6. Dom

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Charlotte

Drzwi zamykają się za mną z cichym kliknięciem, klucze szczękają o drewniany blat, a kroki rezonują echem. Ale żaden z tych dźwięków nie jest w stanie wypełnić ciszy.

Zazwyczaj witam ją z utęsknieniem, bo hałas wysysa ze mnie energię niczym czarna dziura i już po kilku minutach spędzonych w plątaninie najróżniejszych odgłosów staję się jedynie pozbawianiom życia workiem kości, mięśni, krwi i wszystkich innych rzeczy, które powinnam pamiętać z lekcji biologii. Ale nie dziś. Dziś nie jestem w stanie jej znieść. Dziś wręcz pękają mi przez nią uszy.

W bezdźwięku łatwiej jest się skupić, łatwiej myśleć, a akurat myślenie chciałabym teraz zepchnąć na dalszy plan. Mogłabym włączyć muzykę albo telewizję, by chociaż spróbować skupić uwagę na czymś innym niż problemy, które zostawiłam w Sinai Grace, jednak wiem, że to bezcelowe. Mój mózg bardzo szybko zacząłby tworzyć skojarzenia i wrócilibyśmy do punktu wyjścia.

Opadam na łóżko tuż obok Diesla, po czym przysuwam się tak blisko, jak tylko mogę, wtulając twarz w miękką sierść. Przechylam głowę nieco w bok, by móc przybliżyć jedno ucho do jego boku, i zaczynam nasłuchiwać.

Jeden...

Dwa...

Trzy...

Cztery...

Pięć...

Nie wiem czemu – albo inaczej: wiem, ale wolę się w to nie zagłębiać – słuchanie bicia czyjegoś serca zawsze mnie uspakaja. Ten równy rytm daje mi nadzieję, sprawia, że myśl o stawieniu czoła kolejnemu dniowi nie jest aż tak infernalna.

Sześć...

Siedem...

Osiem...

Dziewięć...

Dziesięć...

Zmęczenie – choć może „wycieńczenie" byłoby tu adekwatniejszym określeniem – w końcu o sobie przypomina. Najpierw ciało przestaje słuchać poleceń mózgu, potem i on się wyłącza.

Jedenaście...

Dwanaście...

Trzynaście...

Czternaście...

Piętnaście...

Czuję, że powoli odpływam. Balansuję na granicy przytomności, czekając, aż jakaś siła wypchnie mnie na drugą stronę i pozwoli pogrążyć się w mroku, który po raz pierwszy od bardzo dawna jest czymś, do czego dążę, zamiast uciekać.

Szesnaście...

Siedemnaście...

Osiemnaście...

Dziewiętnaście...

Dwadzieścia...

– Charlotte? Jesteś w domu?

Och, na litość boską, po prostu mnie dobijcie!

Głos mojej matki jest jak krzyk banshee – zwiastuje nieszczęście, śmierć, nawet jeśli jedynie w metaforycznym sensie. Może wypadałoby zaprosić zjawę na kawę, bo coś często się ostatnio widujemy.

– Na górze! – Nie wiem, jakim cudem daję radę wykrzyczeć te słowa.

Mieszkam z nią na tyle długo, by wiedzieć, że w normalnych okolicznościach po powrocie do domu nigdy nie zwraca na mnie uwagi. Żadnego powitania, nie zadaje sobie nawet trudu, by sprawdzić, czy już wróciłam, chyba że godzina z późnej przeszła w bardzo późną. Teraz jest środek dnia, więc powód może być tylko jeden.

Sprytnym posunięciem byłoby udawać, że śpię. Zyskałabym co najmniej kilka godzin, chociaż ten fakt jest jednocześnie argumentem „za" i „przeciw", bo może i odwlekłabym w czasie bardzo nieprzyjemną rozmowę, której każdą minutę bez wahania zamieniłabym na godzinę w zbiorniku pełnym wygłodniałych rekinów, ale przez cały czas zjadałby mnie stres, a wyobraźnia tworzyłaby najgorsze – i zapewne makabrycznie kreatywne – scenariusze.

Słyszę, jak drzwi do mojego pokoju otwierają się z hukiem, ale nie zadaję sobie trudu, by spojrzeć w tamtą stronę.

– Masz mi coś do powiedzenia?

Czytaj: „Zamierzasz mi w końcu powiedzieć, co się wydarzyło?"

Gdyby to pytanie kryło w sobie autentyczną troskę, nie zwlekałabym ani chwili. Ale tak nie jest. Pyta, by wiedzieć, czy moje problemy staną się również jej problemami.

Obiecałam jej wszystko wyjaśnić i na początku rzeczywiście miałam taki zamiar, jednak teraz zaczynam się zastanawiać, czy jest sens ciągnąć tę grę pozorów.

Wcześniej wolałam nie zaburzać naszej już i tak mocno niestabilnej dynamiki, bo atmosfera w domu stałaby się jeszcze bardziej napięta i niezręczna. Ale wtedy nic nie wskazywało, żeby nasza sytuacja miała ulec zmianie. Teraz w końcu jest nadzieja.

Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, za kilka miesięcy będę mogła się stąd wyprowadzić i już nie będziemy wchodzić sobie w drogę.

Wprawdzie nie wiem, jakim współlokatorem okaże się Ethan, ale wątpię, że będzie gorzej niż teraz. W końcu poprzeczkę ma naprawdę nisko.

– W zasadzie to nie. – Podnoszę się do siadu. – Nie mam obowiązku ci się tłumaczyć.

– Masz, dopóki mieszkasz pod moim dachem.

Ach, argument stary jak świat.

– Dom jest twój, ale płacę za siebie i dokładam się do wszelkich opłat. Jestem pełnoletnia i, póki co, w pełni poczytalna, także nie mieszkam u ciebie, tylko z tobą.

Powoli unosząc głowę, spodziewam się ujrzeć jedynie gniew i rozczarowanie, lecz gdy krzyżuję z nią spojrzenia, nie dostrzegam nic poza...smutkiem.

Chyba nie rozumiem...

Jest smutna? Z mojego powodu? Szczerze?

To nie ma sensu. Zazwyczaj jestem w stanie rozróżnić autentyczne emocje od próby manipulacji i albo dziś ta umiejętność mnie zawodzi, albo jej maska w końcu zaczęła pękać.

– Dlaczego aż tak mnie nienawidzisz?

Dobrze wiesz, że to podchwytliwe pytanie. Nie odpowiadaj.

A może właśnie tym razem powinnam? W najlepszym przypadku zacznie pałać do mnie jeszcze większą niechęcią, o ile to możliwe, a w najgorszym każe mi spakować rzeczy i się wynieść. Musiałabym znaleźć sobie zastępcze lokum na tylko jakiś miesiąc lub dwa, co jest raczej wykonalne. Ciężkie pod względem finansowym, ale wykonalne.

– Sęk w tym, mamo, że nie można nienawidzić kogoś, kogo się nie zna.

I tak oto smutek ustępuje miejsca irytacji.

– Jestem twoją matką. Nie ma nikogo, kto zna cię lepiej niż ja.

Mam ochotę zaśmiać się na te słowa. Podle i ironicznie.

Serio? SERIO? Bo jestem w stanie wymienić co najmniej sześć osób, które w przeciwieństwie do niej wiedzą na mój temat znacznie więcej niż ona, z czego pięć nie jest nawet ze mną spokrewnionych.

– Tak ci się wydaje, co nie znaczy, że taka jest prawda. A moją matką jesteś tylko z definicji. Urodziłaś mnie i utrzymywałaś przez blisko osiemnaście lat, zapewniłaś dach nad głową, zadbałaś o edukację... Tyle. Nigdy ze mną nie rozmawiałaś, o ile nie musiałaś. Ojciec zresztą też. Oboje zganialiście to na Jonathana, który poza rolą starszego brata musiał pełnić także obowiązki rodzica. W zasadzie nigdy was przy nas nie było.

– Jak możesz być aż tak niewdzięczna? – Jej ton jest spokojny. Zbyt spokojny. – Przez lata harowaliśmy, żeby niczego wam nie brakowało i co dostaliśmy w zamian?

Tym razem nie odpowiem.

– Nie. Harowaliście dlatego, że praca jest dla was najważniejsza. Znacznie ważniejsza od nas. Zapewnienie nam dobrobytu było jedynie zgrabną wymówką, bo przecież nikt tego nie będzie próbował się z tym kłócić. I z początku właśnie w taką wersję wierzyłam. Jakoś przez pierwsze... – Udaję zastanowienie. – Piętnaście lat życia? Coś takiego. Zgadnij, kiedy domyśliłam się prawdy.

Daję jej czas. Mnóstwo czasu. Ale mijają sekundy, mijają minuty i już wiem, że wszystkie idą na zmarnowanie.

– No dobrze, w takim razie ci przypomnę. – Siadam w wygodniejszej pozycji, przygotowując się na dłuższą rozmowę, niż początkowo zakładałam. – Rok dwa tysiące czternasty, początek lata. Pewnego wieczoru wróciłam do domu roztrzęsiona i zapłakana. Godzinami nie mogłam się uspokoić, ale gdy w końcu mi się udało, opowiedziałam, wam, co...

– Charlotte – przerywa mi wpół słowa – wiem, do czego zmierzasz. – Kręci głową w geście dezaprobaty, niewerbalnie przekazując mi coś w stylu „Daruj sobie, bo jedynie się pogrążasz".

– Ach tak? W takim razie proszę, dokończ za mnie.

– Charlotte – wypowiada moje imię jak ostrzeżenie, dając mi jasno do zrozumienia, że stąpam po cienkim lodzie.

– Dokończ. Za mnie.

– Masz na myśli tę historię, którą próbowałaś ściągnąć na siebie uwagę? Tę, przez którą twój ojciec omal nie stracił pracy?

Po tylu latach nie powinno aż tak boleć, a jednak jej oskarżenia są bardziej bolesne niż cios z pięści.

– Nadal mi nie wierzysz...

Nie wiem, czy to miało być pytanie, czy stwierdzenie. Nie wiem nawet, czy wypowiedziałam te słowa na głos.

– A ty nadal kłamiesz.

Na co ja liczyłam?

– Dokończ – powtarzam trzeci i ostatni raz. – Nawet jeśli nie wierzysz, chociaż tyle możesz dla mnie zrobić. Prawda?

– Tego chcesz? W porządku. – Odsuwa krzesło od biurka i odwraca je, by móc siąść przodem do mnie. – Powiedziałaś nam, że cię zgwałcono. Powiedziałaś nam, kto to był. Opowiedziałaś wszystko ze szczegółami. Ale twój wygląd kłócił się z tą opowieścią.

W tamtym momencie sądziłam, że brak oporu wyjdzie mi na dobre, że wtedy szybciej będzie po wszystkim. Nie byłam naiwna, znałam swoje szanse i w walce z nim nie miałam ich wcale. Był większy, silniejszy i w przeciwieństwie do mnie całkowicie trzeźwy.

Ale bardzo szybko dotarło do mnie, że przez tę decyzję cała sytuacja stanie się słowem przeciwko słowu. Chciałam nieco polepszyć swoją sytuację, a osiągnęłam wręcz przeciwny efekt.

– Był jeden sposób, by dowieść prawdy, ale potrzebowałam waszej zgody. Zgody, której mi nie udzieliliście, bo...

– Bo zmarnowalibyśmy tylko czas. Wszyscy wiemy, jaki byłby wynik.

Tutaj muszę przyznać jej rację – wszyscy wiemy, jaki byłby wynik. I właśnie dlatego się nie zgodzili. Wtedy mieliby bezsprzeczny dowód i musieliby coś zrobić, ale woleli zamieść sprawę pod dywan i wymazać te kilka godzin z historii.

– Ale ty postanowiłaś to ciągnąć dalej i zgłosić sprawę na policję. Zdajesz sobie sprawę, jakie masz szczęście, że nikt nie pociągnął cię do odpowiedzialności za składanie fałszywych zeznań?

Ogromne...

– Sądzę, że znacznie większe szczęście miał Jackson, skoro nie spotkały go żadne konsekwencje.

– Och, na litość boską, skończ! – Wstaje gwałtownie, omal nie przewracając krzesła. – Nie mogę już tego słuchać!

– Rzecz w tym, że ty mnie w ogóle nie słuchasz. – Staram się nie podnosić głosu, naprawdę się staram, ale przy niej zachowanie spokoju graniczy z cudem nawet pomimo lat praktyki. – Wszystko, co mówię, przeinaczasz i tworzysz własną wersję prawdy. Taką, w którą najwygodniej ci będzie uwierzyć.

Jej szpilki agresywnie stukają o drewniane panele, gdy zaczyna krążyć po pokoju.

– Czy ty słyszysz, jak niedorzecznie brzmisz?

– Jestem pewna, że zaraz mi to uświadomisz – mówię na tyle cicho, by mnie nie usłyszała. Być może mam autodestrukcyjne skłonności, ale nie do tego stopnia.

Ta rozmowa nie ma najmniejszego sensu, tylko marnujesz czas i energię. Nie zmienisz jej sposobu myślenia.

Chciałam tylko, żeby ktoś mi uwierzył.

Ale ona ci wierzy. Dobrze wie, jaka jest prawda, wiedziałaby nawet bez dowodów rzeczowych. Po prostu woli udawać, że wszystko zmyśliłaś, bo boi się przyznać przed sobą, jak bardzo zawiodła jako matka.

Chyba najmądrzejsze, co kiedykolwiek od ciebie usłyszałam.

– Dobra, niech będzie, że kłamię. Przystańmy na taką wersję wydarzeń i skończmy temat, bo do niczego nie raczej nie dojdziemy. – Podnoszę się z łóżka, ignorując głośny protest obolałych mięśni. – Diesel, chodź.

Pies reaguje natychmiastowo.

– A ty dokąd?

– Gdziekolwiek, tak szczerze mówiąc.

Byle jak najdalej od ciebie – omal mi się nie wymyka.

Nie czekam na odpowiedź, po prostu schodzę na dół, biorę smycz i pozwalam Dieslowi wybrać kierunek.

Dopiero po jakichś piętnastu minutach dociera do mnie, dokąd najprawdopodobniej mnie prowadzi, ale nie próbuję zmienić trasy. Wręcz przeciwnie – przyspieszam kroku.

Widząc przed sobą budynek, który jest mi bardziej domem niż ten, w którym dorastałam, nie potrafię powstrzymać uśmiechu.

Pukam do drzwi, a te dopiero po kilku minutach otwiera nie Blaise, lecz jego tata, Frank, jak nalegał, bym się do niego zwracała.

Najwyraźniej ma dziś wolne.

– Charlotte?

– Zastałam Blaise'a?

– Kazałem mu zajść do sklepu po kilka rzeczy, niedługo powinien być. – Odstępuje na bok, robiąc nam przejście. – Wejdźcie.

Odpinam Dieslowi smycz i obrożę, a on od razu wyrywa naprzód, po czym znika za ścianą oddzielającą kuchnię od salonu i przedpokoju.

– Nie powinnaś być teraz w pracy? – pyta Frank, spoglądając na zegarek na swoim nadgarstku. Jego teksański akcent mocno przebija się przez ten wyćwiczony środkowo-zachodni.

Po blisko dekadzie nie jest już tak intensywny, jak wtedy, gdy dopiero co się tu przenieśli, ale na szczęście jeszcze nie zanikł całkowicie. Niestety o Blaise'ie nie można powiedzieć tego samego, nad czym ubolewam, bo w wieku dziesięciu lat miałam wręcz obsesję na punkcie tej iście kowbojskiej gwary.

Zawsze przypominał mi te przesadzone akcenty z filmów, co raczej nie pomagało w łamaniu stereotypów, ale brzmiało genialnie.

– Mam wolne do końca tygodnia.

Wprawdzie lekarz dał mi zielone światło już kilka dni temu, ale Carlos i jego nadopiekuńczość uziemiły mnie na znacznie dłużej, niż bym chciała. Nie ukrywam, że już dość mocno mnie nosi i dosłownie odliczam minuty do powrotu.

– Czemu mam wrażenie, że coś się stało?

– Rodzicielska intuicja? – sugeruję z absolutną pewnością, iż właśnie taka jest prawda.

Frank wzdycha ciężko.

– Chodzi o twoją mamę?

– Między innymi.

– Chyba między wieloma innymi. – Na jego twarzy pojawia się trudny do rozczytania grymas. – Pomimo okoliczności naprawdę miło was widzieć.

I tym razem mu wierzę. Kiedyś byłam pewna, że zasada „zawsze mile widziana" ma swoje granice, ale pewne wydarzenia uświadomiły mi, że „zawsze" naprawdę oznacza „ZAWSZE".

– Pana... – zaczynam, ale szybko się poprawiam, gdy w moim kierunku zostaje wymierzone groźne, choć tylko na pokaz, spojrzenie. – Ciebie też.

Frank przechodzi do kuchni, skąd chwilę później słyszę jego głos przepleciony z radosnym szczekaniem Diesla.

Zdejmuję buty i do nich dołączam.

Czajnik elektryczny szumi głośno, podgrzewając wodę, a Frank wsypuje do zaparzaczy obłędnie pachnącą mieszankę czarnej herbaty z liofilizowanymi owocami.

Pierwsza myśl, jaka przemyka mi przez głowę to „zapach dzieciństwa", bo doskonale pamiętam chłodne zimowe wieczory, które spędziłam tu z Blaise'em. Baza z koców, maraton Gwiezdnych wojen i kubek najlepszej herbaty, jaka istnieje – nie jestem w stanie wyobrazić sobie lepiej spędzonego dzieciństwa.

Siadam przy wyspie kuchennej naprzeciwko Franka, który przygląda mi się ze smutkiem. W jego ciemnobrązowych – identycznych jak u Blaise'a – oczach dostrzegam autentyczną troskę, choć nadal trudno mi w nią uwierzyć. Podczas każdej naszej rozmowy gdzieś z tyłu głowy plączą mi się interakcje z moimi własnymi rodzicami i mimowolnie zaczynam porównywać te dwie sytuacje. Jednak niezależnie jak mocno bym się nie starała, nie jestem w stanie znaleźć nawet jednego podobieństwa. Mając świadomość, że na znacznie więcej mogę liczyć ze strony kogoś, kto nawet nie jest ze mną spokrewniony, często łapię się na oczekiwaniu na obrót o sto osiemdziesiąt stopni, bo to wszystko wydaje się wręcz surrealistyczne.

– Mogę spytać?

Domyślam się, że to pośredni sposób, by spytać, czy chcę o tym pogadać.

Nie chcę, ale chyba powinnam.

– Cóż... – Odchrząkuję. – Standard. Od pięciu lat to samo. Nadal wypomina mi, że ojciec mógł stracić przeze mnie pracę, nadal moja wersja wydarzeń jest tak daleko od prawdy, jak to tylko możliwe... Nadal próbuje zamieść wszystko pod dywan.

– Wiem, że nie to chcesz teraz usłyszeć, ale... – urywa, spuszczając wzrok. Przez dłuższą chwilę po prostu wpatruje się w drewniany blat, zbierając myśli. – Musisz w końcu zaakceptować fakt, że najprawdopodobniej nic jej nie przekona. Już i tak zbyt długo się tym zadręczasz.

– Wiem. Wiem... Szczerze mówiąc, nawet nie planowałam zaczynać z nią tego tematu, tak jakoś wyszło. Ale kiedy już dotarło do mnie, w jakim kierunku zmierza ta rozmowa, nie próbowałam jej zakończyć, tylko brnęłam dalej, naiwnie myśląc, że...

Że... W sumie sama nie wiem, co myślałam.

Frank obchodzi wyspę kuchenną, by siąść obok mnie.

– Miałaś nadzieję, że tym razem cię wysłucha, nie ma w tym absolutnie nic dziwnego.

– Ale naiwnego już tak.

– Absolutnie nie. – Posyła mi pokrzepiający uśmiech, ale jakoś nie mam siły go odwzajemnić. – Oczekiwałaś od niej spełnienia rodzicielskiego obowiązku. To logika, nie naiwność.

Jeśli ktokolwiek wie coś o spełnianiu rodzicielskiego obowiązku, to z pewnością on. Blaise ma niewyobrażalne szczęście, choć czasem tego nie dostrzega.

– Dziękuję. – Nie precyzuję za co, bo ta lista nie miałaby końca.

– Jestem! – Z korytarza dobiega znajomy głos. – Nie było migdałowego, więc wziąłem owsiane. Może b... Char?

Spoglądam na niego przez ramię.

– Siemasz.

– Czego w „Idź do domu i odpocznij" nie zrozumiałaś? – Odstawia dwie papierowe torby na szafkę, po czym zamyka mnie w szczelnym uścisku. – Coś się stało? Znaczy... – Kątem oka zerka na tatę, nie będąc pewnym, czy może mówić głośno o zamieszaniu, jakiego narobiliśmy w Sinai Grace.

Gdybym miała za sobą chociaż jedną godnie przespaną noc, nie miałabym nic przeciwko, jednak teraz wolę, by to zostało między nami, dlatego kręcę dyskretnie głową.

– Moja matka się stała – mówię, jakby te cztery słowa wszystko tłumaczyły.

I tłumaczą, bo Blaise doskonale wie, jaka atmosfera panuje w pewnym dwupiętrowcu przy Fairgrove, więc tyle wystarczy, by mógł dopowiedzieć sobie resztę.

– Dlatego tym bardziej powinnaś się przespać. – Sięga po mój kubek i upija spory łyk. – Wyglądasz jak z krzyża zdjęta.

Bezpośredni jak zawsze...

– Wyobrażam sobie.

– Chodź. – Bierze mnie za rękę i ciągnie w kierunku schodów

– Chyba nie muszę ci przypominać, co i gdzie jest? – Słyszę za sobą głos Franka.

Niemal obraża mnie tym pytaniem. Spędziłam tu tyle czasu, że odnalazłabym tu wszystko nawet po omacku, bo większość – o ile nie wszystkie – mebli i przedmiotów od lat nie zmieniła miejsca. Czami dom sprawia wrażenie wręcz zamrożonego w czasie, choć brak grubej warstwy kurzu zdradza prawdę.

– Chyba nie. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro