0.1. Punkt wyjścia [Kaszubska Czarownica]

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


[okładka książki "Kaszubska Czarownica" wykonana przez @Anna_Sand  jest nagrodą w konkursie walentynkowym @Smocze_Bractwo] 

[Ilość słów: około 5700, więc dzielę na pół]

Zdecydowałam się przenieść ten rozdział na koniec, ponieważ zburzył mi chwilowo konstrukcję książki. A następnie uznałam, że jednak wróci na początek i będzie chronologicznie. Wielu czytelnikom bardzo przypadł do gustu i ciężko go znaleźć. 


Jedenaście lat wcześniej... 

Co może robić kaszubska siedemnastolatka w piękny grudniowy wieczór, tuż przed Sylwestrem, kiedy wszyscy jej znajomi szykują się na imprezę? Może poszerzać sobie sukienkę, żeby wcisnąć się w nią po świątecznym obżarstwie, albo wymiotować w toalecie karmiąc kanalizację swoimi zaburzeniami odżywiania i depresją? Może palić papierosy, siedząc na dachu i pić kolejne swojskie wino wyciągnięte z piwnicy? Może wreszcie przespać całą dobę, nie wstając, lub chodzić w piżamie, bo rzeczywistość za bardzo boli, a nikt i tak nie zwróci na nią uwagi, nawet jeśli przez przypadek wpadła nocą do jeziora, rażona piorunem i wróciła niedawno ze szpitala?

Nic z tych rzeczy. W tym roku ferie świąteczne upływały mi spokojnie. Oprócz stosu zadań domowych i wypracowań, notatek z zajęć pozalekcyjnych i korków miałam coś, czego nie zaznali inni moi znajomi. Coś, czym rodzina Ceynowów szczyciła się od wielu pokoleń. Chodzi mi oczywiście o tradycyjną kaszubską pracowitość, która przecież nie przychodzi sama z siebie, trzeba się jej nauczyć. U nas wszyscy coś robili, nie było nudy i obijania się. Od najmłodszych lat mieliśmy swoje obowiązki, a ja jako środkowa z piątki rodzeństwa robiłam na zmywaku. Taki bonus w przypadku nadmiaru wolnego czasu. 

W tym roku, kiedy już sprzątnęłam i zmyłam po rodzinnym obiedzie, a wszyscy rozeszli się po kątach, usiadłam po prostu ze słuchawkami na łóżku.

Właśnie rozkładałam na patchworkowej narzucie włóczkę, druty, nożyczki i wydrukowaną na kartce formatu A4 instrukcję „jak zrobić szalik, druciarski poradnik dla opornych". W końcu miałam czas, żeby skupić się na tym, co mnie naprawdę interesowało. Przygotowałam sobie na nocnym stoliku notatnik, dwa kolorowe długopisy, a obok położyłam telefon. Naprawdę starałam się uporządkować to, co było dookoła mnie, podobnie jak talerze w zmywarce, ale w środku nadal wirował trudny do okiełznania chaos. Wszystko robiłam dwa razy wolniej, co chwilę odlatując myślami.

Pod łóżkiem czekała na mnie spakowana częściowo walizka, którą miałam za miesiąc zabrać na obóz językowy do Krynicy Morskiej. Niedaleko, ale zawsze coś, dla dziewczyny wyjeżdżającej dwa razy w roku na kolonie, która resztę czasu spędza w domu. Nareszcie bez upierdliwego rodzeństwa, rozpraszających dźwięków, wrzeszczących bratanków i siostry, z którą trzeba dzielić pokój. W szufladzie miałam skompletowane kosmetyki, środki higieniczne i bieliznę, byłam więc gotowa do wyjazdu fizycznie i emocjonalnie. Nieustająca potrzeba kontroli nad drobiazgami, których nie potrafiłam zapamiętać.

Jeszcze tylko zmienię jeansy na coś wygodniejszego i zabieram się za moje nowe, ulubione hobby — pomyślałam. — Ściągacz: oczko brzegowe, prawe, prawe, lewe, lewe, (wdech, wydech) — powtarzałam sobie w głowie znany rytm do taktu stukających drutów, podpierając nos językiem, dla lepszej koncentracji.

— Rok już próbujesz i nie udało ci się zrobić najprostszej rzeczy! — powiedziała w drzwiach Marysia, zaszczycając spojrzeniem moje robótkowe zapędy. — Ubierz się ciepło, bo zaraz wychodzisz — rzuciła tajemniczo.

— Chyba śnisz. Nie miałam wystarczająco dużo czasu, teraz się przyłożę i na pewno wyjdzie mi ładny szaliczek. Nie mam zamiaru się poddawać — odpowiedziałam neutralnym tonem, nie chcąc psuć atmosfery niepotrzebną kłótnią.

— No, w takim tempie to akurat na następną zimę będzie jak znalazł. 

Rok młodsza Marysia ciągnęła właśnie do pokoju za rękę swojego chłopaka, a mojego rówieśnika, Karola.

— Cześć Kaśka — wybrzęczał. Nawet nie starał się ukrywać rumieńców na pucułowatej twarzy. Pewnie z tego zimna. — Będziemy oglądać „Polowanie na Czarownice" — wyjaśnił.

— Z Nicolasem Cagem — dodała dziewczyna. — Chyba zostaniemy w pokoju, a potem może zrobimy sobie pizzę. Masz wolny wieczór i postaraj się, proszę, nie zakłócaj naszego spokoju. — Wystawiła do mnie rękę i podała banknot dwudziesto-złotowy. — Masz na drobne wydatki.

— Co za gniot — skwitowałam film, machając forsą przed nosem. — Co ja mam z tym zrobić? Kùpic bómczi [kupić cukierki], czy jak? — Niezadowolona schowałam druty i włóczkę do szuflady, po czym wyszłam z pokoju, rozważając wszelkie możliwe opcje, które ofiarował mi samotny sylwestrowy wieczór.

— Ty zawsze taka byłaś, czy dopiero po tym rażeniu piorunem i kąpieli w lodzie do cna ci odwaliło? Sama się zabaw i daj innym pożyć.

— Jo... Ja już się wybawiłam w zeszłym roku — mruknęłam pod nosem.

Marysia wyglądała na starszą ode mnie, a przynajmniej tak mi się wydawało. Przyciemniła lekko włosy zmywalnym szamponem, dzięki czemu nabrały ślicznego rudawo-miedzianego blasku. Na randkę pomalowała paznokcie bezbarwnym lakierem, ubrała obcisły czarny podkoszulek i jasne jeansy. Rodzice nie pozwali na makijaż w domu ani w szkole, ale widziałam muśnięcie rozświetlaczem, brązerem i różem. Moja młodsza siostra była naprawdę ładną nastolatką. Karol nie był ani strasznie brzydki, ani bardzo głupi, ale wiecie, kolega z podstawówki, to chyba wszystko tłumaczy. Szkoda, że nie poszli do kina, tylko woleli migdalić się w domu, w naszym pokoju.

— Kota nie ma, myszki harcują — powiedziała, podając mi telefon, delikatnie wypchnęła na korytarz i zamknęła drzwi przed nosem.

Stwierdziłam, że tak łatwo się nie poddam i nie wyjdę z domu, no co najwyżej na balkon od strony pola, żeby zajarać. Paliłam paczkę na miesiąc, więc spokojnie, w granicach rozsądku. Zawsze sama, nigdy dla towarzystwa. Wietrzne zimowe popołudnie przekomarzało się ze mną, zwijając i plącząc moje włosy w niesforne, naelektryzowane fale. Błękitne iskierki przeskakiwały z jednego pasma na drugie.

Niby gdzie mam iść i z kim? Tata odbierał mnie osobiście z każdej prywatki, sprawdzając, czy nie piłam. Moje szkolne przyjaciółki musiały zminimalizować ryzyko i przestały mnie zapraszać już w pierwszej klasie ogólniaka. Została mi jedna psiapsiółka od serca Aga, z którą znałyśmy się od zerówki, ale akurat na święta i sylwestra wyjeżdżała zawsze z rodzicami w góry. Nasi rodzice pojechali dla odmiany odwieźć dziadka i babcię do sanatorium w Ciechocinku i zostali na parę dni. Wyczeszewo się nie zawali bez opieki Ceynowów.

Zmarźnięta, ale wyluzowana usiadłam w stołowym na kanapie, nakryłam się kocem z jarmarku i drzemałam z książką. Nie zauważyłam, kiedy przyszła Marianna, narzeczona mojego starszego brata z dwiema filiżankami herbaty.

— Co czytasz? — zagaiła.

— Brzezińską. Annę — wyjaśniłam. — „Wiedźma z Wilżyńskiej Doliny". Fajne, wesołe, ale to takie fantasticzne bajki  [fantastyczne bajki] — skwitowałam, machając ręką. — Nie ma przecież czarownic.

— Super, że czytasz! Ja skończyłam właśnie zmieniać pościel, dziś wszyscy zasną w czystej i pachnącej. Ponoć, jaki sylwester, taki cały rok? Teraz jeszcze to wyprać i wyprasować — westchnęła i podała mi filiżankę. — No dobra, a teraz mów. Jakie macie ludowe kaszubskie, sylwestrowe zwyczaje? U nas była tylko popijawa w akademiku na studiach, a w domu chyba nic nie robiliśmy. Odliczanie przed północą?

— A ty mnie pytasz, bo ja akurat wiem? — roześmiałam się. — Najczęściej tradycyjny obiad z resztek. Bùlwy [ziemniaki], śledzie i kapusta. Mój żołądek tego nie wytrzyma, ale będziemy mieć w tym roku wszystko: zdrowie, szczęście i dobrobyt.

Òmka [Babcia] Agata rozdawała nam łuski karpia na szczęście, każdy już ma jedną w portfelu. Włożyłam też stówę do buta, jak kazała — powiedziała Marianna. — Mówiła też, że od dzisiaj trzeba zapisywać sny, przez kolejnych dwanaście dni.

— Tak — rechotałam. — A wytłumaczyła ci, dlaczego nasz pies ma na imię Lewiatan, a nie Burek, jak wszystkie wiejskie psy? Przybłąkał się do nas rok temu i wyglądał jak szatański pomiot.

— Nie, ale doradzała ubrać czerwoną bieliznę i nie wynosić w tym dniu śmieci. Ponoć najważniejsze są detale.

— Oj, ta babcia. Co ona jeszcze wymyśli — westchnęłam, ale humor miałam już dużo lepszy, no i Marianny nie dało się nie kochać.

Adam, mój brat pracował w Szpitalu Weterynaryjnym w Kościerzynie, a jego narzeczona pracowała przez pół roku na stażu w aptece ciotki Antoniny. Za zgodą rodziców Marianna mieszkała u nas, oczekując obrony pracy magisterskiej. W domowych warunkach, a nie w przeludnionym akademiku. Oczywiście pod warunkiem, że nocują osobno w swoich pokojach, ustalą datę ślubu i dadzą na zapowiedzi. 

Mama udostępniła jej swoją pracownię, przestawiła maszynę do szycia i zrobiła miejsce na biurko, niedużą szafkę z szufladami i wygodną sofę. Tata ograniczył się do męskiej rozmowy z Adasiem.

— Kasia, pojedziesz z nami na zabawę do remizy, a potem o północy na Rynek? W domu i tak zostaje Babcia Agata z Justynką i Tadeusz i Ewelina i Kacperek i Michałek — wymieniła szybko imiona, przykładając palec do czoła. — Przypilnują Marysię.

— Przypilnują? W jakim sensie? Babcia to nie Tata, który wyjmuje drzwi z zawiasów i pędzi nas w każdy pierwszy piątek miesiąca do spowiedzi. Tadek ma Marysię w nosie, wystarczą mu własne problemy.

Pamiętałam, kiedy dwa lata wcześniej Marianna rozrysowywała sobie na żółtych karteczkach nasze drzewo rodzinne. 

—  Matko, ile was tu jest. We wsi to chyba setka o nazwisku Ceynowa! 

Pewnie się jej dwoiło i troiło w oczach, a przecież nie było nas tu wcale aż tak dużo. W tygodniu wszyscy rozjeżdżali się do szkoły, do pracy, snuli się po gospodarstwie i nie było takiego zagęszczenia ludzi na metr kwadrat. Faktycznie, w niedzielę na mszy zajmowaliśmy trzy ławki, a potem potrafiliśmy się zebrać w jadalni przy stole i musiałam wyciągać największy serwis kawowy z kredensu. A potem pozmywać, oczywiście.

Tadek z Eweliną, Kacprem i Michałem, Adaś z Marianną, Kasia (ja), Marysia, Justynka, Mama, Tata, Babcia Agata, Dziadek Wiesiek, Babcia Ola i Dziadek Zdzisiek.

Marianna zwinęła swoje czarne włosy w niedbały supełek na czubku głowy i głośno westchnęła, widząc moją rozczapierzoną na wszystkie strony szopę falowanych kudłów. Stanęła za mną, zaczęła mnie czesać szczotką, a potem zaciągnęła do łazienki i wyciągnęła prostownicę.

— Masz takie same włosy jak Adaś. Jesteście do siebie bardzo podobni, więc powiem ci to, co jemu zawsze mówię, kiedy jest smutny albo zmartwiony — mówiła spokojnie, rozczesując pasma włosów. — Zobaczysz, już niedługo wszystko się zmieni. Będzie tak, jak chcesz. Zaczniesz spełniać swoje marzenia. Musisz tylko chwilę poczekać, na odpowiedni moment.

— A jeśli on nigdy nie nadejdzie? Ten odpowiedni moment? — Czułam między palcami takie same iskierki jak wcześniej we włosach. Błękitne ogniki przeskakiwały, kiedy pocierałam opuszkami wskazujących palców o kciuki.

— Wiesz, że on odpowiada zawsze to samo?

— To coś więcej. Nie czujesz czasami ochoty pobyć sama? Każdą wolną chwilę spędzasz z Adasiem, ale może wolelibyście zamieszkać sami?

— Pewnie trochę bym chciała — odpowiedziała, bawiąc się szczotką. — Ale stosuję się do zasad i jakoś jeszcze wytrzymam te kilka miesięcy do ślubu. Nie rozumiem, o co ci chodzi? Jesteś samotna?

— Wprost przeciwnie, kochana. Nie przejmuję się ani brakiem chłopaka, ani brakiem przyjaciół. Ja po prostu nie mogę tu dłużej funkcjonować. W tej komunie. Marzę, aby zdać maturę i wynieść się stąd. Ale to dopiero za rok.

— On też chce się stąd wynieść jak najprędzej. Kupił już nawet kawalerkę w Kościerzynie. 

Dziewczyna znowu ze świstem wypuściła powietrze, mając pewnie milion argumentów, które przegadała z moim bratem. Prawdopodobnie do niego też nie trafiły. 

O dwudziestej zakończyła fryzjerskie wyzwanie. Moja szopa lekko się puszyła, ale wyglądałam ładnie. Trochę inaczej niż zwykle.

— A może zrobię ci kiedyś keratynowe prostowanie. Wyglądałabyś jak elfia dama. Jak Galadriela — rozmarzyła się.

— Poczekaj Marianna, dokończę myśl. — Potarłam palcem o podbródek i syknęłam rażona delikatnie prądem. — Jestem wdzięczna rodzicom za wyjazdy na ferie, za dodatkowy angielski, nie chodzę głodna ani brudna, ani goła, ale Marysia wyprasza mnie z pokoju, czyta moje książki, zagina brzegi i rozwala ubrania w szafie. Ogląda zdjęcia w telefonie, czyta mój pamiętnik. Nie mam tu żadnej prywatności. Nie mam nic swojego. Dzieciaki Tadka łamią mi kredki i przyklejają plastelinę do pościeli. Nie będę więcej wymieniać, bo sama wiesz. 

Dziewczyna przytakiwała bez przekonania.

— Ja wiem, że dorosłe życie jest ciężkie, ale ja nie boję się pracy ani obowiązków. Chcę, żeby coś było w końcu tylko moje i tylko dla mnie. Męczę się tutaj.

— Może być trudno, kochanie. — Przytuliła mnie znienacka i głaskała po głowie. — Szczęście jest fajne tylko wtedy, kiedy się nim dzielisz. Jeśli chcesz je mieć tylko dla siebie, prędzej czy później zacznie cię uwierać. Skoro musisz tego sama doświadczyć, ja będę cię wspierać. A teraz chodź, znajdziemy ci jakąś ładną bluzkę i spódniczkę, pojedziesz razem z nami na zabawę. 

— Koniecznie czerwoną bieliznę! — dodała po chwili.

— Nie mam czerwonej, tylko granatową, trudno. Będę miała pecha.

— Możliwe... W takim razie musisz mieć coś nowego. Tak mówiła Òmka Agata. Wiesz, jak to się nazywa?

— Obciach? — zasugerowałam.

— Miałam akurat na myśli szacunek i tradycję. — Marianna wyciągnęła z szafy foliową torebkę, a z niej czarną długą koszulkę z brokatowym napisem „Boldly go" i skórzane połyskujące legginsy. — Proszę, to dla ciebie, ja mam sukienkę. Nie chciałam jej ubierać, ale teraz nie mam już wyjścia. Adaś będzie zachwycony.

Pomalowałyśmy rzęsy czarną mascarą i usta jasnym błyszczykiem, obwiesiłyśmy się biżuterią i spryskałyśmy włosy lakierem z brokatem.

Kiedy wspomniany Adaś zobaczył Mariannę w srebrnej cekinowej kiecce "en vogue", ledwo zasłaniającej tyłek i czarnych szpilkach, złapał się za serce. Brat odziany w czarny garnitur i wełniany płaszcz wyglądał z nami niczym alfons z dwiema latarnicami. Czyli sylwestrowo. Wrzuciłyśmy buty na zmianę i sweterki do bagażnika. Po kwadransie byliśmy na miejscu.

Nasz lokalny, wiejski, wyczeszewski sylwester w remizie strażackiej był imprezką składkową, z tak zwanym koszyczkiem. W niedużej salce urządzono część gastronomiczną i kącik dyskusyjny, na zapleczu szatnię. Wozy strażackie wystawiono na podjazd przed budynkiem, aby zrobić miejsce do tańca. Na suficie zawisła dyskotekowa kula, a DJ rozkręcał właśnie party z najnowszymi hitami z list przebojów Radia Kaszebe. Po kilku głębszych nikt nie narzekał na to, co facet gra ani jak głośno trzeba wrzeszczeć, żeby pogadać. Kilkanaście osób tańczyło w parach, reszta tak jak pozwalało im poczucie rytmu. Nikt nie miał kija w tyłku, oczywiście z wyjątkiem mnie. Miałam szlaban na alkohol nie tylko dlatego, że byłam nieletnia. Starałam się dobrze bawić, a przynajmniej nikomu nie przeszkadzać. Widziałam same znajome twarze, kilka koleżanek z podstawówki z chłopakami. Jeden koleś ciągle mnie szturchał łokciem. 

Przez przypadek, sorki!

Napijece wë sã kawë? A mòże lepi harbatë? [Napijecie się kawy? A może lepiej herbaty?]— spytał troskliwie Adam, opiekujący się dwiema damami. Kawka i herbatka była ogólnodostępna, wódka lała się strumieniami.

Mieliśmy swojską sałatkę i tortille z szynką, a Gwizdałowa poczęstowała nas świeżym serniczkiem. Nikt nie myślał o takich trunkach jak wino, czy piwo, a szampan miał być dopiero o północy.

Jasnowłosy "szturchacz" raz nawet usiadł obok mnie, żeby odpocząć, ale uśmiechnął się tak ciepło, przyjaźnie, więc ugryzłam się w jęzor i tylko odwzajemniłam piękny uśmiech. Po chwili dosiedli się jego znajomi, coś im opowiadał i gestykulował na bogato.

Po chwili zdrętwiały mi palce i znowu pojawiły się te skrzące błękitne ogniki. Koleś poszedł tańczyć ze swoją laską, a ja starałam się uspokoić. Czułam przelewające fale gorąca, a po plecach przeszedł mi lodowaty dreszcz. Iskry sypały się ze mnie jak włos anielski z choinki. Wpasowałam się idealnie w dekoracje z lampek ledowych, którymi przystrojono wnętrze remizy.

Zanim wyszłam na powietrze, zdążyłam zobaczyć, jak ktoś klepnął Mariannę w rzëc [tyłek] i oberwał od Adama po zębach. A potem mówią, że Kaszubi to pijacy i tylko mordobicie im w głowie. Spiti jak skòrznia [bardzo pijany] chłop zatoczył się, ale nie krwawił, więc szybko udobruchali go kolejną kolejką. 

Drugą imprezę o podobnej, jak nie większej urodzie, tylko z kapelą i muzą na żywo, urządzał w sali gimnastycznej Wójt, po drugiej stronie ulicy. Wydawało mi się, że widzę tam naszego najstarszego brata Tadka z żoną i Marysię z Karolem. Może też zdecydowali się na zabawę last minute.

Schowałam się za winklem i wyciągnęłam papierosa. Palenie trochę pomagało na drętwienie, na te dziwne iskry, ale niestety zaczynałam kaszleć. Oparłam się o ścianę, opatuliłam kurtką i szalikiem. Przymknęłam oczy.

— Pięknie tu, prawda? — usłyszałam w ciemności męski głos.

Ktoś tu nie szanował mojej prywatności. Najwyraźniej blondas przyszedł rozprostować ręce i długie nogi albo mnie kolejny raz szturchnąć ... łokciem. Głupio zabrzmiało, ale uśmiechnęłam się sama do siebie.

— Tak, ale myślałam, że jestem sama. Czemu się skradasz?

— Nie skradam się. Nie chciałem cię przestraszyć — powiedział. — W środku jest bardzo głośno. Mam trochę dosyć, a nie ma nawet jedenastej.

Zdecydowałam się poczęstować go fajką, ale odmówił.

— Miastowy, co? Bez urazy.

— Niby nie, mieszkałem z rodzicami za miastem, ale teraz studiuję, więc można tak powiedzieć.

— Aha, jo — wydusiłam z siebie. 

Chwalipięta i mistrzyni elokwencji. 

Pomiędzy palcami miałam coraz więcej błękitnych iskierek, zgasiłam więc papierosa i wyrzuciłam do śmietnika. Nie chciałam mu dmuchać dymem, no i te iskry było widać gołym okiem. Istniała możliwość samozapłonu.

— Bardzo tu ładnie — usiłował zagadać. — Taka czarna noc, pełno gwiazd. — Oparł się o ścianę obok mnie i gapił w niebo. 

Wariat jakiś chyba, ale spoko, chyba nawet nie miał mocno w czubie. Nie waliło od niego alkoholem, ale może nie pił, tylko coś brał. Przytupywałam szpileczką w takt ulubionej piosenki, którą grali w środku, a on zaczął nucić pod nosem słowa.

— Zatańcz ze mną i tak stoimy tu sami, a ty chyba lubisz tę piosenkę.

Bez chwili namysłu, co się u mnie rzadko zdarza, przytaknęłam, a ten kawalér [chłopak] siup i od razu włożył mi ręce pod kurtkę, obejmując ciasno w pasie. Zachichotałam jak głupia i od razu założyłam mu ręce na szyję. 

Co za żenada — upomniałam się w myślach.

— Team Star Trek? — spytał, rzucając okiem na koszulkę. 

Lubił kultowe seriale albo oceniał moje cycki. Nie, chyba jednak seriale.

— Pożyczyłam ciuchy. To jakiś napis, ze Star Trek?

— Tak. "Boldly go, where no man has gone before" to z czołówki. Bardzo znana kwestia — wyjaśnił.

— Aha. Fajnie! 

Znowu zapunktowałam prawdziwą sztuką krasomówczą. Znałam całą czołówkę Gwiezdnych Wojen, choć nie byłam fanką, ale startreków nie oglądałam wcale.

Ręce chłopaka trzymały się przyklejone w jednym miejscu, nie smyrał mnie po plecach, jak robili to koledzy na dyskotekach. Nie usiłował mnie złapać za pupę, nie dyszał mi na szyję, ani się nie uwieszał, nie usiłował kręcić mną jak kierownicą w ciężarówce. Nawet spoko. Kiedy piosenka się skończyła, chciałam się odsunąć, ale chłopak przytulił mnie mocniej, a potem dopiero puścił i cicho westchnął.

— Chodź do środka. Zmarźnięta jesteś.

Czedë je zëma, tedë je zëmno. [Jak jest zima, to musi być zimno]. — Zaszczękałam zębami.

Dołączyłam do Marianny i Adama kręcących tyłkami do "macareny" czy innej "lambady", zerkając czasami w stronę dryblasa. 

W drzwiach dorwała go wysoka dziewczyna i zaciągnęła na bok. Najpierw tańczyli przytuleni, potem laska się rozpłakała, dała mu w pysk, ona wyszła do toalety i gdy wróciła, jego już nie było. 

Na moich oczach rozgrywały się ludzkie dramaty.

— Ej, młoda — podeszła do mnie naburmuszona i z wyrzutem chwyciła za nadgarstek. — Co mu powiedziałaś, szmato?! — spytała i od razu cofnęła rękę, sycząc z bólu. — Ałaaa!!! Kopiesz prądem!

— No, hej — rzuciłam przyjaźnie, choć nie lubiłam pejoratywnych określeń. — Komu co powiedziałam?

— Markowi!? Gdzie on jest?

— Nie wiem? — wzruszyłam ramionami. — Twój facet nazywa się Marek? Musisz go w takim razie lepiej pilnować.

— Co mu powiedziałaś, pytam, bo właśnie ze mną zerwał!!?

Wyglądałam jak ktoś, kto kompletnie nie ogarnia, więc za chwilę się odczepiła. Nie bez znaczenia było również wymowne spojrzenie Marianny i otulające mnie troskliwie ramię Adasia.

Przyjezdny blondas faktycznie wyszedł, coś długo nie wracał. Sam, w obcym miejscu, mogło mu się przecież coś stać. Ubrałam się więc i wyszłam tak, żeby nikt nie zauważył. Też mądrze z mojej strony, nie powiem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro