2.2. [oneshot] Paląca potrzeba [Kaszubska Czarownica]

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zanim znalazłam MC Donalds' w Rzeszowie, miałam już w siatce drożdżówkę i kawę. Mój mocno uszczuplony budżet wołał o pomstę do nieba, a po ośmiu godzinach w pociągu głowa mi pękała. Wprawdzie zarys planu zdobycia wszystkich fantów dla Daniela miałam już gotowy, ale wymagał jeszcze dopracowania, najlepiej w ciepłym i cichym pokoju z wanną gorącej wody.

W drodze do hotelu zahaczyłam o pasmanterię, o wdzięcznej nazwie „Pętelka", już miałam pytać o ceny niestety za szybą widniał napis „płatność tylko gotówką". Przycupnęłam na chwilę z pustym już kubkiem na pierwszej napotkanej ławce, na jakimś skwerku, a wilk z Arturem wywijali hołubce w pogoni za przekąską.

Pierwszego piątaka dostałam przez przypadek od uśmiechniętego szczerbatego dzieciaka. Musiałam wyglądać jak bezdomna z pustym kubkiem w ręku, a byłam po prostu zmęczona.

— To na chjupki dla pieska. Cy mogę pogłaskać? — wyseplenił, a jego matka spojrzała na mnie błagalnie.

— Bóg zapłać! A ręce czyste? — spytałam.

Chłopczyk spojrzał na rodzicielkę. — Czyste! — powiedział w końcu i zdjął rękawiczki. Małe łapki delikatnie głaskały wilczy kark.

— Kotek? — spytał maluch podejrzliwie, zerkając na Artura.

— Kotek — potwierdziłam.

— Gjuby — stwierdził i najwyraźniej chciał prowadzić rozmowę w nieskończoność, ale matka pociągnęła go delikatnie za kaptur.

Wkrótce zebrało się kilka osób, by podziwiać zdolności akrobatyczne mojej trupy, a mi wpadło jeszcze parę złotych do kubka. Może to był znak, żeby spróbować jeszcze raz, zamiast szukać bankomatu.

— Przepraszam, to znowu ja. Ile metrów tej liliowej wstążki będzie za dwie dychy? — spytałam sprzedawczyni w „Pętelce", pokazując cztery pięciozłotówki na dowód, że tym razem mam już czym zapłacić. — A czy jest może biała?

— Nie ma. To już końcówka. Sprzedam Pani te ostatnie dwa metry — powiedziała i wyjęła drewniany przymiar bławatny, odmierzając równiutko dwa razy pasek jedwabnej tkaniny. — Chyba drogi prezent pani pakuje w taką wstążkę. Zwykłej tasiemki byłyby cały motek.

— Jo, dla kogoś bardzo ważnego, kochóniutka. [kochaniutka]

Z hotelem był problem. „Proszę Pani, nie mamy Pani rezerwacji. A co to za zwierzęta? Ja nic nie ustalałam. Jutro Andrzejki, nie mamy miejsc. I co nam pani zrobi?". Pokazywałam screeny z Bookingu, ale laska w recepcji miała serce skute lodem.

Szczęście w nieszczęściu znalazłam nocleg w pensjonacie u znajomej czarownicy, ale za przysługę. Ta, gdy tylko zobaczyła aż dwóch pomagierów, poprosiła o uporządkowanie ogródka. Artur miał słabe serce, więc tylko we dwoje, z Danielem złapaliśmy za szpadle, grabie, taczkę i piłę. Przed północą ledwie doczołgaliśmy się do pokoju, zaorani.

Pokoik był mały, tak że moja kawalerka wydawała się przy niej pałacem, a w mikroskopijnej łazience mieściła się jedna osoba.

Daniel usiłował prześlizgnąć się pod prysznic, kiedy schylona nad umywalką myłam zęby.

Zawsze pamiętał ostatnie pytanie, które mu zadałam, zanim przemienił się w wilka. Często odpowiadał na nie po kilku godzinach, kiedy ja już zapomniałam o temacie. Tym razem było podobnie.

— Pytałem Filipa o waszą wiarę, ponoć Kaszubi są tak religijni, że nawet czarownice mówią „Bóg zapłać". Więc to prawda...

— Śpiewamy też pieśni maryjne i klepiemy „Ojcze nasz" codziennie przed snem. Nie zapominamy o „proszę, dziękuję i przepraszam". To element lokalnego folkloru i kultury osobistej.

— Mówicie też „kusznij mie w rzeć".... — powiedział i klepnął mnie po tyłku. — Pytałem Filipa, czy często mieszkacie razem przed ślubem, bo u nas jest taka tradycja...

— Nie, w katolickich konserwatywnych rodzinach to niedopuszczalne — przerwałam mu. — Dlatego nikt na osiedlu cię nie widział, od razu pojawiłaby się święta inkwizycja sąsiedzka, ale czarownice są wyklęte przez kościół. Już miałam przyjemność tego doświadczyć.

— A co sądzisz o związkach pozasakramentalnych...

— Poza co? Aha, jednopłciowych? Nie przeszkadzają mi, skoro dwoje ludzi się kocha...

— Nie takie pytanie zadałem — powiedział wilkołak i stał za mną, wpatrując się badawczo w nasze odbicie.

— Wilkołaku, jestem czarownicą, odpowiadam na takie pytania, na jakie chcę. Nadal trzymasz ręce na moich pośladkach.

— I nie zamierzam ich stamtąd zabierać.

— Jô jem baro z tegò rada [Bardzo się z tego cieszę]. Trzymaj je tam nadal, ale nie rozumiem, do czego dążysz?

— Mam na myśli czarownice, wilkołaki i wampiry. Wiem, że mogą żyć obok siebie, koegzystować, ale czy stworzą udany związek? — zapytał, jakby szukał dla nas usprawiedliwienia, wbijając zapewne dla żartu, zęby w moją szyję.

W domu od dawna nie chroniłam się żadnym urokiem ani czarem, więc pocałunki i ukąszenia Daniela odczuwałam jak każda kobieta. Pamiętam, jak za pierwszym razem sparaliżowało mi całą prawą stronę ciała, gdy przebijał się przez słabiutkie zaklęcie ochronne, rażące prądem. Zadawał mi jeszcze inne pytania, ale na każde odpowiadałam „jo" to znaczy tak.

Doskonale masował mi plecy i nie tylko. Wiedział, co to są francuskie pocałunki i umiał je zastosować w praktyce. Odwdzięczałam się, jak potrafiłam, żeby jemu też było ze mną przyjemnie. Być może miał problem z niedowładem jednego instrumentu, ale za to pozostałe zgrały się bardzo sprawnie z moimi, tworząc orkiestrę spójnych tonów, harmonię zmyślnych dźwięków. Jeśli nie orkiestrę, to na pewno zespół, albo chociaż kapelę.

Staraliśmy się zachowywać bardzo cicho, co przy skrzypiącym łóżku bywało uciążliwe.


Obudziły mnie promyki słońca tańczące na kremowej, ręcznie wydzierganej firance. Misterna robota.

— Dzysô je fejné wiodro [dzisiaj jest ładna pogoda] — zachwycałam się pogodą. Daniel siedział koło mnie na łóżku, przysunął sobie stolik i smarował świeży chleb pasztetem. W imbryczku parowała herbata. — Jaczi mómë czas? [która godzina] — spytałam, nie miałam pod ręką komórki.

— Gospodyni przyniosła śniadanie. Nie widziała mnie — powiedział z pełną buzią.

— Boże przeżegnôj! [smacznego] — powiedziałam i zakryłam twarz kołdrą. — To czarownica, my wszystko widzimy, tylko nie komentujemy.

— Danielu, czy wiesz, że od kiedy z nami jesteś, codziennie rano świeci słońce? To najcieplejszy listopad od kilkunastu lat — mędrkował Artur.

Zespół pałacowo – parkowy w Boguchwale był dwadzieścia minut autobusem od naszej stancji. Artur i Daniel uparli się, że nie puszczą mnie samej, a wiecie, jakie to wzbudza zainteresowanie, kiedy dziewczyna chodzi z wilkiem i kotem na smyczy po centrum. Zaraz jest na filmikach w sieci, zapętlona w takt modnych bitów. Ubrałam długą czarną spódnicę i ciepły wełniany sweter, na wierzch niezniszczalną ramoneskę, chustę i ciemne okulary.

— Ładnie wyglądasz — pochwalił mnie kocur. — Idziesz na randkę?

— Jida na wrëje [idę na randkę] — zażartowałam. — Lizus jesteś.

Wilkołak bez mrugnięcia okiem zgodził się zmienić w medalion, ale Artur odmówił, więc został na smyczy.

— Zwykły rojber z ciebie, a nie kot czarownicy. Zmienię cię na miejscu albo przywiążę do drzewa — obiecałam.

W autobusie spotkałam starego znajomego, namolnego konduktora. Musiał mnie zdybać już na przystanku, bo wsiadł za mną i usiadł obok na wolnym fotelu.

— Ej proszę pani, nie wolno do autobusu z kotem! — wrzeszczał kierowca.

— To kot? To nie kot, to pies przewodnik. Jestem niewidoma — skłamałam.

— Edek, ta panienka jest ze mną — powiedział mój stalker z pociągu. — Ale z panienki kłamczuszka — zarechotał cichutko.

— Panienka znowu sama jedzie? Zwiedzamy? Na tej trasie jest tylko zajezdnia autobusowa i ogródki działkowe. Chyba że interesujemy się zabytkami! Wspaniale, to tak jak ja! Oprowadzę panienkę — nie dał mi dojść do głosu. — Proszę sobie wyobrazić, że Książę Lubomirski wybudował tu aż trzy kościoły!

— Skądkaż të jes? [skąd jesteś] Mieszka Pan tutaj? — spytałam, a Artur wskoczył mi na kolana.

— Mieszkałem w różnych miastach — odpowiedział tajemniczo.

— Zna Pan tę legendę o Anielce?

— Biedna maleńka, utopiła się w stawie otaczającym wyspę, na której odbywały się jej imieniny. Straszna tragedia. Rozpacz w całej rodzinie. Była takim słodkim dzieciakiem. Gdybym mógł, nigdy bym do tego nie dopuścił. — Konduktor otarł łzę, trzęsącą się ręką.

— Znał Pan ją? Przecież to było ze sto lat temu! — zdziwiłam się i chyba za bardzo podniosłam głos, bo przyciągnęłam tylko niepotrzebnie spojrzenia.

— Oczywiście, że nie. Edka siostra pracuje w muzeum, kiedyś się z nią umawiałem i opowiadała mi ciekawostki. Chce panienka wskoczyć do stawu i wyłowić białą wstążeczkę na szczęście?

— Nie, ale muszę się przespacerować i przewietrzyć głowę.

Zanim kierowca zamknął drzwi chwyciłam kocura i w ostatniej chwili wysiadłam na wcześniejszym przystanku, zostawiając pana konduktora w konsternacji.

— Przejdę się kawałek. — Pomachałam za oddalającym się autobusem. — Arturze, pierścień, broszka, czy sznurek i drzewo? — zwróciłam się do kota.

— Pierścień, niech już będzie.

Zaklęcie miałam już przygotowane. Wyszeptałam je trzymając kota na rękach, kierując twarz w stronę słońca. Zgodnie z zaleceniami.

„Wiedźma idzie drogą wiejską, z biżuterią czarodziejską,

Niesie pierścień w kształcie kota, złota z niego jest istota."

— Ładne, rymowane, tak jak mówiłaś — wyseplenił złoty pierścień i zagwizdał „fiu fiu". — Ale brzmią jakoś inaczej, chyba ładniej niż po kaszubsku.

— No pewnie, lepiej je czuję i lepiej działają. Babcia Agata mogła mnie uczyć, ale się wprowadziłam, a teraz to już...

Schowałam się za potężną wierzbą, rozbiłam flakon i rzuciłam czar, który miał mnie przenieść w czasie. Tym razem zrobiłam eliksir, w stu procentach trzymając się przepisu, zaklęcie zapisałam sobie na kartce, ale i tak umiałam je na pamięć.

Czy szalony Konduktor mówił prawdę?

Spróbujmy.

„Mam ja dla Anielki liliowe wstążeczki,

w dniu imienin będą wszyscy dmuchać dla niej świeczki,

choć zdarzeń nie zmienię i będę płakała,

czyha na nią śmierć, choć dzieweczka mała,

po dwóch kwadransach przywróć mnie do czasu,

a sama już znajdę zielone drzwi lasu."

Miałam wrażenie, że moja siła rosła. Od czasu, kiedy poznałam Daniela, ewidentnie było jej coraz więcej i mogłam sobie pozwolić na bardziej skomplikowane zaklęcia. Odwróciłam się, by nie wpaść pod koła lekkiego otwartego powozu, który pędził po brukowanej drodze. Podskoczyłam ze strachu, ale przynajmniej nikt mnie nie bił ani nie kopał. Woźnica zatrzymał się i zauważyłam, że wyglądał kropka w kropkę jak pan Edek z autobusu.

— Szczęść Boże! Podwieźć ciotunię? — spytał.

— Bóg zapłać! A chętnie! Gdzie jedziecie?

— Do dworu! Wiozę pannę dziedziczkę z kuzynostwem! — Wskazał głową na trzy dziewczynki siedzące z tyłu. — Nudzi im się, a strasznie dokuczają służbie i rodzicom, więc je wożę w te i wefte — dodał cicho, zasłaniając usta.

— Proszę pani, a kim pani jest? Dziwnie pani wygląda — spytała najwyższa z dziewczynek.

— Czarownicą — szepnęłam i odchrząknęłam. — Modystką jestem. Fryzjerką.

— Niemożliwe!

— Która to solenizantka Aniela? Mam dla niej prezent!

— Ja! Ja! — ucieszyła się najmniejsza, o prawie białych włosach.

Wyjęłam z kieszeni cztery równe paski jedwabnej liliowej tasiemki, a twarze dziewcząt aż pojaśniały.

— Nie wiedziałam, że będziecie aż trzy. Anielko, zaplotę ci warkocz i zawiążę kokardę. Wam też zrobię warkocze — zaproponowałam.

— Jej, jakie piękne! A my pani też ułożymy włosy. Są cztery wstążki jak my. No i jest pani strasznie rozczochraną czarownicą.

— Ma pani taki dziwny medalion, widziałam już taki. — Anielka wskazała na wisior ze srebrną głową wilka.

Praprzodek Edka zatrzymał się, ponieważ jazda uniemożliwiała zabawę w salon urody i po chwili wszystkie cztery miałyśmy splecione misterne warkocze francuskie, związane jedwabnymi, liliowymi kokardami. Z trudem powstrzymywałam łzy. Nie mogłam zmienić przeszłości. Dzieciaki były wciąż tak samo nierozważne. Ginęły pod kołami, topiły się, lub chorowały i umierały. Szkoda każdego zgaszonego przedwcześnie życia.

— Uważajcie na siebie dziewczęta i słuchajcie się rodziców! Pilnujcie się wzajemnie. Ja się muszę niestety już z wami pożegnać. Z Panem Bogiem!

Uciekłam w stronę małego zagajniczka, schowałam się za największym drzewem i poczekałam, aż zaklęcie samoczynnie zawróci mnie na właściwą linię czasu i miejsce. Wracałam pieszo wzdłuż ruchliwej trasy, owinięta wełnianą chustą. We włosy miałam wpleciony kawałek liliowej wstążki, dokładnie takiej samej jak miała Aniela. Wypełniłam pierwszą misję i nie musiałam nurkować w stawie.

Siostra czarownica miała dla mnie przygotowaną setę wódki i gorącą kąpiel. Nawet jeśli nie do końca wiedziała, co się stało, dała mi wybór.

— Dziękuję. Nie mogę pić, bo jeszcze będę prowadzić auto. Oby twój ogród na wiosnę rozkwitł tysiącem kwiatów — podziękowałam. — Choć czuję jak mnie od wczoraj łupie w kościach.

— Oby to nie były chwasty — odrzekła Siostra i sama wypiła kieliszek, żeby się nie zmarnowało.

— Fajny chłopak, też przy nim rozkwitasz. Jak cię znudzi, to zmień go w kozła.

Medalion i pierścień leżały na umywalce, zanim nie wypłakałam wszystkich łez. Taka fajna dziewuszka z Anielki. Nawet diabeł by po niej płakał.

Resztę dnia planowałam spędzić na szukaniu kwiatu paproci. Dochodziło południe, spakowałam walizkę, a chłopaków odczarowałam dopiero w wypożyczonym samochodzie, kilka kilometrów za Rzeszowem. Na leśnym parkingu zrobiłam im postój, Daniel włożył ubranie, a Artur wyrzygał, biedny bardzo nie lubił jeździć.

Kilka minut zajęło mi pokazanie w telefonie, czego szukamy. Strona Polskiej Akademii Nauk obfitowała w zdjęcia różnych gatunków pióropuszników i długoszy. Miałam nadzieję, że komuś wpadnie w oko brązowa jesienna wiecha. Jak to mówią botanicy, dla chcącego nic trudnego. Zaledwie po trzech godzinach błąkania się po lesie mieliśmy kosz borowików i kilka zeschłych badyli. Dodałam do wiązanki zielonych gałązek świerku, wrzosów i suchych szyszek modrzewiowych, po czym podałam Danielowi.

— Masz! Dasz narzeczonej — powiedziałam. — To zadanie chyba było najprostsze. Aż się dziwię, że nam tak szybko poszło.

— Trochę łysy bukiet jak wiązanka pogrzebowa. Myślisz, że się jej spodoba? — spytał Daniel.

— Chyba wszystkie dziewczęta lubią kwiatki — zagadał Artur i zatrzepotał rzęsami.

— Czarownice nie potrzebują martwych kwiatów i nieszczerych wyznań — powiedziałam z wyrzutem.

Dziwiła mnie trochę ta podwójna wilkołacza moralność. Z jednej strony narzeczona a z drugiej czarownica z którą sypiał. Może nie uważał tego za zdradę? Co prawda jako czarownica miałam nie przejmować się swoją wątpliwą moralnością, ale coraz bardziej doskwierała mi myśl, że jednak jest inna kobieta, która na niego czeka.

Otrzepałam się z leśnych pajęczych sieci. Wyglądałam jak normalna dwudziestoparolatka, ale wcale się tak nie czułam.

Nieśmiertelna czarna kurtka nabijana ćwiekami, ze śladami kocich pazurów, pamiętająca czasy moich studiów, podobnie jak wysokie martensy, które po tylu latach potrafiły obcierać pięty. Czarne Levisy, o których zawsze marzyłam i dopiero teraz mogłam sobie na nie pozwolić, ciepły wełniany golf, który musiałam prać ręcznie i niszczyłam sobie nieskazitelny manicure. Perfekcyjny, choć niewidoczny makijaż ukrywający piegi i cienie pod oczami.

— Daniel, przejmujesz stery, ja już wymiękam. Mam nadzieję, że masz prawo jazdy. Cel: Horodyszcze — powiedziałam i oddałam mu kluczyki.

W ciągu pięciu minut zasnęłam na fotelu pasażera.

— Coś ją ugryzło? — zapytał wilkołak.

— Czasami tak ma, jak jest smutna. Nikt nie wie, co się dzieje w głowie czarownicy.

Po wymownym kwadransie milczenia, na ustawianie nawigacji i kolejne sikanie w krzakach, gwizdanie do taktu, chłopakom zebrało się na rozmowy.

— Artur, czy Kasia jest z kimś związana?

— Skoro już tak dopytujesz, to ci powiem. Tak, ze mną.

— Ale ty jesteś kotem!

— No i? Byłem ostatnim kociakiem z miotu — zaczął Artur (głosem Dariusza Szczygła). — Zawsze słaby i cherlawy. Okazało się, że mam genetyczną predyspozycję do wad serca. Tak w skrócie. Bardzo chciała mnie uratować, więc związała nas czarem, ja jestem trochę bardziej zdrowy, ona częściej miewa katar. Od tego się zaczęło.

— Chodzi mi o to, czy kogoś ma? Faceta, narzeczonego, no wiesz...

— Kota pytasz... jej się spytaj! Ma ciebie i mnie... nie chodzę z nią na randki. — Artur zaśmiał się złośliwie, zadowolony z dowcipu. — Kiedyś miała chłopaka. Jej faceci zawsze mają alergię albo na czarownice, albo na koty.

W ramach wyjaśnień, czarownice mają lekki sen.

Potem Daniel odebrał telefon. Nie otworzyłam oczu na dźwięk dzwonka, ale nastawiłam uszy...

— Cześć Luba! ... Jedziemy właśnie... Będę jutro, tak jak się umawialiśmy... Oczywiście, że cię kocham. Do zobaczenia rano! — powiedział radośnie.

Czy moje przypuszczenia się potwierdziły? Nie miałam przecież żadnych wątpliwości.

Czarownice się nie zakochują. Zwykłe dziewczyny tak, ale nie my. Wypatrują oczy za swoim najmilszym, poświęcają mu myśli, słowa i czas. My korzystamy z tego, co nam daje los i o nic nie pytamy.

Jak powiedziała pewna Czarownica, zamarzając pod oknem byłego chłopaka, parafrazując znany cytat: „Jak kraść to złoto, jak latać to na miotle, jak upaść to tylko zębami w żwir. Ja rozumiem, że jest wam zimno, ale jak się kocha, to zawsze jest zimno."

Czy nadal miałam zamiar mu pomagać? Jo. Czarownice nie rzucają słów na wiatr.

Dalsza trasa zajęła Danielowi tylko godzinę, może dlatego, że po krętych drogach jeździł szybciej niż ja. O siedemnastej przyjechaliśmy do małego pensjonatu w Trepczy pod Sanokiem. Wybudowano go w środku lasu, na zarośniętym pagórku. Ciekawe kto dał na to pozwolenie. Doceniam, że Wilkołak sam znalazł nocleg i to tak blisko dawnych murów starego grodziska.

— To mie să bardzo widzy [Bardzo mi się to widzi/podoba] — ucieszyłam się.

Nowoczesna willa, o mocno przeszklonej fasadzie, zapraszała gości stalowoszarymi drzwiami, przyozdobionymi wieńcem ze świerkowych gałązek. Złamana biel budynku kontrastowała z gołym i przygotowanym na zimę lasem, przykrytym grząską pierzynką liści i gnijącej ściółki.

— Jak to? Bez obsługi i bez recepcji? — spytałam z niedowierzaniem, gdy Daniel otwierał bramę kartą. – W takim miejscu?

— Właściwie to hotel mojego przyjaciela, współwłaściciela firmy. Wolałbym małą drewnianą chatkę na odludziu. Wejdźmy do środka.

— Będziemy tu sami?

— Chyba tak, tylko my — rozejrzał się po pustym parkingu. — Na dole jest kuchnia, jadalnia i salon, a u góry cztery pokoje z łazienkami. Chodź.

Złapał walizkę, jakby była lekka jak piórko, tuż za nim poczłapał chwiejnym krokiem Artur.

— Zaraz się porzygam, jak ten Pùrtk* jeździ — biadolił kocur. — Zostanę na schodach i pooddycham świeżym powietrzem, aż mi flaki wrócą na swoje miejsce.

Ja też czułam, że nie mogę tam wejść, zanim nie rzucę okiem na ruiny grodziska. Jakaś nieokreślona siła ciągnęła mnie do lasu.

— Kasia tam jest ciemno! — Wilkołak mnie ostrzegał, ale nie docierało.

Jo, ciemno jakby kot w ogień naszczał. Poświecę sobie oczami. No nie ze mną te numery. Odwróciłam się na pięcie i nie zwracając na nich uwagi, z rękami w kieszeniach, poszłam w kierunku zarośniętej ścieżki. Po kilkudziesięciu metrach przedzierania się przez krzaczory wkroczyłam na szeroką asfaltową drogę, prowadzącą pewnie z samego centrum. Czułam gęstniejącą wieczorną mgłę, kiedy pokonywałam kolejne metry pod górę. Pomiędzy palcami przeskakiwały mi błękitne iskierki mocy.

Zbyt wyraźnie widziałam parę wydostającą się przy każdym oddechu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro