3.1. Dobre chęci [Kaszubska Czarownica]

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

UWAGA ROZDZIAŁ PRZECHODZI NADAL REMONT :))

Od Autorki:

+16 [Komedia/Przygoda/Urban fantasy]

Krótki opis bez spojlerów: Wśród zimowych krajobrazów, tonąc w śnieżnych zaspach, Kasia usiłuje odkręcić to, co niechcący namotała. Przez nieuwagę, ale na pewno nie celowo, stała się przyczyną następnych komplikacji. Poznajemy kilka faktów z przeszłości naszej Czarownicy, Wilkołaka, a nawet kota Artura. Dowiadujemy się, że Diabły nie zawsze są takie złe, a Elfy tak idealne, jakby się wydawało. Koty, koty są dobre. Część trzecia zawiera już mniej wtrąceń języka kaszubskiego, niestety nie radzę sobie z nim tak dobrze, nie chcę, żeby tekst brzmiał sztucznie i niezrozumiale.

UWAGA: w opowiadaniu wykorzystałam atrybuty należące do urban-fantasy: zaklęcia, eliksiry, magiczne różdżki, portale i czarodziejskie stworzenia gadające ludzkim głosem. Użyte w niemoralnych celach są równie złe, jak broń, narkotyki i inne używki. Kiedy próbujemy wykorzystać je w jak najbardziej realnych sytuacjach, nie zawsze przynosi to zamierzony cel. Przemoc zawsze rodzi przemoc.

Czas akcji: końcówka grudnia, klimat świąteczny, zimno, śnieg, taki mamy klimat;

Czas czytania: długo :)

Ilość przekleństw: znikoma; Sex: tak, jak najbardziej, Przemoc: fizyczna tak, psychiczna tak, świadomie tak; Kłamstwa: na lewo i prawo;

Ilość słów całego rozdziału 3: 19895
Data pierwszej publikacji: grudzień 2023


grudzień, rok bieżący, Kaszuby, Polska

„Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, za siedmioma rzekami, gdzieś na malowniczych Kaszubach, w ciemnym lesie, w małej chatce, mieszkała sobie Czarownica z czarnym kotem i ogromnym szarym wilkiem. Na wieś przeprowadziła się z Gdańska. Lokalsi gadali o niej w niedzielę pod kościołem, wiadomo, że po miastowej czarownicy nie można się niczego dobrego spodziewać. Podobno nawet nie umiała lepić pierogów, nie kisiła kapusty, nie miała własnego stadka kur, no i nie robiła sama przetworów na zimę."

— A ty masz w związku z tym jakieś kompleksy, że tak piszesz, Kasiula? — spytał zafrapowany Artur, mój kot i certyfikowany pomagier, spoglądając mi przez ramię.

— No niby nie, ale trochę tak, bo ani nie mam zdolności, ani czasu, ani jeść tego nie ma komu — odpowiedziałam. — Piszę kronikę, żeby została na pamiątkę.

— A, bo myślałem, że pamiętnik — zamruczał i przeciągnął się, wyginając w koci grzbiet. — Pisz pisz, nie przeszkadzaj sobie. Chociaż kurkę, to może bym skosztował.

„Od znajomego gospodarza kupiła działkę pod lasem z domkiem [35m2], na kredyt oczywiście, w końcu miała w garści umowę na czas nieokreślony w konsorcjum prowadzonym przez wampiry. Delektowała się czystym, grudniowym powietrzem, aromatem sosen i świerków, miękkim mchem i nadzieją, że wiosną, kiedy się zazieleni, nacieszy się połaciami wrzosów, wrotyczu i glistnika. Zima zaczęła się wyjątkowo łagodnie. Całe szczęście, że nie było śniegu, bo ciężko byłoby jej dojechać na pociąg rowerem."

— Napomknij, że jej dzielny kot nosił po domu sweter, bo w pomieszczeniu było zaledwie czternaście stopni.

„Właściciel dotychczasowego mieszkania wypowiedział jej najem, kiedy tylko odkrył, że w niedużej kawalerce, oprócz kota, mieszka jakiś taki dziwny pies. Mimo że sąsiedzi nie zgłaszali uwag ani żadnego wycia w godzinach ciszy nocnej, nie bez znaczenia okazał się fakt, że wilk pogonił faceta, kiedy ten zakradł się do mieszkania podczas nieobecności Kasi. Do zszycia miał tylko spodnie i rękaw w kurtce. Dni mijały jeden za drugim, a Wilk nie miał zamiaru wracać do ludzkiej postaci. Jadł psie żarcie, chodził na smyczy, no ale ile można?! Czarownica Kasia zaczynała się już poważnie martwić i ze strachem wypatrywała w kalendarzu pełni księżyca".

Zamknęłam zeszyt i odłożyłam długopis. Nie miałam nic do dodania, oprócz tego, jak strasznie za nim tęskniłam. Jak bardzo przyzwyczaiłam się przez cały miesiąc do faceta, który z założenia nie miał być mój? Jak długo miał jeszcze pozostać wilkiem?

— Artur, czy on jeszcze coś mówił, kiedy odeszłam? — spytałam.

— Kiedy uciekłaś... — poprawił mnie. — Nie, nic nie mówił. Zacisnął tylko ten pierścionek w dłoni.

— Jaki pierścionek? — zdziwiłam się. Nie pamiętałam żadnego pierścionka.

— Ten, co miał ci go dać, durna. Rodowy pierścień od ómki Lubawy, ale ty jesteś głupia frajerka. Taki złoty, z rubinowym oczkiem. Duży. Ładnie by wyglądał obok mnie, na twojej dłoni. Ech, wszystko przepadło — westchnął.

— Gdzie on jest! Artur, gadaj natychmiast, gdzie ten pierścionek? — Chwyciłam kota za futro i chciałam nim potrząsnąć, ale spojrzał na mnie przerażony, swoimi wielkimi zielonymi oczami.

— Kaśka, co się z tobą dzieje? Wariujesz już! - odparł tylko i zaczął lizać futerko, tam, gdzie skalały je moje nieczyste ręce.

— Tysięczny raz o to pytasz i kolejny raz mówię ci to samo. Nie wiem — odpowiedział po kwadransie.

— Daniel stał na pustej polance, na zarośniętym pagórku. Ty się darłaś, że cię okłamał, on coś krzyczał, ściskał ten pierścionek w garści. Potem wziął mnie na ręce, bo mi było zimno w łapki i zaniósł do pensjonatu. Dał mi saszetę "łosoś z krewetkami". Gdzieś jeszcze dzwonił, potem dojechaliśmy samochodem do stolicy, ale bał się, że przemieni się w drodze i straci panowanie nad autem. Zamówił Ubera do Gdańska i kiedy podjechał kierowca, zabrał nas po prostu pod wskazany adres.

— Ale pamiętasz smak kociego żarcia? "Łosoś z krewetkami"? Przypomnij sobie, co wtedy powiedział. OK?

— Kasiulencja, ja jestem tylko kotem, moja pamięć leży pogrzebana pod zwałami myśli. Jak sobie przypomnę, to ci powiem.

Pierścienia nigdzie nie było, choć przekopałam już całą walizkę, może go zżarł. Po raz tysięczny czytałam też rymowany wierszyk z treści e-maila. Otworzyłam pliki, rozszerzyłam na cały ekran. W pasku bocznym pojawiły się strzałki. Czemu wcześniej nie zauważyłam, że trzeba jeszcze przewinąć w dół?

"Bacznie zważaj na swe słowa, kiedy klątwa cię opuści,
Jeśli wiedźma się obrazi, to już nigdy się nie spuścisz."

Przeczytałam na głos.

— Co za analfabeta pisze te wierszyki.

— Pod spodem jest jeszcze numer „143" — zauważył Artur. — Pod postacią wilka nie dość, że nie porucha, to już się nawet nie wytłumaczy — zarechotał.

— A jeśli wiedźma jednak zrozumie swój błąd? — spytałam.

— To niech się męczy — odpowiedział kocur mądrala.

— Jeśli będzie jej przykro, bo Daniel był jednak fajnym facetem? Prał, gotował, sprzątał, miły był, dobry dla mnie i dla ciebie kocie. Może trochę zbyt pochopnie się wściekłam. A jeśli przeze mnie nigdy nie będzie już człowiekiem?

— W życiu nie pojadę więcej na Podkarpacie!

— No to szykuj się kochanieńki do wizyty w Stolicy. Zobacz, w stopce wiadomości jest adres i telefon do biura Wróżki Chrzestnej.

Intercity gnało jak poparzone, a od patrzenia przez okno na przesuwające się krajobrazy, zrobiło mi się niedobrze. Pomiędzy piersiami podskakiwał zawieszony na rzemieniu, trochę zbyt wielki, medalion w kształcie wilka. Schowałam go pod sweter, dla bezpieczeństwa, mając nadzieję, że się biedny nie zadusi. Przymknęłam oczy i obejmując z całej siły torbę listonoszkę, zasnęłam, opierając głowę o ścianę. Moja podświadomość w takt stukających o szyny kół pociągu przywołała wspomnienie silnych rąk Daniela, tak cholernie męskich, jak z szacunkiem wyciąga ciężką brytfannę z piekarnika. Po naszym małym domku rozpływał się zapach pieczonego indyka, świeżego chleba i ćwikły z chrzanem. Był taki stanowczy i bezkompromisowy, porcjując największym kuchennym nożem drób do świątecznego obiadu. Jak ja za nim tęskniłam... Za Danielem, nie za indykiem. Trochę pochlipywałam, zwiedzając podziemne korytarze stacji Warszawa Główna, ale w końcu udało mi się wyjść i trafić na ulicę Filtry.

Gdyby wszystko było takie proste, jak wycieczki do stolicy w środku grudnia, a każda kancelaria przyjmowała do pracy tylu copywriterów, co Wytwórnia Życzeń "Wróżki Chrzestne" Sp. z o.o.. Wyobraźcie sobie kraj gdzie, stopa bezrobocia jest bliska zeru, a doliny i pagórki przecina siatka torów kolejowych, biurowce sięgają niebios, a garaże podziemne ogrzewane są ogniem piekielnym. W jednym z takich właśnie drapaczy chmur, na dwudziestym i wcale nie ostatnim piętrze siedziałam ja, Katarzyna Ceynowa, prosta czarownica z Kaszub, z plikiem dokumentów i czekałam na sekretarkę.

— Kiepska stylówa, Kaśka — wyseplenił Artur, przemieniony w złoty pierścień. — Znowu ubrałaś się jak baba ze wsi, którą jesteś.

W lustrzanych ścianach i szklanych drzwiach widziałam swoje odbicie. Mniej więcej trzydziestoletnią, odzianą w czarne jeansy, Martensy i skórzaną marynarkę kobietę, z zieloną chustą na szyi, podkreślającą kolor oczu. Policzki miałam rumiane od mrozu, a naelektryzowane włosy iskrzyły błękitnymi wyładowaniami. Przechodząca blisko mnie odpicowana lampucera otworzyła szeroko ze zdziwienia oczy, oglądając się, co za pomiotło komentuje jej garnitur.

— Witôjceż! Szëkòwny ancuch! [Witajcie! Szykowny garnitur!]— wymsknęło mi się. 
— Dzień dobry, Pani Prezes zaprasza na rozmowę — powiedziała i pokierowała mnie do przestronnego gabinetu na końcu korytarza. Nie miałam czasu na intrygi, więc postanowiłam grać w otwarte karty.

— Dziękuję, że znalazła Pani dla mnie czas. Prowadzenie firmy to wymagające zajęcie. — Przywitałam się i podłożyłam na jej biurku wydrukowaną kartkę z treścią klątwy. — Paląca potrzeba — powiedziałam krótko. — Rozwiązałam dla niego ten rebus, a i tak zmienił się w wilka.

Wysoka kobieta stała tyłem do wejścia, przy przeszklonej ścianie, zatopiona w myślach, roztaczając aurę tajemniczości. Jej lśniące czekoladowobrązowe włosy spadały na ramiona kaskadami fal, a czarny kostium podkreślał atletyczną sylwetkę. W pokoju nie było ani fotela dla gości, ani nawet klęcznika.

— Niepotrzebnie fatygowała się pani taki kawał. Trzeba było zadzwonić — powiedziała, rozsiadając się wygodnie w skórzanym fotelu i splotła ręce pod brodą, wbijające we mnie jadowite spojrzenie, ciemnych jak noc oczu.

Nie muszę mówić, że nie odbierali telefonu, dopóki nie znalazłam ogłoszenia o pracę i nie zadzwoniłam bezpośrednio do działu rekrutacji. W inny sposób nie miałabym nawet szans wejść do środka.

— Klątwa samozacieśniająca się ma na celu nie tylko ukaranie delikwenta, lecz także ochronę potencjalnych ofiar. Nie da się już nic zrobić. Daniel Karczmarczyk był zawsze bardzo lekkomyślnym, młodym człowiekiem i w końcu się doigrał. Nie będziemy marnować sobie wzajemnie czasu, pani Katarzyno.

— Dziękuję, Wróżko Chrzestna. To jednak nie jest wystarczająca informacja. Jako czarownica, jestem zobligowana do poznania prawdziwych pobudek rzucenia klątwy i jeśli będzie trzeba, postawię na głowę cały świat, przekopię góry i osuszę oceany.

— Oj, jaka zdeterminowana. Może właśnie to będziesz musiała zrobić. Chyba cię oczarował tak jak wszystkie inne naiwne dziewczęta.

— Czy pozbawienie atrybutów męskości, a potem zamiana w zwierzę, to nie jest zbyt surowa kara za spóźnienie na własne urodziny?

— Tak ci powiedział? Rozkoszne. Moja droga to kara za gwałt i morderstwo — wysyczała, pstryknęła palcami. W jej kościstej dłoni pojawiła się czarodziejska różdżka, ale nie zwykła, drewniana, tylko z rogu jednorożca. Poskręcana, połyskująca perłową poświatą, piękna jak wrześniowy poranek na wrzosowiskach. Jedno skinienie i porażający rozbłysk wystarczył, abym znalazła się z powrotem na Centralnym. Huk wyładowania zagłuszył przejeżdżający pociąg.

— Nic tu po nas — wyseplenił pierścień, a medalion wiercił się pod swetrem jak szalony. — Kaśka, wypuść nas na chwilę, muszę zrobić siku. Danielowi też się przyda spacer.

Odczarowałam zwierzaki w parku, za większą kępą krzaków, mając nadzieję, że umknie to uwadze spacerowiczów.

— To poważne oskarżenia, Panie Karczmarczyk — powiedziałam, patrząc w szare oczy wilka. — Będziesz znowu człowiekiem, choćby nie wiem co, a potem zaprowadzę cię na policję. Takie sprawy załatwia się w sądzie — Wilk położył mi głowę na kolanie i zaskomlał przeraźliwie.

— Sprawiedliwy proces to chyba lepsze rozwiązanie niż życie w ciele wilka?

— Gadaj zdrów, on i tak nic nie rozumie. — Głos Artura wyrażał wstręt i dezaprobatę. Ja mogłam brzmieć podobnie, chociaż starałam się zachować bezstronność i oschłą, lecz sprawiedliwą ocenę sytuacji.

— Musimy poczekać do pełni. Miałam nadzieję, że odczarujemy go już na święta, ale w tej chwili nie mam pojęcia co robić — rozłożyłam bezsilnie ręce. — Oddałabym duszę diabłu, żeby był znowu człowiekiem. Nie, że moją, ale czyjąś tam bym może oddała.

Ktoś odkaszlnął dyskretnie, tuż za moimi plecami.

— Dusza za duszę? — wyszeptał kusząco i dotknął mojego ramienia dłonią w skórzanej rękawiczce.

— Nie mam duszy, mam domek na kredyt i rower — odpowiedziałam, odwracając się, tylko po to, żeby rozmówca pojawił się tuż przede mną. Ziemia wokół pokryła się szronem, a suche zimowe powietrze aż trzeszczało.

— Bronisław Bies — przedstawił się. — Do usług. Ktoś mnie wzywał? — A no tak, zapomniałem, czarownice nie mają duszy. - Widząc znajomą twarz, uśmiechnął się od ucha do ucha.

— Dobri dzéń! [Dzień dobry!] Widzę, że kąpiele w Sanie pomogły! — odwzajemniłam uśmiech. — Cieszę się, znajdując Pana w doskonałym zdrowiu. Odmłodniał Pan Bronisław dobre trzydzieści lat. Żadnej zmarszczki nie widzę, żadnego siwego włosa! — powitałam znajomego konduktora. — Mam nadzieję, że trzyma pan w tajemnicy to swoje źródełko, jak się ludzie dowiedzą ... — ściszyłam głos.

— O tak moja droga! — błysnął oczami, jakby chciał powiedzieć, że tym razem nie uda mi się uciec. — Przejdziemy się? Służę ramieniem — powiedział tajemniczo.

— Dobrze, tylko wezmę dzieciaki na smycz, nie chcę później ganiać za hyclem.

Bronisław był jakiś taki dziwny, wyższy jakby z dziesięć centymetrów, twarz mu zeszczuplała, krzaczaste brwi przyciemniły, oczy nabrały chłodnego, lodowatego blasku. W młodości musiał być zabójczo przystojnym facetem. Czarny wełniany płaszcz dodawał mu elegancji, a postawiony kołnierz charakteru. Poranne warszawskie słońce skryło się gdzieś za chmurami i po chwili zaczął sypać śnieg. Puszyste płatki opadały powoli, a czas zwolnił.

— Kaśka, pożerasz go wzrokiem, jak kot spodek śmietany. To prawdziwy diabeł. Taki z piekła! — zauważył Artur. — On musi być stary jak świat. Spytaj się go, czy zna jakieś dinozaury.

— Postaraj się nie gadać na ulicy, bo się przeziębisz — wycedziłam przez zęby.

— Tylko Led Zeppelin — wypalił Bronisław, przyjemnie połechtany podsłuchanymi pochlebstwami, uśmiechnął się przelotnie półgębkiem. W jednej chwili nad nami rozpostarł się duży parasol.

— Żenada — stwierdził kocur. — Tak go taksujesz, że dostaniesz zeza.

Chłonęłam świąteczną atmosferę, migotliwe światełka rozwieszonych lampek i oprószonych świerków. Wilka szarpało ze szczęścia, ale szedł przy nodze, smycz zwisała luźno. Artur wlókł się, przystawał, kładł się, robił sceny, więc wzięłam go na ręce.

— A gdzie się chowa kawaler? Czyżby się nie udało? Wilk dotrzymuje panience towarzystwa? - spytał.

— Udało się, ale potem zmienił się na stałe. Nie doczytaliśmy przepisu ...

— I wyszedł zakalec — dokończył moją myśl Pan Bronisław.

— Tak — zaśmiałam się smutno. — Te wredne wiedźmy Wróżki Chrzestne nie chcą nam pomóc.

— Strzygi. Też mam z nimi na pieńku — przyznał, odwracając wzrok bezbłędnie w kierunku okien Pani Prezes. - Przez te wszystkie lata nauczyłem się dwóch rzeczy: sprawdzam bardzo dokładnie wszystkie zasłyszane informacje, w dostępnych źródłach, porównuję je i dopiero wtedy wyciągam wnioski.

— A ta druga? — spytałam. Wciąż szliśmy pod rękę, pod jednym parasolem.

— Nie robię sobie wrogów. Przynajmniej się staram. — Wyciągnął z kieszeni wyrwaną z kalendarza kartkę. — Odpowiedź jest w tej księdze. Później sobie panienka zobaczy. To na razie! — zniknął tak samo szybko, jak się pojawił.

Zacisnęłam palce na smyczy.

— Będę stać przy twoim boku Daniel, nie będziesz sam — postanowiłam. — No, przynajmniej się postaram.

Złożona na cztery, żółtawa kartka kryła wykaligrafowany tytuł:
"Casus lycanthroporum orientalium confinium, studium incantamentorum et maledictionum cum primis incommodis evulsis, editio sexta recognita"
Nadal byłam kiepska z łaciny, wiec translator przetłumaczył to na:
"Przygody wilkołaków z pogranicza wschodniego, studium zaklęć i klątw po usunięciu pierwszych wad, wydanie szóste, poprawione".

— Nie przygody, tylko przypadki — poprawił Artur. — Prawdę mówiąc poprawne jest tylko sformułowanie "wydanie szóste".

— Kujon — wyrwało mi się. — Skąd wiesz?

— Czytałem.

— Gdzie? — spytałam, ale od razu się poprawiłam. — Czytałeś tę księgę, czy o tej księdze? Mówiąc gdzie, mam na myśli u kogo, bo my jej nie mamy w domu na regale. To księga wampirów, nie ma jej w osiedlowej bibliotece.

— Pamiętam, że to był taki sam grudniowy wieczór jak ten. Z kuchni dochodził zapach szarlotki... wiedziałem, że to biały kruk, jedyny egzemplarz, więc czytałem mu przez ramię — zaczął kręcić. — Tylko się nie wściekaj. Tę księgę ma Marek.

— No to pozamiatane — powiedziałam stanowczo, po czym zahaczając o spożywczy, wróciliśmy na dworzec.

W pociągu znowu strasznie trzęsło. Konfrontacja z Markiem była wykluczona. Nie ma szans.

— Daniel... Jesteś mi winien wyjaśnienia, kochaniutki. Oszukałeś mnie trochę, wykorzystałeś do swoich celów. Byłeś miły i spokojny, ale kto wie, co ci tam w głowie siedzi. — Obracałam w palcach srebrny wisior w kształcie głowy wilka. Wyglądał, jakby uśmiechał się do mnie, ale to przecież zbyt nieprawdopodobne.

— On nie może być przestępcą — nadmienił Artur, znowu zaklęty w pierścień. — My koty czarownic potrafimy bezbłędnie oceniać ludzki charakter.

— To Wilkołak, nie człowiek.

— Wiesz, Kasiu... On specjalnie dla mnie piekł pasztet z gęsi, bez ziół i przypraw, z jajkiem przepiórczym. Nie może być zły — seplenił kocur.

— Wcześniej zagryzł te kaczki i oskubał — zażartowałam, mając jednak na końcu języka pytanie, dlaczego moje kanapki do pracy zawsze były tylko z serem.

Pociąg mknął przez ośnieżone łąki i pola, wioski i miasta, a ja miałam sporo czasu na research w zasobach internetu. Odwiedziłam strony policji podkarpackiej, lokalne wydania Echa Dnia i Wyborczej, Kronikę Policyjną i Kryminalne Podkarpacie. Z niesmakiem przeczytałam nawet fragmenty książki "Bestie z Podkarpacia". Tak jak w każdym rejonie kraju, zdarzały się kradzieże, rozboje, morderstwa i oszustwa. Nic, o co można by było podejrzewać takiego chłopaka, jakim był Daniel. Albo wszystko.

Miałam w głowie utrwalony wizerunek młodego buntownika, w błękitnych jeansach, glanach i czarnym podkoszulku, oczywiście na motorze. Tymczasem, zupełnie niespodziewanie, wśród archiwalnych artykułów z 2010 roku przewijało się kilkukrotnie zdjęcie pary maturzystów: filigranowa blondynka w granatowej sukience z kołnierzykiem, obejmowała czule wysokiego szatyna w białej koszuli i garniturowych spodniach. Samochód wjechał na tory, chłopak wydostał się w ostatniej chwili, dziewczyna zginęła na miejscu. Wśród komentarzy, wylewanych pomyj zmieszanych z kondolencjami, wzajemnych oszczerstw, hejtu i oskarżeń, ktoś napisał "Niepowetowana strata".

— Wypisz wymaluj nasz Daniel — powiedział pierścień. — Patrz, nawet napisali, że Daniel K. syn lokalnego wytwórcy, wnuk hrabiny Lubawy K.

— Możesz się przecież przenieść w czasie i sprawdzić co się naprawdę stało? — zaproponował Artur.

— Nie da rady. Po ostatnim razie mam dosyć — przyznałam ze smutkiem. — To naprawdę ryje beret. Nie można nic zrobić, nie można nikomu pomóc. Musimy go odczarować, a potem zabawimy się w parę detektywów, co Artur? A teraz zbieraj się. Wysiadamy wcześniej.

— Kaśka, ale w Tczewie? — jęknął przestraszony kocur.

~~~~

Usiłowałam ukryć zdenerwowanie pod maską zrobionego naprędce makijażu i starannie splecionych w warkocz włosów. Przemierzając znajome ulice miasta, tonęłam po kostki w błocie pośniegowym.

— Wnuk Hrabiny? Wydawało mi się, że używanie tytułów arystokratycznych wyszło z obiegu jakieś sto lat temu. Może to być po prostu jakiś lokalny kolokwializm. — Dla zabicia czasu usiłowałam nawiązać rozmowę z Arturem.

— Wyraźnie zakazała tego Konstytucja Marcowa z 1921 roku. Chyba że ktoś jest bardzo stary, albo jest Baronem narkotykowym — zastanawiał się. Zaklęty w pierścień nadal wykazywał dużą lotność umysłu. Chyba nawet aż za dużą.

— Kaśka, dlaczego rozstaliście się z tym całym Markiem? Wydawał się takim miłym facetem, tak długo ze sobą byliście. Znaczy ponoć, bo nie wiem dokładnie, byłem mały, ledwie go pamiętam, tyle, co z twoich opowiadań i ze zdjęć.

— Marek miał na ciebie alergię Arturze. Postawił mi warunek "ja, albo ten kot", więc wybrałam Ciebie, kochany, bo ty byś sobie beze mnie nie poradził. On tylko na tym skorzystał. Zobacz. Mógł w końcu poświęcić się całkowicie pracy.

Staliśmy przed odrestaurowanym, niedużym budynkiem kliniki stomatologicznej. Fasada z czerwonej cegły idealnie współgrała z surowym drewnem i ciężkimi okuciami. Na drzwiach wisiał świąteczny wieniec ze srebrnego świerku.

— Nie było kłótni, rzucania talerzami, ani gromów z jasnego nieba?

— Nie było.

— Jak nie ty... Naprawdę zrobiłaś to dla mnie? — wyseplenił zawstydzony pierścień.

— Arturze, proszę cię, nie odzywaj się przy nim. To nie tak, że on nie lubi kotów. Powiedział, że nie widzi przyszłości dla naszego związku i poprosił, żebym się wyprowadziła, więc spakowałam walizkę i transporterek oczywiście. Znalazł mieszkanie, pomógł mi przy przeprowadzce, więc to nie było do końca tak, że mnie rzucił — mówiłam, siąpiąc nosem. — Zresztą, zaraz zobaczysz.

Wchodząc do sterylnego, śnieżnobiałego przedsionka, usłyszałam dźwięk dzwoneczków, a Matylda z recepcji od razu powitała mnie serdecznym uśmiechem. Silny zapach gabinetów zagłuszał aromat pierniczków, a kompozycje z czerwonych róż i świerku wraz z klasyczną muzyką odwracały uwagę od świdrującego dźwięku. Nienaturalnie rozszerzone źrenice fiołkowych oczu wskazywały, że dziewczyna nadal jest na psychotropach. Długie rękawy nakrochmalonej koszuli i zaprasowane na kant spodnie ukrywały chorobliwie bladą skórę.

— Dzień dobry, Pani Katarzyno. Doktor Serafin zaraz zejdzie, proszę poczekać w jego gabinecie. Ile to już lat?

— Jakoś dwa, czy trzy... — opowiedziałam, mimowolnie prostując plecy i ściągając łopatki.

— Rok, jedenaście miesięcy i dwa dni. Witaj Kasiu — usłyszałam gładki, prawie aksamitny głos. Miałam wrażenie, że niebo się otwiera i w jasności, z chmur spływa szczupły, wysoki mężczyzna, w błękitnym kitlu, uleczyć wszystkie chore zęby świata.

— Kasiu, nie mam tutaj księgi — powiedział, trzymając kartkę przez lateksową rękawiczkę. — To znaczy mam, ale w domu — poprawił się. — On tu jest? Nadal się w to bawisz? — spytał, wyrzucając jednorazowy zestaw ochronny do pojemnika.

— Artur? Jo, jest pierścieniem. Nie powinieneś kichać — pokazałam piękny złoty sygnet.

— Ile razy mam ci powtarzać, że nie mam uczulenia na koty tylko na waszą połączoną magię! - spojrzał z zaciekawieniem na wisior, który ukradkiem wysunął się spod chusty i wziął go delikatnie w dwa palce. — Już czuję, że mnie uszy swędzą. Wiedziałem, że nie przyszłaś w odwiedziny. Teraz ratujesz bezdomne kundle?

Marek był najsłodszym mężczyzną świata, dopóki nie zaczęłam korzystać w pełni z moich mocy. Magiczny węzeł, którym splątałam swój żywot z Arturem, zaowocował silną alergią.

— Przepraszam, to niezależne ode mnie — powiedziałam, odgarniając proste, blond włosy z jego pięknej twarzy i zakładając mu za spiczaste, elfie ucho. - Nadal masz w sobie dużo uroku, może dlatego nasze moce za sobą nie przepadają?

— Wyślę ci tę księgę kurierem, tylko zejdź mi już z oczu — poprosił.

— Nie dojeżdża do mnie kurier, mieszkam w takim dość specyficznym miejscu.

— Wiem, na totalnym zadupiu. Między ciszą a ciszą.

— Matyldo, kończę już na dzisiaj — przekazał krótkie polecenie dziewczynie w recepcji.

— Jeśli chwilę poczekasz, pojedziemy do mnie. Na pewno jesteś głodna i zmarźnięta — powiedział, wychodząc do sąsiadującej z gabinetem łazienki, zostawiając uchylone drzwi. Wiedział, że cały czas miałam na niego dobry widok.

— Matylda zrobi ci herbatę.

— Rozmawiałem o tobie z Filipem, po tym, co się wydarzyło w Halloween. Powinnaś zgłosić to zajście do Rady Starszych. Nie wiem, czemu nie chcesz. Bardzo się o ciebie martwiłem. Czemu z tym nie skończysz? Ze mną byłabyś bezpieczna, ochroniłbym cię. Nie dałbym cię nikomu skrzywdzić — mówił, ociekając wodą, podczas krótkiego prysznica i kiedy nakładał świeże ubranie.

— A potem powiesiłbyś mnie w szafie i wyjmował na specjalne okazje — powiedziałam cichutko. Przytoczyłabym cały zestaw argumentów, ale akurat połowę z nich zapomniałam.

— Słyszałem! — Wyszedł z łazienki czysty i pachnący niczym Thranduil z Leśnego Pałacu w Mrocznej Puszczy.

Trudno było doszukać się krajowych korzeni w pochodzeniu galicyjskich Serafinów, chyba że mowa o malborskich Krzyżakach. Jego babka była ponoć rusałką, a rodzice osiedlili się na Kociewiu w latach dziewięćdziesiątych. Nadając swojemu pierworodnemu lokalne imię Marek zadbali, by czuł się choć trochę mniej wyobcowany, pomimo wyglądu. Delikatne rysy, spiczaste uszy, jasne włosy, smukła sylwetka, sprawiały, że zawsze mocno się wyróżniał.

Niestety, mężczyzna odziedziczył po przodkach nie tylko grubą kasę i wypchaną bibliotekę, lecz specyficzny sposób myślenia, stawiający go na górze drabiny uwarunkowań społecznych. Przykładowo: Kto przebiera się w trzyczęściowy garnitur tylko po to, żeby przejechać kawałek do domu? Wiem. Głupi przykład.

Elf złapał wełniany płaszcz i kluczyki od Volvo, po czym zeszliśmy do garażu. Otworzył drzwi od strony pasażera i pomógł mi wsiąść, żebym się nie przewróciła z wrażenia widząc jego nowe EX90. Jechaliśmy jakieś dwadzieścia minut, w milczeniu, najpierw główną drogą przez miasto, później w prawo na Godziszewo i kilka kilometrów przez las. Od strony pól wiał silny wiatr. Zasypane śniegiem pobocze wyglądało schludniej niż jesienią, gdzieniegdzie spod grubej warstwy śniegu wystawały młodziutkie choinki. Auto sunęło bezszelestnie wzdłuż lipowej alei, a kiedy Marek zatrzymał się przed domem, było już całkiem ciemno. Stanęłam pod drzwiami na schodach.

— Muszę cię zaprosić, czy sama wejdziesz? — usiłował zażartować. — Wejdź, Kasiu. Masz moje pozwolenie.

Wiedziałam co się zaraz stanie. Urocza, wspólnie przygotowana kolacja, wino, stos komplementów, zostań, już późno, przygotuję ci pokój, jesteś taka piękna, a potem paraliż od czubka głowy po palce u stóp i nie będę umiała odmówić. Kolejne tygodnie walki o swoje zdanie i każdą samodzielną decyzję.

— Nie wejdę. Poczekam tutaj — westchnęłam.

— No co ty, jest tak ciemno i wieje. Zostań, jutro cię odwiozę.

— Wrócę na miotle. Dziękuję za wszystko — powiedziałam. Niewdzięcznica.

— Dobrze, zapakuję ci ją w jakiś plecak, jest ciężka — powiedział i zniknął na chwilę. Gdyby w jego oczach choć przez chwilę było coś więcej.

— Dbaj o siebie, Kasia i nie zgub kapelusza. Mocno wieje.

Zamknął za sobą drzwi.

— Może rzeczywiście kiedyś mnie kochał?

— Raczej karmił się twoją siłą. To chyba była alergia pokarmowa! Teraz została mu tylko Matylda. — darł się Artur, przekrzykując wiatr. — Trzymaj się miotły, a ja będę nawigował do domu.

— Gdybym miała znowu dwadzieścia lat, kłóciłabym się z tobą. Usiłowałabym cię przekonać, że elfy są dobre.

— Tak, ale niektóre tylko dla siebie — powiedział ponuro.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro