8. Rodzina

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Charlotte

Drzwi prowadzące na tyły pubu ustępują łatwiej, niż się spodziewałam, dlatego gdy nagle tracę oparcie, lekko się zataczam. Nieco chwiejnym krokiem wychodzę na zewnątrz, z utęsknieniem witając chłodne powiewy powietrza.

Przez dłuższą chwilę po prostu wpatruję się w mrok i ledwie przebijające się przez mgłę światła lamp ulicznych. Gdzieś w oddali słychać rozpryskującą spod kół samochodów wodę i burczące niecierpliwie silniki, a jeśli naprawdę mocno wytęży się słuch, w tej plątaninie dźwięków można odnaleźć ostatnie krople deszczu uderzające w powstałe wcześniej kałuże.

Ostatnio ciągle pada. Kiepski początek lata i wyjątkowo nietypowy dla Michigan, ale znowu nie aż tak nietypowy dla Detroit. Czasem mam wrażenie, że to miasto istnieje w jakiejś alternatywnej rzeczywistości, a co za tym idzie, rządzi się swoimi własnymi prawami i zasadami – w tym również tymi pogodowymi – bo wszystko tutaj wydaje się pozbawione sensu.

Od pogody, aż przez historię, na reputacji kończąc. Jako dziecko zastanawiało mnie, czemu w wiadomościach tak często nazywano Detroit „miastem, które przeżyło własną śmierć" lub „miastem duchów", jednak gdy trochę podrosłam, takie określenia nabrały sensu.

Nie mogę powiedzieć, że wszystkie stereotypy są prawdziwe, ale zatrważająco wiele z nich ma w sobie więcej prawdy niż kłamstwa.

Co nie zmienia faktu, że nawet przez myśl by mi nie przyszło stąd wyjechać. W jakiś niezrozumiały sposób czuję się przywiązana do tego miejsca i nie wyobrażam sobie, by moje miejsce na Ziemi miało być gdziekolwiek indziej.

W mlecznej poświacie pogrążonych we mgle latarni, ciszy zakłócanej mechanicznymi odgłosami i wiecznie zachmurzonym niebie jest coś, co wpływa na mnie kojąco. Coś, co teraz stanowi przyjemną odmianę dla panującej w wewnątrz lokalu duchoty.

Tam jest więcej ludzi niż tlenu, co potrafi nieźle dać w kość, gdy alkohol już zacznie działać. Spędziłam tam może... Godzinę? Dwie? Cholera, nie wiem. Kompletnie straciłam poczucie czasu, zwłaszcza że telefon padł mi jakoś zaraz po wejściu.

Nie ukrywam, że trochę kręci mi się w głowie. Chociaż... nie, poprawka: strasznie mi się kręci w głowie.

Do tej pory wydawało mi się, że nie wcale tak dużo nie wypiłam, jednak jeśli moja niezdolność do przejścia kilku kroków w linii prostej i coraz mocniej rozmazujący się obraz cokolwiek sugerują, to właśnie to, że moje przekonanie było tak dalekie od prawdy jak dystans dzielący Peru i Kambodżę.

Ale to przecież nie moja wina, że barman albo nie potrafi odróżnić prawdziwego dowodu od fałszywki, albo najzwyczajniej ma to gdzieś, bo zależy mu tylko na jak najszybszym skończeniu zmiany.

Dobra, to zabrzmiało żałośnie, a nawet nie powiedziałam tego na głos...

Plecami opieram się o ścianę budynku, przymykam oczy i powoli wdycham do płuc świeże, choć niekoniecznie czyste powietrze.

Wdech. Wydech.

Wdech... Wydech...

Wdech...

Mój spokój zostaje nagle zakłócony przez huk otwieranych drzwi.

Zerkam w bok, by spojrzeć na grupkę czterech, na oko niewiele starszych ode mnie chłopaków. Trójka jest mi kompletnie nieznajoma – niektórych kojarzę co najwyżej z widzenia – ale jednego znam aż za dobrze. A dokładniej mówiąc jego reputację.

Mając w pamięci wszystkie nasze poprzednie interakcje, od razu zmieniam swoje plany i możliwie jak najszybciej – czyli nadal dość wolno – kieruję się w stronę wejścia do lokalu, nie chcąc przebywać z nimi sam na sam w takim miejscu. Lepiej nie kusić losu.

Jednak nim zdążę położyć dłoń na klamce, ktoś chwyta mnie za ramię, jednym silnym ruchem odwracając w swoją stronę.

I na moje nieszczęście tym kimś jest właśnie Jackson.

– A ty dokąd? – Jego niski, lekko zachrypnięty głos przyprawia mnie o gęsią skórkę. W tym złym sensie.

Żołądek nagle zaciska mi się w supeł, a serce ze stosunkowo spokojnego rytmu gwałtownie przechodzi w tryb tysiąca uderzeń na minutę. Zupełnie jakby przeczuwały, że za moment stanie się coś złego.

Błagam, nie...

– Mówić nie umiesz? – Ton, jakim wymawia te trzy krótkie słowa, bardzo jasno sugeruje, że kończy mi się cierpliwość.

Wiem, co się dzieje, gdy już wybuchnie, i wiem, że lepiej nie być wtedy w pobliżu.

– Do środka?

Pytasz czy stwierdzasz? Ogarnij się trochę.

Jackson w żaden sposób nie komentuje moich słów, jedynie uśmiecha się złowieszczo i przysuwa bliżej. Po jednym kroku moje nozdrza drażni smród potu. Po dwóch uderza mnie przyprawiająca o mdłości mieszanka różnych alkoholi. A po trzech jest już na tyle blisko, by mógł uniemożliwić mi ucieczkę.

Nie jest dobrze, prawda?

Czuję, jak jego dłoń powoli sunie w dół mojego ramienia, aż dociera do nadgarstka. Ciasno oplata wokół niego palce, nim zdążę wyrwać rękę.

Odruchowo wstrzymuję powietrze, czekając na jego następny ruch.

Unoszę wzrok, by spojrzeć mu w oczy, lecz nie dostrzegam wiele. Przy tak słabym świetle tęczówki i źrenice wydają się mieć ten sam przypominający smołę kolor. Jednak jedno nawet w niemal całkowitej ciemności widać doskonale – ten charakterystyczny błysk, który bardzo jasno świadczy o jego intencjach.

Nadal nie oddycham. Lecz teraz już nie dlatego, że nie chcę, a dlatego, że nie mogę. Im głębsze wdechy biorę, tym mniej tlenu dostaje się do mojego organizmu.

Świetnie, płuca akurat w tym kluczowym momencie postanowiły odmówić mi współpracy...

Jackson mierzy mnie wzrokiem z góry na dół. Powoli, jakby miał do dyspozycji czas tego świata. Jego spojrzenie jest przeszywające, sprawia, że czuję się naga, odarta nie tylko z ubrań, ale i godności.

Gdy jeszcze bardziej się przybliża, ja odruchowo robię krok w tył, a przynajmniej próbuję, bo po zaledwie kilku centymetrach w plecy boleśnie wbija mi się klamka drzwi prowadzących do pubu. Drzwi, które na moje nieszczęście otwierają się na zewnątrz budynku.

To jest ten moment, w którym powinnam chociaż próbować go odepchnąć. W którym powinnam zacząć krzyczeć, wołać o pomoc. W którym powinnam zrobić cokolwiek poza bezczynnym staniem i oczekiwaniem na... Boję się nawet myśleć na co. A jednak pomimo najszczerszych chęci nie jestem w stanie się ruszyć.

Kolana choć z trudem podtrzymują ciało, to ani drgną. Dłonie przyszpilone mam do drewna, w którym na pewno będzie można odnaleźć wyżłobienia w kształcie moich paznokci.

Gdy myślę o walce z nim, na myśl przychodzi mi tylko jeden możliwy wynik. Jest wyższy i silniejszy, a nasze obecne położenie działa na jego korzyść. Gdy myślę o wezwaniu pomocy, przypominam sobie, że ludzie zazwyczaj takie sytuacje ignorują. Tak jak zignorowali to jego koledzy, którzy zmyli się stąd, gdy tylko zrozumieli, o co chodziło Jacksonowi. Idę o zakład, że potem mu jeszcze pogratulują.

Witamy w dwudziestym pierwszym wieku...

Dlatego po prostu stoję. Cicho. Nieruchomo. Czując, jak mocno drżą mi dłonie. Słysząc, jak głośno wali serce. I szczerze nienawidzę się za tę bezsilność. Bo w jakimś chorym sensie pozwalam mu zrobić ze mną, co tylko zechce.

Mój umysł tworzy setki możliwych scenariuszy na sekundę i większość z nich – a właściwie każdy – kończy się dla mnie tragicznie.

Te myśli jedynie przybierają na intensywności, kiedy Jackson na dosłownie ułamek chwili puszcza moje nadgarstki, by złapać za biodra. Boleśnie wbija mi palce w skórę i jeszcze bardziej dopycha do drzwi, przygwożdżając w miejscu.

Z mojego gardła wyrywa się dziwny dźwięk. Obcy. Nienaturalny. Będący czymś pomiędzy szlochem a krzykiem. A po nim tysiąc słów sklejonych w krótkie:

– Zostaw mnie. – Głos mam zduszony niczym od płaczu, choć nie uroniłam jeszcze ani łzy. – Proszę...

„Proszę"

Proste słowo niosące wielką moc. Proste słowo, które powinno wystarczyć, by dał mi spokój. Proste słowo, które tym razem przynosi mi więcej szkody niż pożytku.

Bo jego uścisk staje się jeszcze silniejszy, utrudniając krwi swobodny przepływ, a po przyprawiającym o dreszcze uśmiechu pozostaje jedynie grymas, który przekazuje mi jedno: trzeba było siedzieć cicho.

Nim zdążę w ogóle zarejestrować jakikolwiek ruch, czuję, jak jedna z jego dłoni zaciska się na moim gardle. Nie na tyle mocno by odciąć mi dopływ powietrza, ale wystarczająco, bym przestała się łudzić, że wyjdę z tego cało.

Łzy rozmazują mi obraz, chociaż to równie dobrze może być zasługa alkoholu, który właśnie zaczął o sobie przypominać. Za każdą ochoczo wypitą kolejkę mam teraz ochotę przywalić sobie w twarz. Większej głupoty zrobić nie mogłam...

Próbuję skupić się na znalezieniu wyjścia z tragicznej sytuacji, w jakiej znalazłam się tak naprawdę na własne życzenie, jednak wszelkie moje starania idą na marne.

Teraz już wiem, że stawiając opór – nawet jeśli tylko słowny – jedynie go rozwścieczę, dlatego siedzę cicho, choć w myślach zdzieram sobie gardło krzykiem.

Zamykam oczy i w przypływie desperacji zaczynam modlić się każdego możliwego bóstwa, nieważne jak absurdalne nie wydawałoby się jego istnienie.

Błagam, niech ktoś mnie wysłucha!

Próbuję wmówić sobie, że to nie dzieje się naprawdę. Że to tylko koszmar, który po prostu muszę przetrwać, bo zbyt twardo śpię. Że wkrótce będzie po wszystkim. Jednak kiedy napiera na mnie biodrami, a jego nabrzmiała erekcja wbija mi się w udo, zostaję pozbawiona wszelkich wszystkie złudzeń.

I nie wiem już, czy gorszą krzywdę wyrządzi mi fizycznie, czy psychicznie. Bo przecież nawet jeśli dożyję rana, to moje życie już nigdy nie będzie takie jak przedtem. Ten moment już na zawsze będzie częścią mnie. Wspomnieniem, którego nie można wymazać. Blizną, która nigdy nie zblednie.

Z każdą kolejną łzą czuję do siebie coraz większą odrazę. Za to, że nawet nie próbowałam mi się wyrwać. Za to, że tak szybko zrezygnowałam z walki. Za to, że znalazłam się tu z własnej winy.

Bo gdybym tu nie przyszła, teraz najpewniej siedziałabym w domu, płacząc po kolejnej kłótni z matką. Może brzmi dołująco, ale jednak byłabym bezpieczna.

Byłabym bezpieczna, gdyby do głowy nie strzelił mi ten durny pomysł, by wyjść z domu i zapić smutki.

Jak mogłam być tak głupia i nieodpowiedzialna?!

Rano obudzę się z potwornym kacem, a gdy spojrzę w lustro, w odbiciu dostrzegę sińce pod oczami, mętne spojrzenie i wiele siniaków, które już powstały lub dopiero powstaną. I każdy będzie śladem jego dotyku.

Jednak najgorsze będą wspomnienia. Zmieszane z alkoholem staną się niewyraźne, pełne luk. Taka opcja jest najgorszą z możliwych, ponieważ choć będę w pełni świadoma, co miało miejsce, nie będę w stanie dopasować na miejsce wszystkich elementów.

Z głośnym sykiem wciągam powietrze, czując, jak jego dłoń z mojego gardła przenosi się z powrotem na biodro, po czym wślizguje pod sukienkę. Kolana nagle się pode mną uginają i gdyby Jackson siłą nie przytrzymywał mnie w miejscu, najprawdopodobniej runęłabym teraz na beton.

W mgnieniu oka opuszczają mnie wszystkie siły i dopada zmęczenie.

Proszę, niech to się...

Po raz pierwszy od dawna budzę się z krzykiem.

Nie... Nie z krzykiem, a wręcz z wrzaskiem, bo chyba tylko tak można nazwać ten zwierzęco brzmiący skowyt.

Wiedziałam, że lepiej nie poruszać z matką tego tematu. Wiedziałam, a i tak zrobiłam po swojemu. Od blisko czterech lat nie śni mi się tamta noc, od trzech nie miewam z jej powodu ataków paniki, a od ponad dwóch nawet o niej nie myślę, a teraz... Teraz wróciłam do punktu wyjścia.

Cholera! Czemu ja ciągle kopię sobie dołki?!

Jakby w odpowiedzi na moje pytanie, za oknem rozlega się huk grzmotu.

Świetnie...

Dopiero gdy niebo rozświetla kolejna błyskawica, rozjaśniając nieco dotąd pogrążony w mroku pokój, dociera do mnie, że nie jestem u siebie. Jednak znajomy układ mebli i przyjemnie ciemny odcień ścian szybko przypominają mi, gdzie się znajduję.

Wzdycham z ulgą, ciesząc się, że jeszcze przez kilka godzin nie będę musiała użerać się z matką.

Jestem pewien, że ona to samo myśli o tobie.

Myślisz, że tego nie wiem?

Nie mam pojęcia, która może być godzina, bo nie ma tu zegarka, a telefonu za cholerę nie chce mi się szukać, ale skoro na zewnątrz jest jeszcze całkowicie ciemno, do świtu z pewnością zostało co najmniej kilka godzin.

Gdyby udało mi się znów zasnąć, byłoby świetnie, jednak szanse na to są niezwykle małe. Jestem zmęczona – wręcz wykończona – a ostatnie tygodnie zaczynają coraz bardziej dawać mi się we znaki, ale wspomnienia, które wróciły do mnie we śnie, rozbudziły mnie już na dobre.

Byłam pewna, że jestem odporna, przecież nie tak dawno tamten wieczór sam wplątał się w rozmowę i nie wywołał u mnie żadnej reakcji poza lekkim rozgoryczeniem.

Nie było płaczu czy ataków paniki. Nic. A koszmar, który w nocy nie pozwolił mi zmrużyć oka, wcale nie dotyczył Jacksona.

Co w takim razie zmieniła moja wczorajsza sprzeczka z matką? Poza tym, że dzięki niej w końcu przestałam się łudzić, że kiedykolwiek dojdę z nią w tej kwestii do porozumienia?

Nie zmieniła nic. Dlaczego więc po raz pierwszy od lat przyśniła mi się jedna z moich najgłupszych decyzji?

Chyba wolę o tym nie myśleć...

Opadam z powrotem na poduszkę, zamykam oczy i zaczynam wsłuchiwać się w odgłosy rozwścieczonej natury – w huki grzmotów, szum wiatru targającego gałęziami drzew i rytmiczne stukanie kropel o szybę.

Zawsze lubiłam deszcz. W dzieciństwie po prostu dobrze mi się kojarzył, bo z wieczorami spędzonymi pod kocem z kubkiem gorącej czekolady, natomiast w dorosłym życiu stanowi przypomnienie, że niezależnie, jak źle jest, kiedyś będzie lepiej.

„Po burzy zawsze wychodzi słońce"

Chyba tak brzmiał ten cytat. Może oklepany, ale z jakiegoś powodu ma specjalne miejsce w moim sercu.

I do tej pory wcale nie powodował nawrotu wspomnień, jednak teraz gdy tak leżę i nasłuchuję, znów mam piętnaście lat.

Znów czuję, że zaczyna brakować mi powietrza, choć nie wiem, czy to wyłącznie jego wina, czy to jednak strach do tego stopnia mną zawładnął.

Znów czuję, jak na każdym milimetrze mojej skóry powstają ślady jego obecności. Te w postaci siniaków i te, których obecności świadoma będę tylko ja.

Znów czuję wszystko, czego marzyłam już nigdy nie poczuć.

Znów słyszę jego przyspieszony oddech i głośny łomot własnego serca. Przez nasze umysły z pewnością przemykają tysiące słów – choć o skrajnie różnej treści – lecz żadne z nich nie pada głośno.

Znów słyszę śmiechy dobiegające z wnętrza budynku oraz auta pędzące po mokrym asfalcie dosłownie kilkanaście metrów od nas.

Znów słyszę wszystko, czego marzyłam już nigdy nie usłyszeć.

Znów widzę szare mury gęstej mgły i przedzierające się szczelinami światła lamp ulicznych.

Znów widzę ten mrok w jego oczach i przywodzący na myśl Hannibala Lectera uśmiech. Żołądek podjeżdża mi do samego gardła, a spożyty alkohol domaga się ujścia.

Znów widzę wszystko, czego marzyłam już nigdy nie zobaczyć.

Nagle coś siłą sprowadza mnie z powrotem do teraźniejszości. Odgłos jakby znajomy, lecz trudny do zidentyfikowania. Dobiegający równocześnie z daleka i z bardzo bliska.

Chwila ciszy.

Raz... Dwa...

Potem gwałtowna siła wstrząsa moim ciałem, zmuszając do otwarcia oczu.

Otwieram je, by ujrzeć najinteligentniejsze ze spojrzeń. Dwie brązowe tęczówki – choć teraz bliżej im do czerni – wpatrują się we mnie, przekazując więcej słów, niż ludzki mózg jest w ogóle w stanie zapamiętać.

Diesel skamle cicho, jak na tacy dając mi rozwiązanie zagadki tajemniczego dźwięku sprzed kilku sekund, po czym kładzie się na moim brzuchu.

– Nie za wygodnie ci? – pytam udawanie poważnym tonem, dobrze wiedząc, że prędzej pozwolę, by zdrętwiała mi każda część ciała, niż go przegonię. – Obudziłam cię?

Pies nie odpowiada – nie słowami – a jedynie przechyla lekko głowę w bok, jakby zastanawiał się, co mam na myśli.

W sumie głupie pytanie. Taki skowyt zmarłego by obudził.

Trochę niefortunnie to ujęłaś.

Ale tylko trochę...

– Przepraszam – szepczę, drapiąc go za uchem.

Nie mija wiele czasu, nim pokój wypełnia odgłos cichego chrapania Diesla, a ja znów zostaję sama z własnymi myślami.

Mimowolnie zaczynam błądzić wzrokiem po ciemnobrązowych ścianach i mahoniowych meblach. Po moich rzeczach, które kiedyś przypadkiem tu zostawiłam i do tej pory ich nie zabrałam. I po dekoracjach, które bez wątpienia wybierała kobieta z duszą romantyczki.

Na tych ostatnich zatrzymuję się jednak nieco dłużej, bo aż ciężko uwierzyć, jak mocno czuć jej obecność nawet po tak wielu latach.

Czterech? Pięciu? Chyba pięciu.

Nadal pamiętam smak tarty wiśniowej w jej wykonaniu i potwornie żałuję, że nie zdążyła nauczyć mnie przepisu. Żałuję, że już nigdy nie usłyszę, jak nuci kawałki Scorpions, ucząc Blaise'a gry na gitarze.

Odkąd jej nie ma, nie potrafię znieść przezwiska „Charlie", bo zawsze tak do mnie mówiła. I mówiła to z takim ciepłem w głosie, jakiego nie zaznałam nawet od własnej matki.

Nawet nie była ze mną spokrewniona, ale traktowała mnie jak rodzinę. Wszyscy troje tak mnie traktowali i nie pozwolili, bym czuła się  niechciana. Dzięki nim moja szara rzeczywistość nabierała barw.

Dzięki nim moja szara teraźniejszość również przestaje być szara i wprawdzie nie tryska kolorami jak dawniej, ale przynajmniej zrzuca z siebie czarno-biały filtr.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Po pierwsze: ogromne przeprosiny za tak długą przerwę, ale studia to taki złodziej czasu, że za im się człowiek obejrzy, to już tygodnia nie ma.

Po drugie: kolejny będzie szybciej, obiecuję.

<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro