przepadłam bezpowrotnie. Czy to źle? Może. Czy żałuję? Absolutnie nie.

– Charlotte! – Tym razem jej ton nabiera ostrości, jasno sugerując, że traci do mnie cierpliwość.

Zabiera dłoń z mojego ramienia, pozostawiając po sobie nieprzyjemny chłód. Gdzieś obok słychać kroki. Pisk przesuwanego po podłodze krzesła.

– Charlotte.

W ciągu ostatnich kilku minut słyszałam swoje imię tak wiele razy, że zaczęło brzmieć dla mnie jak słowo w jakimś obcym języku. Co to w ogóle znaczy?

Unoszę głowę, resztę ciała zostawiając w niezmienionej pozycji. Nie puszczę go za żadne skarby świata. Przysięgam, że będą musieli odciągnąć mnie siłą.

Przełykam ślinę, próbując nawilżyć gardło, które już kilka dobrych godzin temu wyschło na wiór. Nagle zaczynam żałować, że przechodziłam obojętnie obok dystrybutorów z wodą.

– Pokłóciłam się z mamą – mówię w końcu, czując nieopisaną dumę z samej siebie. – Poszłam tam, bo chciałam pobyć sama z własnymi myślami. Nie wzięłam telefonu, a akurat wtedy zadzwonił do mnie Michael. Zaniepokoił się, bo rzadko gdziekolwiek ruszam się bez komórki. Nietrudno było mu domyślić się, gdzie jestem. Gdy dotarł na miejsce, nie minęło wiele czasu, zanim... – Nie kończę. Nie muszę. Resztę historii już zna. – Przepraszam.

Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam.

– Za co przepraszasz?

To pytanie retoryczne, prawda? Bo nie ma opcji, że wynika z autentycznej niewiedzy. Nie ma. Nie ma...

A może po prostu chce, bym wyznała swoje grzechy na głos, zamiast kryć się za zasłoną niedopowiedzeń? Cóż, jeśli właśnie taką pokutę dla mnie wybrała, mogę jedynie przyjąć ją z honorem.

– Naraziłam go na niebezpieczeństwo. Przeze mnie omal nie zginął.

I wiele, wiele innych, ale może zacznijmy od najistotniejszych faktów.

– Dziecko drogie...

Nie wiem, co mam myśleć o tym załamaniu w jej głosie? To tylko kolejna sztuczka, sposób zagrania mi na emocjach? Czy  szczera reakcja?  To oznaczałoby, że...

– Nic z tego nie jest twoją winą. Nie mogłaś przewidzieć, co się stanie. Zresztą zapominasz chyba, że byliście tam razem, więc zagrażało wam dokładnie to samo niebezpieczeństwo. To, że odniosłaś mniejsze obrażenia, nic nie zmienia. Jedyna wina jest w przyczynie pożaru. Tylko i wyłącznie.

Otwieram usta, by zaprzeczyć, ale gdy pani Brooks posyła mi twarde spojrzenie o bardzo jasnym przekazie, wszystkie kontrargumenty w przeciągu ułamka sekundy wylatują mi z głowy.

– I nie chcę więcej słyszeć, że to twoja wina. Nie powielaj kłamstwa.

Po tych słowach wstaje, jednak nie mam okazji przekonać się, co zamierzała zrobić, bo nagle jej wzrok spoczywa na Michaelu, a ciało zastyga niczym posąg. Odruchowo spoglądam w tym samym kierunku i szybko dociera do mnie, co wywołało u niej taką reakcję. Zresztą na mnie wcale nie działa inaczej.

Uszczypnijcie mnie, uderzcie, udowodnijcie, że to nie sen. Że te obłędnie błękitne oczy naprawdę wpatrują się we mnie z toną emocji zakutą we wściekłych falach żywiołu. Strachu jest najwięcej, tak dużo, że niemal przyćmiewa resztę. Niemal, bo gdzieś pod spodem można dostrzec zdumienie, niedowierzanie. Jakby nie był pewien, czy oby na pewno mnie sobie nie wyobraża.

Świadomość, że głowy zaprzątają nam podobne myśli, daje mi większe poczucie komfortu, niż powinna. To niby nic takiego, a jednak, kurwa, coś wielkiego.

Na moje usta wkrada się uśmiech tak szeroki, że wręcz czuję, jak skóra w kącikach pęka. Wydaje mi się nawet, że czuję słony posmak krwi na ustach. A może to łzy? Teraz to bez znaczenia.

Kolejne słowa wypowiadam szeptem tak cichym, że ledwie słyszalnym, a jednocześnie tak głośnym, że nie przyćmiłby go nawet krzyk tysiąca ludzi:

– Witaj, Mike.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro