0.2. Punkt wyjścia [Kaszubska Czarownica]

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Przed remizą w papierosowym dymie stały grupki dyskusyjne, na parkingu nie było żywej duszy. Minęłam nieduży zagajnik i kępę większych krzaków, po czym skierowałam się na znajomą ścieżkę. Coś mnie ciągnęło w stronę jeziora. Ogromny srebrny księżyc nad spokojną taflą wody, gęstniejąca mgła i cisza, która aż dzwoniła w uszach. Może tędy poszedł w poszukiwaniu spokoju?

Z daleka dostrzegłam męską sylwetkę, chociaż to mógł być ktoś inny. Siedział na pomoście z odchyloną głową i patrzył w górę. Jasne włosy były prawie białe, a szczupła twarz chyba spokojna. Usłyszał moje kroki i skrzypienie desek pod podeszwami butów.

— Teraz to ty się skradasz!

Usiadłam obok niego na pomoście i objęłam ramionami kolana.

Piãkno noc. Ksãżëc w pôlni. [Piękna noc. Księżyc w pełni] — powiedziałam, przymykając na chwilę oczy. Znowu poczułam na plecach dreszcz, ale udało mi się go opanować, wydychając powoli powietrze z płuc. — Ktoś o ciebie pytał, nie powinieneś wracać?

— Nie chcę.

Siedzieliśmy i patrzyliśmy w jednym kierunku.

Niebò sã zacygô. [Chmurzy się]

Powoli lśniący księżyc i gwiazdy zasnuły chmury, a nocna czerń zamigotała szarością i nabrała różowo fioletowych rumieńców. Trawę pokrył szron, a z ust i rozgrzanych sylwestrowym imprezowaniem ciał wydobywała się para. Docierały do nas dźwięki potańcówki, echo niosło dalej po wodzie sylwestrowe "umc-umc".

— Jakie masz marzenie? — spytał w końcu, odwracając się w moją stronę.

— Chciałabym się stąd wyrwać i nigdy nie wracać. A ty?

— Żeby codziennie było tak magicznie, jak teraz i żeby spadł śnieg.

— Śnieg? Po co śnieg?! — zarechotałam. — Chyba rzadko bywasz zimą na wsi, co?

Wiedziałam, że różowe chmury zapowiadały długie i obfite opady tego białego g*wna. Trzeba będzie codziennie szuflować podjazd przed domem, brodzić po kolana w zaspach, modlić się całą drogę do szkoły, żeby auto nie wylądowało w rowie.

— Magicznie. Romantyk z ciebie — dodałam po chwili.

— Co ty, zimą jest fajnie — tłumaczył chłopak, nie odrywając ode mnie iskrzących z radości oczu. — Można iść na lodowisko, ulepić bałwana, pojeździć na sankach?!

— O czym ty gadasz, chłopcze z miasta. Ile ty masz lat, że chcesz jeździć na sankach, dziesięć?

— Nie, co ty. Mam dwadzieścia, ale jestem taki — rozmarzył się, patrząc w niebo. — Jestem taki „niedozimiony" albo „niewybawiony".

— Samotny? — wyrwało mi się.

— Może trochę, bo jestem jedynakiem, a trochę nie, bo mieszkam w akademiku.

— Zazdroszczę, bo nas jest piątka, zawsze pełna chata. Kiedy padô sniég jedzemë na kùling, jidzemë jezdzëc na sónkach, kùglómë [Kiedy pada śnieg jedziemy na kulig, idziemy jeździć na sanlach, lepimy bałwana]. Dlatego mamy taką wielką kotłownię, suszymy w niej wszystkie zimowe ubrania i buty przemoczone od śniegu. Mówię ci, tam jest jak w labiryncie.

Pokazywałam, rozkładając ręce i zataczając nimi koła, jaka jest wielka ta nasza kotłownia. Jak całe piekło.

— Dlaczego przyszedłeś tu sam? Marku? — spytałam, ale milczał. — Twoja dziewczyna o ciebie pytała. Przepraszam, jeśli to moja wina.

— Była dziewczyna. 

— Wcale nie mam zamiaru wam pomagać. — Spojrzałam na niego spod oka.

— Świeciłem sobie po drodze komórką, ale wyładowała mi się. To głupio zabrzmi, ale mam kurzą ślepotę, kiepsko widzę po ciemku. Gdyby nie ty, siedziałbym tu do rana.

 — Może masz słaby wzrok, ale ja za to mam koszmarną pamięć.

Dwie ofermy na jednym pomoście.

— Ona cię tu przysłała? — Zmienił temat.

— Nie — odpowiedziałam zgodnie z prawdą. — Miałam wrażenie, że ktoś zabłądził i potrzebuje pomocy, ale to nie ty, bo nie wyglądasz na zagubionego — zażartowałam.

Odwrócił głowę i patrzył przed siebie.

— Widziałam waszą kłótnię, a potem odszedłeś, długo nie wracałeś, więc poszłam cię poszukać. Jedyna ścieżka prowadzi właśnie nad jezioro. Bałam się, że jesteś amatorem nocnego morsowania.

— Ponoć rok temu wyciągali stąd topielca? — zauważył, mrugając do mnie okiem.

Jo, topielëce [tak, topielicę]To moje ulubione miejsce. Kiedyś się zasiedziałam, zaczęło padać, a jak wstałam, uderzył we mnie piorun i wpadłam do wody. Na szczęście ktoś to widział i w porę mnie wyciągnęli. Zanim umarłam.

— Ja nie zabłądziłem! Miałem zamiar wracać — żachnął się chłopak. — A tak na marginesie, właśnie z nią zerwałem. Jakoś to przeżyję.

— Ach, oczywiście — przytaknęłam. — Skoro nie zabłądziłeś, to przynajmniej mnie odprowadź. W lesie potrafią czaić się wilki — pokazałam palcem kilka sosen i świerków. — Na pewno są głodne, bo nikt ich nie dokarmia. Szkoda by było, żeby cię zjadły. Chodź — podałam mu rękę, a on mnie chwycił i podniósł się z wysiłkiem.

Deski pomostu znowu zaskrzypiały złowieszczo.

— Chyba mi nogi zdrętwiały — roześmiał się. — Pośladki w sumie też — rozmasowywał sobie niższe partie kręgosłupa. — My w mieście dokarmiamy wilki. Raz na jakiś czas rzucamy im na pożarcie jakieś pyskate nastolatki — roześmiał się z własnego dowcipu.

Upewniłam się, że jesteśmy już na udeptanej ścieżce, kawałek od jeziora i pokazałam mu w ciemności, między drzewami dwa jasne punkciki, a potem kolejne.

— Wychodzą czasami na łąkę, ale rzadko. Nie boją się mnie. Do listopada sąsiad wypasa tu krowy, a potem im smutno, chyba nudzą się w nocy. Tam jest całe stado — poruszałam wymownie brwiami.

Jak tu nagle nie huknęło, nie wybuchło i nie zaświszczało. Z piskiem zmieszanym z wrzaskiem podskoczyłam, złapałam Marka za ramię i schowałam twarz gdzieś pomiędzy jego ręką a szalikiem, tupiąc nogami o ziemię i zakrywając dłońmi uszy. 

Maricznë bùksë! — zaklęłam.

— Nie boisz się wilków, a przestraszyłaś się sztucznych ogni? — ale objął mnie i czekał, aż przestanę się trząść.

— Nie byłam na to gotowa, a na wilki byłam, zawsze tu siedzą. Chcesz zobaczyć je z bliska?

— Dziwna z ciebie dziewczyna — wzruszył ramionami, po czym szybkim krokiem oddaliliśmy się w stronę cywilizacji.

W ciemności chłopak potykał się o własne nogi, choć nie było czuć do niego alkoholu. Dziwne jak na uczestnika wiejskiego sylwestra w remizie. O mały włos, a przewróciłby się o wystający pniak. Schwyciłam go pod ramię, udając, że tak właśnie będzie mi wygodniej i cieplej, jakoś we dwoje dotarliśmy z powrotem.

Od razu skierowaliśmy się na centralny plac, zwanym dumnie Rynkiem. O dziwo zdążyliśmy przed północą. Chłopak podszedł do swojej paczki, a ja dołączyłam do Marianny i Adama.

Wiwatując z okazji rozpoczynającego się Nowego Roku, nasze spojrzenia spotkały się kilka razy.

Chłopak nastawił kołnierz, zgarbił się i skulił w swoim długaśnym czarnym płaszczu i podszedł. Chowając twarz w ciemnym szaliku, spojrzał spod opadającej na oczy, długiej blond grzywki.

— Fajnie było cię poznać, ale nie powiedziałaś, jak masz na imię.

— Bo nie spytałeś — uśmiechnęłam się zagadkowo.

— Nie spytałem, fakt — przegarnął włosy. — To jak się nazywasz?

— Katarzyna Ceynowa. Albo po prostu Kasia.

— Fajnie, tak swojsko i normalnie. Nie poprosiłaś mnie o numer, a może byś chciała?

— Może bym chciała. — Spojrzałam na czubki swoich ubłoconych kozaków, porównując je z lśniącą czernią jego skórzanych butów. — A może ty byś chciał mój? — przekomarzałam się, patrząc dla odmiany na jego usta. Lekko drżały mu kąciki, jakby nie mogły się zdecydować, w którą stronę się wygiąć. Uśmiechnąć się, czy może zasmucić?

Wydawał mi się jakiś taki blady, rachityczny, jak szczypiorek, który usiłowałam wyhodować w kuchni na parapecie. Sprawiał raczej sympatyczne wrażenie, trochę mizernej fajtłapy, ale nie na tyle, żeby mi go było żal. Miał szerokie ramiona i miły uśmiech. Poprawiłam mu szalik, bo zawinął się za zbyt duże, szpiczaste ucho. Biedny pewnie miał przez te uszy przesrane w podstawówce. Dzieci bywają okrutne, ze mnie śmiały się non stop, a nic mi nie brakowało.

Stanęłam lekko na palcach, bo chłopak był ode mnie sporo wyższy, założyłam mu ręce na szyję i pocałowałam delikatnie w policzek.

Wszëtczégò nôlepszégò, szczëslëwégò Nowego Rokù! [Wszystkiego najlepszego, szczęśliwego Nowego Roku!] Marku — powiedziałam. — Nie bój się. Chciałabym twój numer. Oczywiście, że bym chciała — powiedziałam do niego cicho i opuściłam ramiona, wkładając ponownie zmarznięte dłonie do kieszeni.

— Puściłbym ci sygnał, ale w moim telefonie wysiadła bateria.

— A ja swojego ci nie dam, bo po prostu nie pamiętam, zostawiłam telefon u brata w aucie. — Przygryzając z zażenowania wargę, wbiłam znowu wzrok w ziemię. — Twojego numeru i tak nie zapamiętam i nie mam nawet długopisu, żeby go zapisać.

— Zobaczysz, tak ci wytłumaczę, że zapamiętasz. Najpierw jest 753 tak jak data powstania Rzymu. Na siedmiu wzgórzach piętrzył się Rzym. Siedem pięć trzy. A potem 187, to mój wzrost, więc łatwo zapamiętać. Na końcu jest 224. Tak jak dwa plus dwa równa się cztery. Razem jest 753-187-224. To proste, prawda?

— Tak proste: 753-187-224. Założę się, że zapomnę, zanim wrócę do domu. Mogłeś wydrapać swój numer na pomoście.

— To spotkamy się tutaj za tydzień w sobotę o szesnastej. Tyle chyba zapamiętasz?

— Tak, zapamiętam. Postaram się, ale nie obiecuję.

— No cóż, to będę musiał uwierzyć ci na słowo. Jeśli nie przyjdziesz za tydzień, to w następny, albo w kolejny i tak do skutku, będę próbował cię znaleźć.

— W życiu ci się nie uda.

— Sądziłem, że to będzie prostsze — Marek podrapał się po nosie. — Jak brat się nazywa?

— Adam Ceynowa.

— A szwagierka?

— Oni jeszcze nie są małżeństwem. Marianna Kot pracuje tu przy rynku w Aptece. W razie czego masz już jakiś punkt zaczepienia.

Zerknęłam w kierunku całujących się narzeczonych, a Marianna pokazała mi kciuk skierowany w górę.

Staliśmy przez chwilę z Markiem blisko siebie, podziwiając światła laserów. W tym roku Wójt zakazał sztucznych ogni, ale i tak nie miał poważania wśród upartego kaszubskiego narodu. Na choinkach i drzewach wzdłuż ulicy rozwieszone były światełka i kolorowe lampki, ktoś zaczął grać na gitarze "New Year's Day" U2 i wydzierał się okrutnie "I will be with you again". Wtedy pojawiły się w powietrzu nieśmiało pierwsze białe płatki, rozpływały się na naszych twarzach i nagle zaczął sypać śnieg.

— Twoje życzenie się spełniło — poklepałam go po ramieniu i wytarłam kciukiem z jego policzka kropelkę wody.

— O nie, nie poddam się tak łatwo, Kasiu. Poczekaj! Postaram się, żebyś znalazła mnie na Fcalebooku. Ktoś z mojej paczki zrobi nam zdjęcie, a ja je potem oznaczę Marek Serafin i Kasia Ceynowa. Na pewno mnie znajdziesz.

— To powinno być proste — odpowiedziałam z uśmiechem, bo zaraz musiałam wracać do domu.

🧡

Niestety nic nie okazało się proste. Zdjęcie, które zrobił kolega wyszło niewyraźne, więc je przypadkowo wykasował. Marek mógł oznaczyć inne zdjęcie, ale na żadnym mnie nie było i nie pomyślał. A ja wysłałam zaproszenia do wszystkich czterdziestu Marków  Serafinów, których znalazłam na FB, ale żaden nie odpisał. Marek natomiast zobaczył z setkę Kaś, Kasiek i Katarzyn o nazwisku Ceynowa i się załamał.

Przeglądałam galerie rodziny i znajomych, na żadnym zdjęciu z imprezy też go nie było, jakby normalnie zapadł się pod ziemię. 

Po co komu te telefony. Jak coś jest człowiekowi potrzebne, to i tak nie można nic znaleźć. Usiłowałam sobie przypomnieć numer do Marka, a nawet dzwoniłam, ale ciągle słyszałam „Przepraszam, pomyłka".

Śnieg sypał i sypał, do następnej soboty nawaliło tak, że autobusy i PKS'y przestały kursować. Czekałam godzinę w zamieci śnieżnej, na środku placu, a potem dreptałam w kółko, trochę zła, aż w końcu schowałam się u Marianny w Aptece. Marek wściekły stał w pokoju, w akademiku, składał kserówki w samolociki i puszczał je przez okno, złorzecząc na czym świat stoi. W następną sobotę pożyczył od kumpla samochód i on z kolei czekał na rynku w Wyczeszewie. Ja siedziałam z płaczem u chorej babci w szpitalu, ocierając łzy mankietem.

🧡

— Marianna, kojarzysz chłopaka, z którym rozmawiałam w Sylwestra? Taki wysoki, szczuplutki, blondyn? — pytałam. — Może ktoś go zna?

— Taki w czarnym płaszczu? To nie znam — mówiła spokojnie. — Ale słyszałam, że do Elwartów czasem przyjeżdża bratanek, może to on. Wpadł ci w oko?

— Nie. Muszę mu oddać kasę — mówiłam i mrugałam okiem. — Pożyczyłam od niego dwie stówy.

🧡

W trzecią z rzędu sobotę Marek przyjechał do wujostwa na wieś. Apteka była zamknięta, ale w piekarni obok dowiedział się, że u Ceynowów wszyscy chorzy na grypę. Nie chciał się narzucać, tym bardziej że i tak nie wiedział, gdzie mieszkamy. Zostawił namiary i poprosił sprzedawczynię o przekazanie ich pani Mariannie. 

Szwagierka przez kolejne dwa tygodnie chorowała, więc pani Gosia przy okazji podała karteczkę Adamowi. Ten schował świstek do kieszeni, ale kiedy zobaczył odręcznie napisaną enigmatyczną notatkę z numerem telefonu i podpisem, wrzucił ją wściekły za siedzenie w swoim starym BMW. Zazdrośnik.

🧡

W końcu jakaś koleżanka córki Andrzeja Elwarta powiedziała, że owszem zna ex-dziewczynę Marka, który studiuje ... uwaga stomatologię na Uniwersytecie Medycznym w Gdańsku. 

Byłam zwinna jak detektyw Rutkowski. Pojechałyśmy do miasta z moją przyjaciółką Agą, poszłyśmy na lody, do kina i do galerii, ale nie dałam rady odnaleźć Marka w akademikach przy ulicy Dębinki. W portierni siedziała akurat na zastępstwie jakaś nieogarnięta flądra, która nie miała o niczym pojęcia.

— No trudno, co ma być, to będzie — wzruszyłam ramionami. — Nie ma co się łudzić. Los nie chce, żebym go znalazła, to nie.

To właśnie klątwa czerwonych gaci. Nie miałam na sylwestra bielizny w odpowiednim kolorze i pech gotowy. Czarodziejskie BHP, trzeba przestrzegać zasad, ale skąd mogłam to wiedzieć.

🧡

Na początku lutego Marek przypomniał sobie, co podsłuchał na zabawie... przecież miałam być na koloniach w Krynicy Morskiej. Zbiegało się to akurat z jego feriami, więc postanowił zaryzykować i wynajął z przyjaciółmi mieszkanie. Było idealne do imprezowania. 

Teoretycznie, odnalezienie jednej Kasi wśród tłumu turystów było trudne, ale może nie tak całkiem niemożliwe? Niestety. Kiedy ja spacerowałam brzegiem morza, on przewracał się jeszcze w łóżku, a kiedy szłam spać, on wyruszał na nocne szaleństwa po knajpkach. Może raz krążyliśmy koło tego samego spożywczaka.

🧡

W końcu Marek trafił w internecie na Adama Ceynowę lekarza weterynarii i zdecydował się do niego napisać email. Gdyby nie to, że Marianna grzebała Adamowi w komórce, jak każda podejrzliwa narzeczona, nigdy by nie odkryła wiadomości od Marka. 

Natychmiast mi wszystko przekazała.

Przypomniał jej się stary film „Desperately seeking Susan" z Madonną. 

— No szlag, to było 753-187-224. Co ja się namęczyłam z tym numerem — cieszyłam się.

To był ten dzień, kiedy Markowi przypadkowy koleś zapier*olił telefon w tramwaju.

Wściekły rzucał podręcznikami o ścianę za łóżkiem, łącząc je w duety z wymyślnymi przekleństwami.

— Co się tak ciskasz, durniu! Zakochałeś się? — pytał go współlokator.

— Nie, chyba nie. Nie po jednym przypadkowym spotkaniu.

— To dlaczego jej tak uparcie szukasz?

— Bo chcę się spotkać z nią drugi raz i trzeci i czwarty, iść z nią do łóżka i nigdy więcej nie wypuścić jej z rąk — rzucił Marek jednym tchem.

— A... czyli tak. Czyli się zakochałeś — skwitował kolega i pokiwał ze zrozumieniem głową.

🧡

Nie rozstawałam się z telefonem, na każdy dźwięk dzwonka podskakiwałam. Moja paranoja sięgała granic naszej galaktyki. 

W drugą sobotę marca, kiedy stopniał śnieg, a ziemia trochę przeschła i kalosze nie grzęzły już w błocie, wybrałam się nad jezioro. Weszłam na pomost z zaciśniętymi pięściami. Wyciągnęłam scyzoryk z kieszeni żółtego sztormiaka i uklękłam. Przesuwając dłonią po starych deskach, czułam pod palcami ich historię. Dni i upływające godziny pomiędzy chlupaniem wody obijającej się pomiędzy słupami pomostu. Błękitne iskierki na drętwiejących palcach coraz częściej mi dokuczały. Zaczęłam wydrapywać swoje imię, a obok numer telefonu. Trudno, najwyżej będzie do mnie dzwoniło pół wsi. Na szesnastą wybierałam się sterczeć jak ten łoś na środku placu. Do skutku.

– Znając nasze szczęście, to po południu wymienią kilka desek, albo pomost spłonie od uderzenia pioruna – usłyszałam za plecami.

— O, cześć... — odwróciłam się trochę niepewnie. — Marek! Próbowałam cię znaleźć, naprawdę.

— Wszystko przez ten śnieg! A mówią, uważaj, czego sobie życzysz... — odetchnął z ulgą.

Widziałam znowu te drżące kąciki ust i wielkie spokojne oczy. W dzień wyglądał trochę inaczej niż oświetlony tylko blaskiem księżyca. W trekkingowej kurtce, sportowych spodniach, rękawiczkach i czapce z daszkiem trudno było w nim rozpoznać tę samą osobę.

Nie wystawiałam nosa spod szalika, bo mogło się okazać, że on też zupełnie inaczej mnie zapamiętał.

— Szukałem... widzisz z jakim skutkiem. Przed chwilą byłem w Aptece i u was w domu. Pani Marianna powiedziała, że cię tu znajdę. Mam też twój numer, bo mi podała, gdybym jednak cię nie spotkał.

Deski pomostu niebezpiecznie trzeszczały.

— Chciałem ci tylko powiedzieć, że zaraz cię obejmę, a potem będę miał ogromny problem, żeby cię puścić.

— Chodźmy więc na ławkę. Pójdziemy do kawiarni albo do mnie do domu, na obiad. Zostaniesz? — zaproponowałam.

— Zostanę — zdecydował.

Trzymał mnie za rękę przez całe popołudnie i wieczór, możliwe, że bał się mnie puścić. Oderwał się tylko w kuchni, kiedy pomagał z naczyniami. Wyrzuciłam Marysię z pokoju i zamknęłam drzwi. Opowiadaliśmy o naszych nieudolnych próbach, a czas płynął dwa razy szybciej.

Siedzieliśmy na łóżku, na mojej patchworkowej narzucie i patrzyliśmy sobie w oczy. Coś ewidentnie wisiało w powietrzu. W końcu na podwórku zrobiło się ciemno, rodzice nerwowo krążyli po korytarzu. Słyszałam, jak szurali kapciami po parkiecie.

— Kasia, a jak powiedzieć po waszemu "lubię Cię"? — spytał podchwytliwie, myśląc, że nie załapię żartu.

Jô cë lubiã, Marku — powiedziałam.

Jô też cë lubiã, bardzo Kasiu — wyszeptał.

Potem oczywiście ktoś odwiózł go do Elwartów. Wrócił do akademika i do nauki. Pisaliśmy do siebie SMS'y i e-maile, rozmawialiśmy przez komunikator. Spotkaliśmy się na Jastrë [Wielkanoc] i w długi weekend majowy, a potem okazało się, że załatwił sobie pracę na lato w Krynicy Morskiej, jako opiekun kolonii. 

Niewiele szczęścia, a dużo rozsądku i opanowania potrzebowałam, żeby rodzice pozwolili mi właśnie tam pojechać na letni obóz językowy. Była jeszcze Sobótka, ale o tym kiedy indziej.

Do ùzdrzeniô! [Do zobaczenia!]

Poniższe wizualizacje (stworzone przy użyciu programu Canva i ImagineAI) mają przybliżyć czytelnikom moją autorską wizję, ale nie śmiem nawet sugerować, abyście sobie ich w ten sposób wyobrażali ! Lubię grafiki i książki z obrazkami, więc nie odbierajcie mi tej przyjemności. W mojej głowie wyglądają właśnie tak.

Od lewej: Marek, Kasia i Adam



Teraz szykujcie się na podróż w przyszłość, spadające kartki z kalendarza... widzimy się jedenaście lat później.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro